Mares Puck 4 – recenzja

Popełniłem recenzję komputera nurkowego Mares Puck 4 dla zaprzyjaźnionego sklepu Shop4divers.pl.

Jeżeli szukacie fajnego, budżetowego komputera z naprawdę rozbudowanymi funkcjami dla ambitnego nurka to jest to całkiem udany kandydat do tej roli. Jest obsługa kilku gazów podczas nurkowania, jest planowanie dekompresji i … ustawianie gradient factorów, więc nawet zaawansowany nurek uprawiający dekompresję powinien być zadowolony.
Cały artykuł TUTAJ

Islandia – dlaczego Silfra jest przereklamowana?

Jak to jest zanurkować w Silfrze? Jak można sobie zorganizować nurkowanie w tym islandzkim cudzie natury?

30 Października 2023

Sobota nie przywitała nas słońcem tak jak piątek. Na zewnątrz panowała taka szarówka, że miałem wrażenie, że Islandia właśnie przechodzi na zimowe oszczędzanie światła słonecznego. Słońce tego dnia nie chciało wstać. Ja jednak nie miałem żadnych problemów ze wstaniem, wyskoczyłem z łóżka gotowy na nurkowanie. Nie mogłem się doczekać tego dnia. Silfra była na mojej liście obowiązkowych spraw do załatwienia przed śmiercią od bardzo dawna. Znajdowała się teraz od nas jakieś czterdzieści minut jazdy samochodem. Sprzęt miałem już przygotowany. Aparat, kamera GoPro, oświetlenie – wszystko zmontowałem i sprawdziłem poprzedniego dnia. Sprzęt nurkowy też już czekał spakowany w walizce. Jako jedyny przyjechałem z kompletnym zestawem sprzętu. Reszta wolała przyjechać z małą walizką podręczną i wszystko wypożyczyć na miejscu. Tylko dwie jeszcze osoby zdecydowały się przywieźć przynajmniej swoje skafandry i ocieplacze, ale tylko te elementy – reszta też miała czekać na nich u Siggiego. Siggi pracuje dla jednego z najbardziej znanych islandzkich dive operatorów – icedive.is. Jednak kontakt do niego dostałem okrężną drogą – polecono mi go osobiście. Miesiąc wcześniej miałem przyjemność prowadzić nurkowanie w Deepspot dla Thiorun (Fiorun), bardzo sympatycznej islandzkiej nurczynki, której mąż, Sindri, jest instruktorem nurkowania. Sindri jednak nie zajmuje się nurkowaniem na Islandii, polecił mi za to Siggiego, który miał zorganizować wszystko od A do Z.
Ja od początku założyłem, że przywożę cały swój sprzęt. Nie chodziło o koszty. Cena nurkowań na Islandii jest wysoka. Koszt jednego dnia nurkowego ze sprzętem kosztował nas około 350 Euro, bez sprzętu – 300 Euro. Szło mi jedynie o wygodę i pewność. Nurkując w tak specyficznym miejscu chciałem by sprzęt był ostatnią rzeczą, o jaką bym się musiał martwić, że będzie pasować, dobrze działać. Zwłaszcza, jeżeli odczuwalna temperatura wody to dwa stopnie…

Śniadanie zniknęło z talerzy szybciutko, sprzątnięcie, zamknięcie naszej chałupki na odludziu – kilka chwil i już jechaliśmy w stronę jeziora Thingvallavatn (Þingvallavatn). Na spotkanie z Siggim umówiliśmy się w Centrum Turystycznym parku niedaleko Silfry. Miałem wypatrywać busika Hyundai Starex… Co to za model w ogóle?

Na Islandię dotarliśmy w zasadzie dzień wcześniej. Technicznie rzecz biorąc podróż rozpoczęliśmy w czwartek dwudziestego dziewiątego. Lot Wizzair z Okęcia miał zakończyć się po północy czasu lokalnego. Skończył się jednak bliżej godziny czwartej nad ranem. Z naszego pierwszego noclegu w Keflaviku skorzystaliśmy dosłownie tylko kilka godzin, położyliśmy się spać na dwie – trzy godzinki, śniadanie i w drogę. Piątek miał być dniem zwiedzania południa Islandii i nic nie mogło temu przeszkodzić. Zapakowani w dwa samochody typu kombi w dziesięć osób rozpoczęliśmy objazdówkę najciekawszych atrakcji południa. Plan był bardzo ambitny. Autorką jego była osoba, która okazała się być psychofanką Islandii i do tego nieprzejednaną kierowniczką wycieczki objazdowej. Nie odpuszczała nam żadnej atrakcji, wszystko miała rozpisane czasowo – przejazdy, czas wolny, ile minut na zwiedzanie atrakcji i tak dalej. Myślałem, że z racji naszego opóźnionego lotu zlituje się troszkę nad nami i nieco poluzuje swoje ambitne plany. Nic z tego! Każdy wodospad, który był na liście, był zaliczony, Trzeba jeszcze obejrzeć lodowiec, czarną plażę i dopiero można myśleć o wypoczynku! W końcu przyjechaliśmy na Islandię nie po to by siedzieć.
Oczywiście to ironiczne ujęcie, bo naszej Kierowniczce Wycieczki należą się ogromne brawa za przygotowanie i trzymanie w reżimie czasowym planu, który mógł nam pokazać naprawdę najciekawsze obrazy Islandii.

I tak w piątek zerwałem się z łóżka bez żadnej zachęty i poganiania, pomimo ewidentnego braku odpowiedniej ilości godzin snu. Już z pokoju starałem się przez malutkie okno chłonąć pierwsze widoki Islandii. Właśnie ziszczał się jeden z moich wielkich momentów życia. Wszystkim dookoła powtarzam, że klimaty islandzkie to jest rodzaj „egzotyki”, która mnie najbardziej kręci, bardziej od kierunków tropikalnych i bardziej egzotycznych.


Jako jeden z pierwszych wyskoczyłem na dwór wykonać pierwsze zdjęcie Islandii o poranku i całą podróż samochodem byłem przyklejony do szyby chłonąc każdy obrazek. Na naszej trasie objazdowej pierwszym punktem były wodospady Seljalandsfoss i Gljúfrabúi. Jeden spektakularnie wysoki, pozwalający na wejście pod cień skały, z której spadał. Drugi mniejszy, ale schowany w skalnym rozpadlisku, żeby dojść do niego, trzeba było przekicać po śliskich, mokrych kamieniach do wnętrza wąskiego rozpadliska. To wszystko to takie pięciominutowe atrakcje. Wystarczy wyskoczyć, przejść kilkadziesiąt metrów, obejrzeć i już można jechać dalej, ale zdecydowanie są to miejsca warte zaliczenia. Kolejnym wodospadem był Skógafoss z przepiękną panoramą na całą okolicę.

Tu już trzeba było wykonać wysiłek i podejść na szczyt wzniesienia pokonując pięćset dwadzieścia siedem schodków. To miał być tego dnia nasz „najpoważniejszy” trekking. Jadąc do tego miejsca zatrzymaliśmy się na moment przy słynnym wulkanie Eyjafjallajökull, który zatrzymał cały ruch lotniczy w Europie w czasie pogrzebu Lecha Kaczyńskiego. Niestety, wulkan postanowił się ukryć tego dnia w gęstwie chmur i mogliśmy jedynie wypić szybką kawę w lokalnej kafejce oglądając podnóże góry.
Po wodospadach i wulkanach przyszedł czas na lodowiec. Sólheimajökull zaczyna się od krótkiego spaceru po wulkanicznym żwirze. Dochodzimy do małego jeziora, po którym pływają małe góry lodowe. Można tu pożyczyć kajak i popływać wokół górek lodowych. O nurkowaniu można zapomnieć, gdyż woda ma „przejrzystość” mleka. I tu zaczyna się język lodowca. Nie widać nawet dobrze miejsca, gdzie kończy się czarnoziem wulkanicznej gleby a zaczyna lądolód. Lód o twardości skały, majestatyczny, ogromny i mroczny. Strasznie marzyło mi się wykonanie w tym miejscu dłuższego trekkingu, ale to wymagałoby specjalnego sprzętu (widzieliśmy przygotowujące się wycieczki wyposażone w raki, czekany i kaski) i nie mieściło się w naszych ramach czasowych. Następnym razem. Obiecuję sobie.

Stąd już było blisko do słynnej czarnej plaży Reynisfjara. To miejsce „zagrało” w kilku ostatnich produkcjach (m.in. w Grze o Tron), stąd jest ogromnie popularne. Na szczęście końcówka września to nie jest szczególnie tłumny okres na Islandii, tym niemniej w tym miejscu dość mocno poczułem jak męczące potrafią być tłumy turystów. Tu właśnie dopadła mnie refleksja, że zupełnie bezsensownie wyciągam aparat by wykonać jakieś zdjęcie. Przecież w tym samym momencie powstaje jakieś dziesięć tysięcy dokładnie takich samych lub bardzo podobnych zdjęć dokładnie tego samego miejsca i właśnie za chwilę wylądują na mediach społecznościowych ludzi z połowy świata.
To był ostatni turystyczny punkt tego dnia, z przyjemnością opuściliśmy ciasne kabiny aut i rozgościliśmy się w wynajętym domku pośrodku niczego. Dosłownie, udało się nam znaleźć dom na całkowitym bezludziu, przesympatyczny domek z sauną, pomieścił naszą dziesiątkę dość komfortowo, do tego ogromna sala wspólna, z kominkiem. Nic tak nie relaksuje po dniu pełnym emocji jak porządny obiad w miłym gronie, potem relaks na kanapie przed kominkiem. Ja tylko jeszcze musiałem zmontować aparat, lampy, przejrzeć i przygotować sprzęt nurkowy, bo następny dzień miał być dniem nurkowania. Żadnych innych atrakcji, dwa nurkowania – Silfra i Davidsgja i powrót na kwaterę.
O 10:00 zajechaliśmy na parking przy centrum turystycznym, wypatrzyłem dziwnego busa Hyundaia na podwyższonym podwoziu i wypatrzyłem Siggiego siedzącego przy kawie w budynku centrum. Powitanie, załatwienie formalności (dokumenty, rozliczenia) i już jechaliśmy w kierunku Silfry.


Silfra leży na terenie parku narodowego, tuż na skraju jeziora Thingvallavatn, cała okolica jest poorana pęknięciami tektonicznymi. Niektóre wypełnione wodą, niektóre – zieją pustką. Skała wulkaniczna przykryta jest grubą tkanką mchu i porostów. Nigdzie nie wolno schodzić z wyznaczonych ścieżek, dróg asfaltowych. Parking jest mikruśki, kto się nie zmieści, ten tylko wyrzuca swój sprzęt i odstawia auto na drugi parking, oddalony od Silfry jakieś sto metrów. To tutaj zaczynamy przygotowania do nurkowania. Pogoda tym razem nie dopisuje. Jest pochmurno, z nieba spada mgiełka dosłownie drobnej mżawki. Siggi rozdaje sprzęt, pokazuje, gdzie możemy się montować. Zaczynają się przymiarki skafandrów, zamiany, roszady. Musimy się podzielić na trzy grupy, jeden przewodnik bierze maks trzech nurków. Jest nas dziewięć osób nurkujących. Ktoś musi poczekać na powrót jednego z naszych dwóch przewodników. Zgłaszam się do tej ostatniej grupy. Nurkowanie w tym miejscu nie trwa długo. Planowo ma zająć około trzydziestu minut. Myśląc o wydanych środkach, o tym, że właśnie spełniam swoje marzenie, kombinuję jak przedłużyć swój czas by wykorzystać maksymalnie sposobność nurkowania w Silfrze. Niepotrzebnie.
Kiedy w końcu przychodzi nasza kolej, jestem już wymęczony. Silfra jest ofiarą własnej popularności. To maleńkie miejsce, wąziutka rozpadlina w skale, wypełniona krystalicznie czystą wodą jest w stanie pomieścić naprawdę niewielką liczbę ludzi naraz. Z parkingu maszeruje się szutrową ścieżką, przechodzi przez ulicę (obowiązkowe zdjęcie pamiątkowe znaku przejścia dla pieszych nurków) i dochodzi się do punktu zejścia do wody po metalowych kratownicach. W tym miejscu gromadzi się spora grupka czekających. Snurkujący mieszają się z nurkami. Wszyscy już przebrani i gotowi. Do wody jednak wchodzi naraz maks siedmiu snurkujących (sześciu turystów plus przewodnik) lub czterech nurkujących (3+1). Każda grupka wchodzi powoli do wody, sprawdza sprzęt, zakłada płetwy, kaptury, jest kontrolowana przez przewodnika, snurkujący dostają jeszcze w wodzie ostatni briefing. Potem trzeba jeszcze odczekać kilka minut aż grupka odpowiednio daleko odpłynie od wejścia i wchodzą kolejni. I to trwa. I trwa. I czeka się. I trwa. I ja jak trąba zacząłem filmować drogę spaceru z parkingu do Silfry i zapomniałem wyłączyć GoPro. Dzięki temu, jak już znalazłem się w wodzie, GoPro radośnie obwieściło mi, że ma jakieś dwa procent baterii i zaraz się wyłączy. Filmu więc z Silfry nie będzie, ale za to uzbrojony w aparat zacząłem strzelać zdjęcia jak japoński turysta. Wiedziałem, że to wyścig z czasem, bo w takiej temperaturze wody moje ręce stracą sprawność po kilkunastu minutach. Mam dramatycznie marznące ręce, pomimo różnych patentów na ich ogrzewanie i zabezpieczanie. Operowanie przyciskami na obudowie aparatu po dwudziestu minutach w zimnej wodzie jest już dla mnie nie lada wyczynem. Jednak nie przewidziałem tego, że dwa stopnie będą aż tak odczuwalne. Palce mi skostniały chyba już w dziesiątej minucie. Do tego mroźna woda zadziała natychmiast na moje zatoki. Udało mi się tylko na początku zejść na dziesięć metrów, potem mogłem już tylko zejść na maksymalnie pięć metrów, bo wyrównywanie ciśnienia nie funkcjonowało. Silfra pozwala w kilku miejscach złapać więcej niż dziesięć metrów, większość czasu spędza się na głębokości rzędu pięciu metrów, czasami trzeba się wynurzyć butlą do powierzchni i przepłynąć nad skałami do kolejnego przegłębienia. Nie ma tu wiele miejsca na radosną improwizację odnośnie kierunków i planów. Trasa jest jedna, jak się płynie za szybko, widzi się poprzednią grupkę i zwalnia. Jak się gdzieś zabradziaży to zaczyna się słyszeć złowrogi syk automatów następnych nurków i trzeba poganiać. W trzydziestej minucie szaleńczej walki z zatokami, strzelania seriami zdjęć, próby odzyskania czucia w palcach na sam widok wyjścia z wody wzruszyłem się z radości. To jest jedno z tych miejsc, gdzie spędzenie dodatkowych minut w wodzie jest ostatnią rzeczą, o jakiej człowiek marzy. Ma się wręcz ochotę wyskoczyć z wody i znaleźć najbliższy piecyk, lub auto z odpalonym grzaniem. Ze złością ogląda się za przewodnikiem, który złośliwie zatacza kolejne kółko nad zielonym dnem pokrytej glonami lagunki, gdzie kończymy nurkowanie. Z radością człowiek łapie się barierki wyjścia i wspina na metalowe schody. Zrzuca płetwy i wita się z „ciepłym” (tego dnia było może niecałe dziesięć stopni na plusie) powietrzem.

Następne miejsce do Davidsgja. Nie jest specjalnie oddalone od Silfry, ale ma wszystkie zalety Silfry przy całkowitym braku głównej wady – tłumów. Samochodami jedzie się wąziutką asfaltówką nad brzegiem jeziora. Mijamy malutki piaszczysty parking, Siggi tłumaczy mi, że w tym miejscu będziemy wychodzić z wody. Jedziemy kawałek dalej. Droga skręca nad wodę, na kolejny mały parking. Dwie ławki turystyczne i to wszystko. Żywej duszy dookoła. Spokojna tafla jeziora. Wspaniałe warunki. Moje ulubione. Plan jest taki. Nurkowanie zaczynamy zanurzając się powoli wzdłuż opadającego brzegu jeziora. Dopływamy do pierwszego podwodnego kanionu, gdzie skręcamy. To miejsce, gdzie osoby, którym zimno, mogą zawrócić do punktu wejścia. Stąd przepływamy na kolejną płyciznę, gdzie spotykamy samotnego i nieśmiałego pstrąga. Docieramy do kolejnych kanionów, ale szerszych i spektakularnych. Nurkowanie kończymy w podobnej do Silfry rozpadliny, ale szerszej. Kolor i przejrzystość wody odrywają mózg od głowy. Coś nieprawdopodobnego. Kaniony Davida wygrywają nad Silfrą różnorodnością. Nurkowanie zaczynamy w wodzie o przejrzystości dobrej jak na polskie warunki, ale przeciętnej w porównaniu do Silfry. Jednak woda jest sympatycznie chłodna (ma między cztery a sześć stopni), dopiero w kanionach gromadzi się lodowata woda o wysokiej przejrzystości. Schodzimy więc z chmur warstwy cieplejszej, ale mniej przejrzystej wody do strefy nieskazitelnie przejrzystej wody o temperaturze dobrze zmrożonego drinka, którego każdy łyk wręcz szczypie w mózg. Raduje jednak myśl, że w każdej chwili człowiek może się wypłycić do strefy wody cieplejszej. Kaniony są przepastne i jest szansa spotkać jakieś życie. W Silfrze nie spotkasz pół ryby, w kanionach – owszem, występuje kilka gatunków pstrągów, w tym jeden endemiczny. A sama końcówka nurkowania wysadza mózg w powietrze. Nurkowanie kończymy w szerszej wersji Silfry, gdzie kolor wody jest wręcz esencją lazuru. Tak głębokiej barwy niebieskości wody nie zobaczycie w żadnym miejscu na świecie (no dobrze, podobne wrażenie miałem nurkując w małym jeziorku i kawernie Karavomilos na wyspie Kefalonii).

Ja myślę, że te dwa nurkowania, najdroższe w moim życiu, ale warte każdego Euro, to była idealna wisienka na torcie, choć dla nas to nie był koniec islandzkiej przygody. Na wyspie spędziliśmy jeszcze jeden dzień, zaliczając kilka atrakcji w ramach Złotego Kręgu Islandii: ładny, umiarkowany trekking do gorących źródeł (Reykjadalur), gdzie kąpaliśmy się we wrzącej prawie wodzie, obowiązkowe gejzery w parku Geysir, wodospad Gulfoss i jeszcze raz okolice jeziora Thingvallavatn, w Parku Narodowego Thingvellir, gdzie powstał pierwszy islandzki parlament (w okolicach 930r). To wszystko jedynie obudziło ogromny apetyt na chłonięcie Islandii w sposób spokojniejszy i dłużej trwający. Wracaliśmy do Polski a ja już myślałem o tym, kiedy tu wrócę by podziwiać wspaniałe przestrzenie, surowość ale i bogactwo tego niezwykłego kawałka planety. To wymarzone miejsce na długie piesze wyprawy, chodzenie po górach, rzeczą wręcz konieczną będzie zrobienie trekkingu po lodowcu. Chciałbym też dokładniej obnurkować jezioro i poszukać mniej znanych cudów podwodnej Islandii.

Post Scriptum. I nie myślcie, że Silfra jest niewarta uwagi. Warta, ale obecnie jest ofiarą własnej popularności, jak Kasprowy w sezonie, jak Góry Stołowe w wakacje, tłum potrafi popsuć najcudowniejsze miejsce. Czekanie w długiej kolejce na nurkowanie, przerób taśmowy turystów, odziera to miejsce z wszelkiego uroku. Jeżeli uda się wam tu trafić w okresie, gdy nie ma ludzi – proszę bardzo. Jeżeli jednak robicie to tylko by zrobić sobie zdjęcie trzymając palec na euroazjatyckiej płycie tektonicznej a drugi – na amerykańskiej – dajcie sobie spokój i jedźcie do Davidsgja. Tam zróbcie zdjęcie, nikt wam nie będzie przeszkadzać i nikt się nie pozna na podstępie.

Ale ja tu jeszcze wrócę!

W ciepłych wodach Ligurii (Moneglia, Włochy)

Artykuł o Ligurii- w nieco rozszerzonej formie – znalazł się w wydaniu „Nurasa.info” 06/2020

Sierpień 2012

Czas na nurkowanie w ciepłych wodach. Okazja nadarza się doskonała. Planujemy wyjazd rodzinny do niewielkiej Moneglii we Włoszech, w regionie liguryjskim. Znanym nie tylko z serów, Pesto, ale także z atrakcyjnych nurkowisk. Przede wszystkim obłędne wybrzeże tu mają. Góry wpadające do morza, czy raczej morze powoli zjadające góry. To jest widok jedyny w swoim rodzaju. Poszarpane skały wbijające się w tafle niemalże przeźroczystego, lazurowego morza. Jest sierpień, upał okropny, ciężko jest wytrzymać w takich warunkach. Polak w takim klimacie dość szybko traci siły, jeżeli nie ma możliwości schłodzenia się. My niestety nie mamy klimatyzacji w mieszkaniu, a to położone jest przy najruchliwszej ulicy w miasteczku. Na szczęście miasteczko jest zaprzeczeniem wszelkich wyobrażeń o turystycznych miastach. Dyskoteka jest chyba jedna, dobrze z resztą ukryta. Nocne życie to głównie gwar rozmów w sąsiadujących restauracjach, kafejkach i lodziarniach. Żadnych pubów, barów. Kulturalne życie kwitnie, tu na małym placyku wieczorem rozkłada się miejska loteria, a w kafejce obok jakiś prawie utalentowany śpiewak przypomina wszystkim wszystkie możliwe muzyczne hity, łącznie z całym włoskim repertuarem. Jeżdżą skutery, motory, ale klaksonów nie używają nagminnie.

Dużą zaletą mieszkania jest za to bliskość do morza. Wystarczy przejść jedną jezdnię, przejść pod wiaduktem i jest morze – dosłownie kilkadziesiąt metrów od wyjścia z domu. Do bazy nurkowej (jedynej w miejscowości, chyba też jedynej w sąsiedztwie najbliższych kilku miejscowości) jakieś pięć minut spacerkiem. Bajka po prostu. Dla nurka jest kilka trudnych zagadnień do rozwiązania jednak. Jedna sprawa to Moneglia. Położona tuż nad morzem, wciśnięta między góry, powstała i rozwijała się daleko przed tym jak ktoś wpadł na pomysł by skonstruować samochód. Włosi próbowali dostosować ją do potrzeb samochodów, ale za dużo nie mieli pola do manewru. Uliczki okropnie wąskie, nie ma gdzie parkować. I to dosłownie. Parking (oczywiście płatny) wzdłuż wybrzeża non stop zastawiony, parkować z resztą wolno tylko cztery godziny. Długoterminowe parkingi są dwa, czy trzy. Pełne aut. Pan parkingowy doradza by wyjechać za tunel. Tunele są dwa – wąskie, kierunek jazdy zmienia się co pół godziny. Za jednym z nich jest boisko do gry w piłkę nożną. Funkcjonuje jako parking. Nie wiem, czy Włochom z Ligurii już się odechciało grać, czy tylko grywają po sezonie, kiedy jest chłodno. Ważne, że parking jest, że są wolne miejsca. Szkoda, że parkowanie na dwa tygodnie kosztuje majątek. No cóż, wyboru nie ma, decyduję się.

W ten sposób pozbawiam się auta jako środka transportu dla sprzętu nurkowego. No chyba, że bym gdzieś chciał jechać poza Moneglię, na przykład do Portofino, gdzie jest kilka miejsc typu „must see”. A tak po Moneglii zostaje mi tylko dźwigać sprzęt, jak nie chcę nurkować z najbliższej plaży, to już mam trochę do pokonania. Choćby do bazy nurkowej. Sprzęt więc mogę transportować w torbie na kółkach, albo trochę na sobie, trochę w torbie Ikei. Kłopot w tym, że baza nurkowa leży wciśnięta w zatoczkę, do której dostęp jest albo po schodach i mostem, i znowu schodach, albo najkrócej, przez kamienie, które przypominają o tym, że czasami tu pływa rzeka. Z torbą na kółkach, ani tu, ani tu wygodnie. Zostaje dźwiganie. Chyba najwygodniej było po prostu ubrać się w kamizelkę z butlą, resztę tachać w torbie Ikei. Torba na kółkach zostaje w pokoju. Raz, czy dwa razy nawet po prostu ubrałem się w cały zestaw w mieszkaniu, tylko płetwy do rąk i w drogę. Raz, bo wracałem z nurkowania i nie chciało mi się rozbierać. Drugi raz tak właśnie polazłem.

Dobrze to pamiętam, bo był weekend i zjechało dodatkowe mnóstwo ludzi do Moneglii. Polazłem najbezczelniej w świecie w całym ekwipunku. Najpierw z mieszkania w wąską, ruchliwą uliczkę ze straganami, potem niewielki ludny placyk ze sklepami i ławkami gęsto okupowanymi przez rodziny z dziećmi obżerającymi się pysznymi lodami. Potem główna arteria do przekroczenia. No mam nadzieję, że ktoś strzelił mi fotkę jak przełaziłem w środku dnia w tym całym sprzęcie przez pasy na drodze. Widok równie legendarny jak ten z okładki płyty Beatlesów, którzy przełażą przez jakieś legendarne pasy w jakimś legendarnym mieście. Nie muszę chyba wspominać, że wzbudzałem odpowiednią sensację i każdy przystawał by przyjrzeć się temu ciekawemu zjawisku. Wlazłem więc na miejską plażę, która w ciągu tygodnia pod wieczór się wyludnia. Jednak nie tym razem, bo był weekend. Ludzie wciąż siedzieli na plaży i nie było gdzie parasola wetknąć, albo ręcznika położyć, no a ja ubrany jakbym na Grunwald szedł w pełnym bojowym rynsztunku, lezę i lawiruję między ręcznikami z dokarmionymi włoskimi mamuśkami, modną i piękną włoską młodzieżą i rozkrzyczanymi rodzinami ze szczególnie rozkrzyczanymi dzieciakami. Ja już ledwo kryję swój kretyński uśmiech, jaki się coraz wyraźniej rysuje na mojej paszczy i wiem, że zachowam jako taką godność, jeżeli bez chwili przystanku wlezę tak do wody i z marszu zniknę z oczu wszystkim gapiom. Wlazłem, a jakże, jeszcze tylko mocowanie z płetwami, na szczęście tym razem nie protestują, jeszcze tylko naplucie w maskę i mogę znikać pod wodą. Trochę płynę jednak po powierzchni, ponieważ – mam nadzieję, że to tylko kwestia pory roku – woda przy brzegu jest jak mleko, nie widać na więcej niż pół metra. Mleko ustępuje tuż za skałkami chroniącymi kąpielisko przed falami. To przy nich zaczynam zanurzanie i wreszcie odcinam się od świata. Nurkuję sam, a jakże. Wbrew wszystkim regułom, jakie mi łożono do głowy, ale dobrze wiem, że nie jestem jedyny. Choćby fotografowie lubią pływać samodzielnie, co najwyżej trzymają się jakiejś grupy, żeby jej zdjęcie cykać, nikt jednak nie zamierza wisieć nad nurkiem i mu towarzyszyć, jak on czasem zawisa w toni na kilka minut by złapać konkretny efekt, albo krąży wokół jakiejś jamki dobry kwadrans w oczekiwaniu na pojawienie się jakiejś mureny. Zdarza się też pojedynczym nurkom sprawdzanie sprzętu, człowiek chce po prostu wleźć do wody i sprawdzić nowy sprzęt, opływać się z nim, pływa wtedy gdzieś przy brzegu, albo schodzi na jakieś cztery metry i się tam gimnastykuje.
Zacząłem od wizyty w lokalnej bazie nurkowej. Odpytałem, gdzie można nurkować, czego się spodziewać. Przyjąłem, że nie będę się oddalał od brzegu , zawsze skałki miałem w zasięgu wzroku (a widoczność nie była aż tak oszałamiająca, jakieś piętnaście, czy dwadzieścia metrów i skały znikały z pola widzenia). Nie szedłem głębiej niż sześć metrów, nie siedziałem dłużej niż pół godziny. W ten sposób zaliczyłem kilka bardzo fajnych nurków, choć roślinność w pasie brzegowym nieszczególnie dopisywała, to jednak ryby wszelkich kolorów i rodzajów pływały wciąż wokół mnie, a krajobraz uformowany z głazów rozpadającego się wybrzeża robił niesamowite wrażenie. Oczywiście kilka metrów dalej rozpoczynała się idealnie gładka podłoga z piasku, która znikała za polem widoczności. Jednak w jednym miejscu, na stanowisku blisko bazy nurkowej, można było zaliczyć kawałek „ścianki”. Podejrzewam, że to świetne miejsce dla kursantów, bo oddalone od brzegu dosłownie dwadzieścia metrów, w najgłębszym punkcie siedem metrów, dookoła żadnych prądów, ani ruchu motorówek. W tym miejscu wyrastała samotna formacja ze skał, wystawała tuż nad wodę, ale jej całe piękno ukryte było pod powierzchnią. Z jednej strony pionowa ścianka, z pozostałych różne kształty i ozdoby z kamieni, tu już sporo roślinności, ukwiały, liczne jeżowce, piękne ryby także. Strasznie ładne miejsce. Cieszyło oko z każdej strony.

Nie mogłem oczywiście sobie odpuścić organizowanych wypadów. Lokalna baza nurkowa (Punta Rospo Diving – Moneglia) pod wodzą Maxa Novarina oferuje bogaty zakres nurkowisk w zasięgu łodzi. Łódź mają szybką, na dziesięć osób, wygodnie więc można dotrzeć w różne ciekawe zakątki liguryjskiego wybrzeża. W zależności od odległości za wyprawę płaci się 30 – 35 euro. Pewnie jakby wypuścić się gdzieś dalej to doszłoby do 60 euro. Bardzo fajne stawki. Do tego ładowanie butli za 5 euro. Co tam, że starszy pan technik ni w ząb po angielsku, ja się przygotowałem, do słownika pozaglądałem, miałem zasób słów (okrutnie ubogi) opanowany. Wystarczyło powiedzieć „bombola compresore” i pan wszystko wiedział. Uśmiechnięty, pomocny, coś tam próbował mi tłumaczyć, zagadywać, nawet trochę tego zrozumiałem. Wiedziałem, gdzie nurkować „nie lza”, bo tam łodzie pływają, pan się pytał, czy ja Niemiec, ja mu na to, że „polacco”. Rozmówki polsko włoskie na wysokim poziomie. Pierwsza wyprawa, na jaką się zabrałem, to dosłownie dwie zatoczki dalej. Pierwsza zatoka na zachód to była druga plaża Moneglii, za wzgórzem (to przy niej mieścił się opisany przeze mnie parking – boisko), tu więc kąpało się zdecydowanie mniej ludzi, potem za nią była zatoczka bez dostępu do brzegu, stroma skała wysoko w górę. To tu stanęła łódź. Pierwsze zaskoczenie to stroje towarzyszy nurkowania. Wszyscy długie pianki, niektórzy w piankach półsuchych. A ja – w samym ocieplaczu z krótkim rękawkiem i kapturem. W Polsce miałem wątpliwości czy brać cały zestaw, ale temperatury wody powyżej dwudziestu stopni… Bez przesady. Bagażnik przynajmniej pomieści więcej. No i już na miejscu wykonałem kilka próbnych nurków i nie brakowało mi długiego rękawa.

Siedzę więc na łodzi się zastanawiam, czy ja jakiś głupi. No chyba by mi Maks coś powiedział, bo wsiadaliśmy na łódź już w kombinezonach, a on tam w swoim kantorku miał wszystko, co potrzeba i pożyczał chętnie. Może więc mit twardego Słowianina dotarł i tu. Nie było wyjścia, trzeba było go podtrzymać. Do pary dostaję Niemkę. Jedyna, która komunikuje się po angielsku, poza Maksem, ale on bierze na siebie jakąś szkółkę, a my idziemy za jednym Włochem niżej. Rozstawienie par to w zasadzie była cała odprawa, wszyscy kończą się ubierać i wskakują do wody a ja czuję, że chyba ktoś tu zapomniał o jakimś konkretnym elemencie, czyli porządnej odprawie. No dobra, styl włoski pewnie. Idziemy w dół. Ja czekam na pierwszy atak chłodu. Niemka mnie nastraszyła, że w zeszłym roku tu nurkowała w krótkim rękawie, okropnie zmarzła i teraz pływała w półsuchym skafandrze. Dochodzimy do piętnastu metrów, rozpoczyna się kosmiczna odyseja. Ech, te formacje skał, które kiedyś majestatycznie siedziały sobie gdzieś tam wysoko, ale cierpliwy wiatr, woda strąciły je do wody – to powinien opisywać poeta, a nie taki matoł jak ja. Widoki odbierające mowę. Rzeczywiście, raz po raz zdarza się wpłynąć w chłodniejszy prąd, ale żadnego dramatu nie ma, nie marznę, nie trzęsę się. Płyniemy dalej. Dobijamy chyba do siedemnastu metrów, okrążając ogromne głazy sterczące nad pozostałe rumowisko, tu chowa się jedna taka duża, tłusta ryba. Nie sposób było powiedzieć, co to była za ryba. Tylko nam mignęła. Oczywiście grupka natychmiast zacieśnia „perymetr” wokół jamki i wyczekuje ponownego objawienia. Ryba jednak nie jest głupia, wie, że za rogiem siedzi cała grupa wariatów. Kończy się pokaz. Ja nadal nie odczuwam mrozu. A jak się robi chłodniej, przepływam kawałek w bok i wpływam w przyjemny ciepły prąd. Pływamy dobre czterdzieści minut, powolutku zmniejszając głębokość, w końcu sygnał, że zbieramy się do góry. Powoli, bo zgarniamy po drodze kursantów z Maksem, jeszcze próbujemy wystraszyć kolejną nieśmiałą rybę z jamy (pan z aparatem jest rzeczywiście cierpliwy).

Stajemy na przystanek bezpieczeństwa na pięciu metrach i się wynurzamy, czas nurkowania to prawie godzina. Ja wcale nie zmarznięty, w butli 12l zostaje mi sporo ponad rezerwę, jestem więc z siebie dumny. Włosi żywo opowiadają sobie o wrażeniach, a ja łapię za komórkę i dokumentuję wszystko – linię brzegu, nurków na łodzi, łódki na horyzoncie. Jestem pieruńsko szczęśliwy, mam za sobą pierwszą poważną komercyjną wyprawę z obcej ekipy nurkowej, nurek bardzo udany. Niemka strasznie przeżywa ilość wody, którą połknął jej kombinezon, wciąż się dopytuje, czy tak powinno być. Nie miałem do czynienia z półsuchym kombinezonem, ale ten wyglądał na taki w jej rozmiarze, nigdzie luzów specjalnych nie było. Wody rzeczywiście trochę wypił, ale bez przesady. Zapytałem więc grzecznie, czy trzymała z tą wodą temperaturę. Odpowiedziała, że tak. Odparłem, że zatem tak musi być. Jeszcze opowiadała, że w domu, w Niemczech ma suchy, że ten półsuchy to nowy zakup. Ja już skupiłem się na widokach. Jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie jak będzie mnie stać na dwa kombinezony, w tym jeden suchy.

Kilka dni później wypływam z ekipą w dalsze miejsce, na wysokości znanych z przewodników Cinque Terre. Tym razem w ekipie więcej niewiast, ale większość twarzy już znam z poprzedniej wyprawy. Widać, że się doskonale wszyscy znają. Do pary dostaję… znowu Niemkę. Są w sumie dwie Niemki, widać, że jak jedna nurkuje, to druga zajmuje się dzieciakami. Ta druga też w półsuchym pływa, ale chyba już w nim nurkowała, bo nic nie komentowała odnośnie ilości wody zasysanej pod piankę. Ostrzegła mnie jednak, że miewa problemy z wyrównaniem ciśnienia w uszach i że powoli się zanurza. Znowu wszyscy w długich rękawach, a nawet kilku siedzi w suchych skafandrach. Tym razem jest odprawa konkretna. Maks najpierw opowiada Włochom o miejscu, a potem  nam, po angielsku, że nurkujemy dalej od brzegu. Łódź staje nad samotną skałą wystającą na głębokość szesnastu metrów, dookoła jest dużo głębiej. Mamy zejść po linie do skały i zrobić jedno pełne kółko wokół najciekawszych punktów na skale. Część ekipy zejdzie z Maksem niżej, na trzydzieści metrów, stąd te suche skafandry. My mamy zatrzymać się na osiemnastu metrach, zwiedzać jamki, a potem się łączymy i wypływamy. Mogą zdarzyć się mocniejsze prądy, mamy więc uważać. Wskakujemy do wody i zaczynamy zejście. Włosi idą dziarsko w dół, ja zostaję nieco z tyłu unoszę się w toni czekając cierpliwie aż Niemka pokona kolejny metr po linie i wyrówna ciśnienie. Widać wyraźnie, że musi to robić powoli, ale systematycznie się opuszczamy. Maks trzyma się blisko i obserwuje. W końcu wyłania się skała. Niby się jej człowiek spodziewa, ale wrażenie i tak powstaje. Najpierw ledwie zarys, czy cień, a potem cała okazałość. A dookoła toń. Skała nie ma żadnych poważnych ścianek, to raczej stopnie kolejno schodzące niżej. Nie ma więc strachu o tę toń. To jest pierwsza moja okazja by sprawdzić się z jakimiś tam lękami, puszczam linę i utrzymuję tempo schodzenia własnymi siłami. Niby wiem, że panuję już nad pływalnością, ale w człowieku jest silny instynkt, że jak jest lina, której można się trzymać, to się jej człowiek trzyma i po niej opuszcza. Tak robi większość ekipy, wpadając wciąż na siebie zabawnie. Wygodniej jest mi więc jak zawisam w toni. Jestem w siódmym niebie. Kolejne fantastyczne miejsce wynurza się z otchłani pode mną. Docieramy do szczytu skały, dzielimy się na zespoły i zaczynamy zwiedzanie. Czujemy prąd, ale nie jest szczególnie mocny. Nie wyciąga nas dalej. Daje się pływać. Odczuwam chłodniejsze prądy i czuję, że od czasu do czasu pojawia się gęsia skórka. Nie ma tragedii, no więc podtrzymuję mit twardego Słowianina. Dochodzimy jednak do osiemnastego metra i tu czasami prądy potrafią mi zajść za kołnierz tak, że robi mi się chłodno. Na szczęście długo tam nie siedzimy i powoli pniemy się wyżej. Nagle stajemy. Grupa wykrywa murenę. Ta udaje, że jej nie ma, chowa się w jakiejś dziurze, tylko pysk wystawia, ale i tak udaje, że ten pysk, to nie pysk, tylko jakiś patyk, czy co. Stają wokół niej wszyscy, no to ona uznaje, że chyba kamuflaż nieskuteczny i się chowa. Jednak te całe jej mieszkanie to sieć półodkrytych jamek, szczelin i wyżłobień w skałach, cały czas więc widać jej piękne, długie i zwinne ciało, jak przemyka swoimi korytarzykami. Piękny widok. Warto oglądać. Idziemy jeszcze nieco wyżej, ale tu się towarzystwo zatrzymuje i zaczyna jakieś zabawy w podgrupach. A to ktoś próbuje wypatrzyć murenę, a to drugi ktoś zagląda do innej jamki, a to reszta siedzi pod nawisem i czemuś się przygląda. Ja tylko obserwuję zbliżającą się szybko rezerwę na wskaźniku manometru i oglądam się w stronę powierzchni. Chcę znaleźć się w nieco cieplejszych prądach. W końcu daję znać, że czas do góry, akurat wskazówka pokazuje rezerwę, a przecież jeszcze przystanek bezpieczeństwa. Maks daje sygnał, że jazda do góry. No wreszcie, twardym jestem Słowianinem, ale ile można, z radością przyjmuje kontakt z cieplejszymi warstwami wody. Stajemy na przystanku, ja tylko obserwuję zmniejszającą się rezerwę, ale starcza jej spokojnie.

Wychodzimy na powierzchnię. Jest chwila relaksu w wodzie, łapię więc za aparat – pseudo wodoodporny – taki do dziesięciu metrów niby. Próbuję zrobić jakieś inteligentne zdjęcie, ale w końcu czas wyłazić z wody. Włosi chyba już mnie przyjęli do grona, bo tym razem chętniej ze mną gadają, okazuje się, że więcej niż dwóch zna angielski, choć wciąż konwersacja nie jest bogata. Z radością odkrywam, że mit twardego Słowianina jest podtrzymany, z dumą potwierdzam, że nie było mi ani trochę zimno, pomimo krótkiego rękawa, potwierdzam, że przecież u nas średnia temperatura wody to około dziesięć stopni, że tu, u nich to bajka po prostu, no ukrop niemalże. Oczywiście nie, w domu oczywiście pływam w długim rękawie, ale tu mi wystarcza krótki. Włosi wyrażają w charakterystyczny sposób uznanie, jest wesoło, Niemka jest pod wrażeniem tego, że kończyłem na rezerwie. Rzeczywiście, dla mnie to ważna lekcja, że jak człowiekowi chłodniej, to szybciej powietrze zjada. Tym razem nurek zakończony po czterdziestu paru minutach, a ja tym razem zjadłem butelkę niemal w całości. Dopływamy do brzegu, żegnamy się wylewnie. Ja dziękuję bardzo za całą współpracę, bo była fantastyczna. To mój ostatni nurek w Moneglii, kolejnego dnia wyjazd do domu. Pieczątka do logbooka I „Ciao, Maks”. Jeszcze tylko Niemka pyta, jakim sposobem mi kończyło się powietrze. Odpowiadam, że miałem mniejszą butlę – 12 litrów. Ona pyta, a jakie ciśnienie miałem na starcie, potwierdzam, że 200. Wydaje mi się, że albo czegoś nie zrozumiała z mojej odpowiedzi, albo rzeczywiście z fizyką na bakier, bo jest zdziwiona, że mam mniejszą butlę i daję jej takie samo ciśnienie, co oni swoim butlom 15l. Zostawiam ją z tą zagadką i dziękuję za udanego nurka. Mam za sobą fantastyczne doświadczenia, do kraju wracam bogatszy o całą masę świetnych wrażeń i spory ładunek cennej wiedzy. Wiem już jak fajnie nurkuje się w słonej, przejrzystej wodzie, wiem już jak się nurkuje w sporej ekipie nurków. Wiem już jak nurkuje się z łodzi. Wszystko zamierzam powtórzyć. Oby jak najszybciej.
Mam szczerą nadzieję, że wszyscy mieli tak udane wakacje, jak ja.

Baza nurkowa w Moneglii. Foto: J. Cieślak

Malownicze wybrzeże Ligurii. Foto: J. Cieślak

O ratunku w angielskim stylu

Umiejętności z kursu Rescue mogą się przydać w najmniej spodziewanym momencie. Opisana historia wydarzyła się

Nie każdy będzie miał okazję ratować komuś innemu życie, nikomu z resztą tego nie życzę. Raz na jakiś czas jednak zdarza się taka sytuacja, że ktoś wpadnie na pomysł by dostarczyć innym adrenaliny, sprawdzić, czy znajomi mają dobry refleks i przygotowanie. Sam zainteresowany też naje się stresu i zbliży się niebezpiecznie do cienkiej granicy by sprawdzić, czy jest jakieś światełko na końcu tunelu, o którym opowiadają niektórzy wyratowani. Nie wiem, po co to robić, ale cóż, niektórzy tak mają. Warto więc mieć choćby minimalne (ale zalecane jest co najmniej rozszerzone) przygotowanie, bo nikt nie zna dnia, godziny, ani osoby, która zechce sprawdzić nasze przygotowanie.
Moja przygoda miała miejsce przed wakacjami, ale opisuję ją dopiero teraz, po nabraniu odpowiedniego dystansu, a chcę ją spisać, zanim umkną mi szczegóły z mojej słabej pamięci, bo lekcja była to dla mnie odpowiednia. A może jeszcze kto z czytających na tym skorzysta.
Zacznijmy od tego, że katastrofa zawsze jest sumą różnych niesprzyjających warunków, uchybień, błędów. My to nazywamy zrządzeniem losu, niepotrzebnie mitologizując prozaiczne lenistwo, zmęczenie, głupotę czy rutynę. Mój „buddy” to nurek o opinii pożeracza butli, tam, gdzie inni są w połowie zapasów, tam mój „buddy” podobno jechał już na rezerwie, a większość nurkowań kończył na octopusie partnera. Na tym wyjeździe połączono go ze mną, tym samym podnosząc mi samoocenę, gdy przed całą grupą nurków mianowany zostałem doświadczonym nurkiem i dostałem pod opiekę kogoś ze słabszymi notowaniami. Dajemy pierwszego nura, idzie nam świetnie, bez żadnych problemów, kończymy nura z takim samym poziomem powietrza (starcza na drugiego nura), wszystko fajnie. Drugi nurek też raczej nie budzi zastrzeżeń. Dzień nurkowy kończymy imprezą i tu się przyznaję bez bicia, że tym razem przekroczyłem swoją linię i tego wieczora bawiłem się ciut za dobrze jak na przyjęte przeze mnie standardy zabawy przed nurkowaniem.

Następnego dnia byłem mniej wypoczęty, czułem, że pod wodą muszę uważać, na bicie rekordów nie ma miejsca. Błąd numer jeden – było zrobić jakieś roszady, pójść z kimś bardziej doświadczonym ode mnie. Błąd numer dwa to brak sprawdzenia przed wejściem do wody. Pierwszy dzień poszedł tak dobrze, że odpuściliśmy sobie sprawdzanie sprzętu partnera. Po prostu ogólne „ok? ok.” i pod wodę. Idziemy spokojnie na cztery metry, zwiedzamy okolice, jest nieźle. Oglądam się za siebie – nie ma partnera. Patrzę w górę, jest na powierzchni – no ładnie – musiał wystrzelić jak torpeda, ciekawe, dlaczego. Nie widzę z dołu żadnych oznak problemu, czy kłopotów, więc zaczynam powoli wynurzanie, nie ma co szaleć, ani robić zamieszania.

Wynurzam się i widzę walkę z kamizelką. Widzę też, że partner utrzymuje się głównie na powierzchni za pomocą płetw, że kamizelka nie jest do końca napompowana. Nie dociera do mnie jednak informacja, że partner ma problem z powietrzem w butli i że błaga mnie o podanie octopusa mówiąc „podaj mi rurkę”. Głupieję kompletnie, bo nie ma takiego scenariusza, czy komunikatu, który by omawiał podawanie jakiejś głupiej rurki drugiemu nurkowi. Jednak orientuję się, że idzie o octopusa. Sięgam po zestaw i próbuję go podać partnerowi, ten jednak co chwila zanurza się pod wodę. Ja mam dobrze napompowane skrzydło, jednak jego konstrukcja powoduje, że próbuje mnie obrócić to na plecy, to na twarz, więc w takiej sytuacji ciągnięty przez partnera sam znikam pod wodą. Próba wyciągnięcia go nad wodę i podania automatu nie daje rezultatu. Każdą próbę kończymy podtapiając się wspólnie – w końcu ja nie mam automatu w zębach, bo wynurzyłem się myśląc, że wszystko gra i wyjąłem go by zapytać, co jest grane. Łapię swój automat, łapię oddech i ściągam partnera pod wodę – tylko w tej pozycji udaje mi się podać mu automat zapasowy.

Dawno temu, kiedy byłem piankowcem i nosiłem balast na pasie.

Mamy oboje powietrze, znam zapas mojej butli, nie martwię się więc nim, bo jesteśmy blisko brzegu. W dodatku, niedaleko nas trzech doświadczonych chłopów przerabia kurs ratunkowy. Wciągam więc partnera na siebie i powoli płynę na plecach do brzegu. Jak już jestem naprawdę blisko nich, informuję ich o tym, że mam tu autentyczną sytuację awaryjną i mogą się wykazać. Chłopaki wykazują się, aż za nadto, trochę tak teatralnie przejmują poszkodowanego, wyciągają do brzegu i na rękach wynoszą na trawę po porzuceniu całego sprzętu. Ja sobie myślę, że robią teatr, a sam zachowałem niemal brytyjską flegmę w takiej sytuacji. Uznałem, że skoro panuję nad sytuacją, to nie mam co się wydzierać, doholuję do brzegu i nie będę robił szumu, grzecznie poinformuję o kłopotach niemal jakbym chciał to ubrać w słowa „mam nadzieję, że nie robię wam zbyt wielkiego kłopotu, ale widzicie, tygrys odgryzł mi nogę w nocy”. Można w tym miejscu zadać mnóstwo pytań. Ja na kilka potem wpadłem, chętnie zapoznam się z innymi. Niech każdy sobie przeanalizuje całą sytuację. Ja tylko dodam, że ostatecznie ustalono: a) partner pod wodą stwierdził, że automat przestał podawać powietrze,
b) na brzegu okazało się, że ma przegryziony ustnik – nie wiadomo, czy było to przyczyną, czy skutkiem, bo …
c) miał ledwie odkręconą butlę – zrobił w roztargnieniu odwrotną czynność, najpierw musiał odkręcić prawidłowo butlę, potem o tym zapomniał, zakręcił i wykonał jeden obrót wstecz. Czyli zawór butli był ledwie uchylony. Zastanawiam się, czemu w tej konfiguracji problemy z dostępem powietrza nie pojawiły się wcześniej, w trakcie zanurzania. Może ktoś ma pomysły?

O co warto zapytać podsumowując całą sytuację:
Warto sprawdzać się za KAŻDYM razem? Warto. Właśnie po to ktoś to wynalazł, żeby ktoś przez własne roztargnienie nie zrobił komuś, albo sobie krzywdy.
Warto w takiej sytuacji od razu walić na powierzchnię i tutaj bić się ze sprzętem? Ja już wiem, że nie warto. Po to robi się na kursie masę ćwiczeń z rozwiązywania tego typu sytuacji pod wodą by potem zareagować prawidłowo. Warto to powtarzać i mieć dobrze przećwiczone, bo to ma być odruch, który ma nas powstrzymać od głupich decyzji. Tam pod wodą mój partner albo mógł mnie poinformować o problemach i poprosić o mój octopus, albo po prostu nie czekać, aż odpowiem zaproszeniem na kredowym papierze i wyciągnąć go ? po to człowiek pływa w duecie. Wtedy moglibyśmy wspólnie pod wodą sprawdzić awarię sprzętu i być może ją rozwiązać. Na powierzchni nie było na to miejsca – człowiek cały czas walczył by utrzymać się nad taflą. Cztery metry to nie dużo, ale ryzyko powikłań wynikłych z tak szybkiej zmiany ciśnienia jakieś było. A gdybyśmy byli głębiej? Kłopoty murowane.

Warto mieć dobrze przećwiczone wszystkie sytuacje awaryjne? No chyba to jest jasne. Nie dlatego by je pamiętać, by umieć je potem przerobić w teorii. Je trzeba mieć we krwi. To ma być odruch, by nam potem do głowy nie przychodziły głupoty w stylu „podaj mi rurkę”, albo żebym ja od razu wzywał pomoc, a nie zgrywał dżentelmena. To też mogło się kiepsko skończyć, gdybym się jednak szybciej zmęczył, albo sam zaczął mieć problemy ze swoim sprzętem.

Tym razem mieliśmy szczęście, byliśmy blisko brzegu, mieliśmy pod ręką świetną ekipę, która zareagowała szybko. Na miejscu był odpowiedni sprzęt. Nie zdecydowano się podawać tlenu. Partner dobrze wypoczął, odstresował się, przegadaliśmy sprawę wzdłuż i wrzesz- jak kazał Nur Instruktor. Sprzęt sprawdziliśmy, mam nadzieję, że partner lekcję przyjął i nie przejął się tym, że dostał jeszcze pouczenie. Namówiłem go potem na króciutki nurek przy brzegu by przypadkiem nie utrwalić w sobie jakiegoś lęku i zatrzeć złe wrażenia. Poszło świetnie, tym razem się sprawdziliśmy, popłynęliśmy zobaczyć ładne rybki i ładne szuwary. Z wody wyszliśmy zadowoleni. I tego wam życzę na zakończenie każdego nurka.

To w końcu jacket czy skrzydło?

„Nie kupuj jacketu, kup se skrzydło. Jackety są dla niepoważnych ludzi!”
„Kup jacket, po co ci skrzydło? To nie jest sprzęt dla ciebie!”
I tak w kółko, gdzie nie napiszesz, gdzie nie zapytasz, tam zawsze pojawi się dziesięć opinii na tak i na siak. W końcu dyskutanci i tak pokłócą się między sobą zapominając o tobie i postawionym pytaniu.

O co chodzi z tym jacketem i skrzydłem? Czy to jest aż taka różnica,  czy któregoś rozwiązania należy się bać – bo to sprzęt dla zaawansowanych nurków? Czy któreś z rozwiązań ma jakieś istotne ograniczenia?

Nawet młodzi ze skrzydłem się dogadają.

Po pierwsze – co jest skrzydłem, a co jest jacketem?

Niby sprawa prosta, dla wielu wręcz oczywista, a jednak uważam, że pewne rzeczy należy sobie wyjaśnić. Sam pamiętam dyskusję z jednym – wtedy dużo bardziej zaawansowanym ode mnie – nurkiem. Nurkowałem wtedy w skrzydle Dive Systemu i nurek ten upierał się, że to nie jest skrzydło. Jego zdaniem skrzydłem można nazwać tylko „techniczną” konfigurację: płyta z uprzężą + worek. A to moje coś to co najwyżej jakaś hybryda – pomimo, że napełniany worek w Dive Systemie znajduje się na plecach, uprząż jest bardzo podobna do uprzęży z konfiguracji technicznej, ba, nawet ma pas kroczny, który nie występuje w jacketach i raczej rzadko pojawia się w rekreacyjnych rozwiązaniach. Co niejako skazywało na „skrzydłową banicję” mój sprzęt? Że wszystko było zintegrowane, nierozłączalne i miało dużo rozwiązań „rekreacyjnych”.

No to jak to jest w końcu?

Myślę, że po trochu każdy ma rację, bo nie ma jednej jedynej słusznej metodologii nazewnictwa sprzętu, nie ma ten temat poważnych studiów, a nazwy narzucają marketingowcy pracujący dla producentów sprzętu. Sami projektanci też nie ułatwiają nam sprawy, bo kiedyś typowo techniczne rozwiązania są teraz często wyposażane w wiele dodatków mających przyciągać uwagę klienta „rekreacyjnego”, a z kolei twórcy ambitniejszych konstrukcji rekreacyjnych oglądają się na rozwiązania stosowane przez zaawansowanych nurków.

Popularna Tusa Liberator. Zintegrowany system balastowy to teraz norma. Zapomnijmy o wędrującym po pasie balaście.

Co jest jacketem?

To, co powoduje, że daną rzecz nazywamy skrzydłem lub jacketem, to kwestia wyboru rozłożenia worka napełnianego powietrzem. Jacket będzie miał pęcherz napełniany powietrzem nie tylko na plecach, ale też z przodu, wokół pasa nurka. To powoduje, że nurek po napełnieniu kamizelki na powierzchni wody zawsze znajdzie się ustawiony pionowo. Jest to bardzo bezpieczne rozwiązanie dla początkujących, mało pewnych siebie i swoich umiejętności osób. Instruktorzy też chętnie wybierają jackety do swoich szkół, bo wiedzą, że w razie kłopotu napełnią kamizelkę niesfornemu kursantowi, który natychmiast znajdzie się nad lustrem wody w pozycji pionowej i stabilnej. Naprawdę niewielka szansa by w tej pozycji najbardziej uzdolniony pechowiec był w stanie zrobić sobie kuku.

Jacket pod wodą może być całkiem wygodny, ale jednak sposób rozłożenia powietrza, rozbudowana przednia część powoduje, że jacket nie ma tej stabilizacji co skrzydło, często ustawia nurka lekko pod ukosem – głowa wyżej, nogi niżej. Dużo ludzi czuje się wtedy bardzo bezpiecznie, ale nie wie jak dużo energii (i powietrza, bo musi się bardziej „napedałować”) traci płynąc w mało ergonomiczny sposób. Dość często też sam jacket nie jest najbardziej opływowym rozwiązaniem.

Jeżeli decydujesz się na jacket, zwróć też uwagę na system zintegrowanego balastu (bo w dzisiejszych czasach decydowanie się na bcd bez tego patentu to moim zdaniem duża pomyłka – balast na pasie biodrowym to jest już przeszłość, o której należy jak najszybciej zapomnieć). Widziałem patenty, które się nie sprawdzały – wypadające kieszenie, zapięcia, które szybko się wyrabiały. No i co jak zgubisz kieszeń? Łatwo będzie kupić nową? Czy jest droga?

Czy to jeszcze jacket czy już skrzydło? Worek jest na plecach, ale jest dużo dodatków rekreacyjnych.

Co jest skrzydłem?

Skrzydło całe powietrze rozkłada na plecach, wokół butli – i tu pojawiają się wariacje, bo worek po napełnieniu potrafi mieć kształt U skierowanego nóżkami w dół, albo O – tzw. Donut. Worki mogą być duże, małe, mogą być opinane różnymi gumkami lub nie, ale istotą tej konstrukcji jest to, że całe powietrze wpuszczone do worka rozmieszcza się na plecach. Co to powoduje?

Nurek pod wodą ma bardzo stabilną poziomą pozycję, co wpływa na jego opływowość, a więc zmniejszone opory podczas płynięcia. Z tego wynikają same plusy: nurek się mniej męczy, sprawniej płynie, ma mniejsze zużycie powietrza. Wada? A owszem, jest. Po wynurzeniu i napełnieniu worka nurek musi zapanować nad swoją sylwetką i najlepiej jest się położyć na plecy, utrzymanie pionu jest możliwe, ale nie jest naturalną pozycją, którą uzyskujemy po napełnieniu. Mniej utalentowany nurek może co i rusz lądować twarzą pod wodą, co może powodować zwiększanie stresu lub doprowadzić do wypadku (ale podkreślam, że trzeba mieć talent: wypluć automat, nie mieć fajki i zacząć łykać wodę).

Oczywiście są skrzydła, które producent ozdobił tyloma dodatkami i kombinacjami, że trudno stwierdzić, czy to jeszcze skrzydło, czy już jacket. Są i jackety tak proste w swej budowie i „ascetyczne”, że ktoś może je pomylić ze skrzydłem, ale moim zdaniem tu chodzi tylko o rozmieszczenie powietrza w worku danego systemu wypornościowego. A to czy system ma różne dodatki i bajery w postaci bardziej rozbudowanych inflatorów wyposażonych w dodatkowe systemy zrzutu powietrza, zintegrowane systemy balastowe, kieszenie akcesoryjne, itd., itp. – to rzecz wtórna. To, że nie możesz oddzielić worka od uprzęży, nie znaczy, że nie jest to skrzydło. Ba, choćby Tusa ma rozbudowane systemy, w których dużo elementów można zdemontować i wymienić.

Xdeep GHOST – skrzydło o rodowodzie technicznym skierowane do nurków rekreacyjnych – rozpinane szelki, dodatki pod szelkami podnoszące komfort.

To jest sprzęt dla zaawansowanych nurków, tylko nurkowie techniczni w tym pływają!

Często powtarzane są hasła, że skrzydła są bardziej zaawansowane i raczej przeznaczone do bardziej zaawansowanych nurkowań. Wiele razy słyszałem, że jacket to tylko dobre rozwiązanie do nauki, stawiania pierwszych kroków, a potem i tak wszyscy przesiadają się na skrzydła. Ludzie tak mówiący patrzą tylko przez pryzmat własnych doświadczeń i przekonań. Nie mają szerszej perspektywy. Na przykład na świecie znakomita większość nurków to nurkowie „rekreacyjnie rekreacyjni”. Nurkowanie traktują jako wakacyjną przyjemność, którą uprawiają może kilka razy do roku wyjeżdżając w różne bajeczne zakątki świata. Zatem pod względem popularności wygrywa na świecie jacket. Wynika to po części z tego, że – jest popularny. Tak. Popularny, bo popularny. Idziesz na intro nurkowe w resorcie*? Dostajesz jacket. Idziesz na kurs w resorcie – nurkujesz w jackecie. Wypożyczasz sprzęt z bazy? Są głównie lub tylko jackety. Widzisz innych ludzi na łodzi? Jackety. W sklepach przy bazach lub w bardziej popularnych nurkowo regionach głównie w ofercie eksponowane są jackety. Oczywiście ten trend będzie się lekko zmieniał, choć nie wróżę skrzydłu tego, że kiedyś prześcignie popularnością jacket.

Duzi producenci sprzętu sprzedawanego na całym świecie, Mares, Scubapro, Aqualung chociażby, mają w swojej ofercie skrzydła – te właśnie bardziej zaawansowane i niektórzy z nich nawet dość aktywnie promują tą gałąź swojej produkcji. Jest więc szansa, że za jakiś czas te proporcje się bardziej wyrównają.

Może to już rzadki widok, ale zdarzało mi się, że w tych resortach patrzyli na posiadaczy skrzydeł troszkę jak świadkowie pierwszego przejazdu automobilu lub startu pierwszego samolotu. Mieszanina niedowierzania, szacunku i zaciekawienia. Co to jest? Wygląda bardzo profesjonalnie. To poważny sprzęt.

Obrazek doskonale pokazuje jaka jest idea skrzydła – mało, albo nic z przodu, wszystko na plecach.

Skrzydło wcale nie jest poważniejszym sprzętem. Owszem, są konstrukcje, których zadaniem jest bezpieczna praca na dużych głębokościach, pod dużym obciążeniem. Zabawne, że te „poważne” skrzydła wyglądają raczej prymitywnie, ascetycznie.

Kilka gumek, jedna taśma, parę metalowych uchwytów i to jest zaawansowany sprzęt?

To prawda, że te „techniczne” sprzęty wyglądają bardzo topornie, ale w tym szaleństwie jest metoda. Przede wszystkim ogromną zaletą tych konstrukcji jest ich prostota. Za prostotą idzie bezpieczeństwo – rzeczy mniej skomplikowane są zwykle bardziej odporne, trudniej je zepsuć, łatwiej naprawić. Rzeczy proste łatwo jest obsługiwać i każdy wie lub szybko się domyśli jak je rozpracować.

Ogromną zaletą tych konstrukcji jest ich absolutna standaryzacja. Co z tego, że jeden producent ma takie kształty worków, takie kolory płyt i takie dodatki na inflatorze czy proponuje ci dodatkowe kieszenie albo patki podnoszące komfort – skoro najważniejsze połączenia, dziurki montażowe są i rodzaje montażu są takie same? Tak, możesz mieć worek xDeepa, uprząż Tecline, inflator Scubapro, a pasy do butli wraz z adapterem jeszcze od kogoś innego. Zepsuje Ci się jedno? Nie ma problemu, możesz wybrać innego producenta i wszystko będzie współdziałać.

Spróbuj to samo zrobić jak ci się popsuje lub zużyje coś z elementów typowego rekreacyjniaka popularnych firm. Owszem, często możesz nabyć części zamienne, ale tylko tej samej firmy, która wyprodukowała twoje bcd. O ile jest to w ogóle możliwe. Jak przebijesz sobie worek wypornościowy (niestety, wbrew pozorom zdarza się i taka przykra sprawa) – często nie można go w ogóle wymontować z konstrukcji. Poszła klamerka? Wszystko wszyte i nic tylko pruć. To są główne wady konstrukcji typowo rekreacyjnych – brak standaryzacji, raczej ograniczone możliwości wymiany elementów. Za tym idzie kolejna wada – każdy jacket każdego producenta (bo każdy dąży do tego by wymyśleć coś „bardziej” albo coś „więcej”) ma swoje unikalne rozwiązania. Zatem jeżeli jesteś skrupulatnym nurkiem, musisz w ramach przednurkowej kontroli zapoznać każdego swojego nowego partnera nurkowego z unikalnymi patentami zastosowanymi w twojej konstrukcji: jak zrzucać balast, jak rozpinać, jak używać inflatora.

Ogromna wygoda w skrzydłach to brak elementów utrudniających schylanie się i przeszkadzających w ruchach.

Sam to obserwuję na kursach jak uczę kursantów na różnych jacketach. Jeden ma trzy guziki na głowicy inflatora, drugi ma guziki czerwone i blisko siebie. Kształt głowicy nie pozwala łatwo zidentyfikować, który przycisk jest do zrzucania powietrza, a który do pompowania. Muszę każdemu tłumaczyć: w tym jackecie wypuszczasz powietrze tak i tak, a w tym – inaczej, a jeszcze tu wygląda to nieco inaczej.

Rozbudowany inflator od Tusy. Fajny patent, ale jednak wprowadza nieco zamieszania przy obsłudze.

Te bardziej wystandaryzowane, uniwersalne rozwiązania nie mają takich problemów. Korzystając z wypożyczonego zestawu „zaawansowanego” raczej nie będziesz mieć problemu z identyfikacją sposobu użycia danego elementu. Fajne jest też to, że te kombinacje możesz dostosowywać do swoich potrzeb: możesz mieć bardzo lekkie i proste skrzydło, które świetnie sprawdzi się w podróżach lotniczych, gdzie każdy gram ma znaczenie. Możesz sobie rozbudować system o dodatkowe kieszenie, podkładki podnoszące komfort i rozpinaną uprząż prostymi klamerkami. Kolory też można dobrać pod swój gust, to już nie są tylko takie czarne, nudne wory dla ponurych rycerzy mroku. Chcesz mieć fajne skrzydło, które nie musi być lekkie? Znakomicie, kup sobie ciężką płytę stalową i już masz zapewnioną część balastu w postaci płyty – a ten balast masz pięknie rozłożony na plecach.

Jeżeli z pełną świadomością wybierasz najbardziej „konserwatywną” wersję skrzydła, tzw. DIR, gdzie uprząż zrobiona jest dosłownie z jednego kawałka taśmy, płyta jest prosta jakby ktoś ją wyciął na poczekaniu w garażu, jedynym ozdobnikiem czarnego worka jest proste logo producenta, a na szelkach jedyne dodatki to gumy żywcem wycięte z dętki i metalowe uchwyty w kształcie litery D to wiedz, że to wcale nie jest skomplikowany, zaawansowany sprzęt, tylko dla orłów. Jeżeli będziesz mieć dobrego nauczyciela, który nauczy cię dobrze to wyregulować i skonfigurować takie skrzydło to zakładanie i zdejmowanie wcale nie będzie trudniejsze od najbardziej wypasionych rekreacyjnych patentów.

No dobra, to co wybrać?

Tylko samodzielna próba da ci odpowiedzi na wszystkie pytania. Nie spiesz się z zakupem i nie podejmuj decyzji pod wpływem emocji. Pomyśl o tym, jak twoje nurkowanie może wyglądać za kilka lat, czy będą to raczej okazyjne wyjazdy, czy regularne nurkowanie tu w Polsce i za granicą. Kieruj się swoją wygodą i poczuciem bezpieczeństwa. Wiem, że w Polsce podejście do nurkowania jest nieco skrzywione. Strasznie duża część środowiska lubi lansować ten sport jako elitarną zabawę dla wybrańców i wszyscy powinni wyglądać jak rycerze, nurkować tylko w jedyny słuszny sposób (czarny skafander, czarne, ciężkie gumowe płetwy, koniecznie opanować pływanie żabą, umieć zawisać bez ruchu, mieć wiecznie spięte pośladki i srogą minę podczas skręcania sprzętu). Nurkowanie to zabawa. Może być poważniejsza, ale też może być po prostu zabawą – wakacyjną przerwą od problemów z powierzchni. Jeżeli więc pasuje ci jakiś rekreacyjny przez duże „R” jacket, nie przejmuj się – to ty masz mieć przyjemność z nurkowania.

Wiem, że chyba wskazałem więcej zalet tzw. skrzydeł technicznych, ale to dlatego, że sam dość szybko przesiadłem się na skrzydło i mi się bardzo spodobało. Znam jednak dużo ludzi, którzy nie zamieniliby swoje rekreacyjnej kamizelki na nic innego –  ba, sam mam swoją ulubioną kamizelkę Tusy i jeden – moim zdaniem – naprawdę fajnie pomyślany jacket Triborda. Nikt ci nie powinien mówić, w czym możesz pływać, a w czym nie. Jeżeli masz odpowiednie przeszkolenie, odpowiednią wiedzę i jest ci wygodnie w tym, czy innym rozwiązaniu to pływaj w nim. Testuj! Testuj, testuj! Korzystaj z tego, że są urządzane różne imprezy typu Demo Days, większość producentów lub importerów ma flotę testową. Nie bój się pytać i korzystać z wiedzy innych, ale pamiętaj, że doradcy, nawet najlepsi, nie znają twoich osobistych potrzeb i oczekiwań. Twoje ciało będzie najlepszym doradcą. Zwykle po jednym, dwóch nurkowaniach będziesz wiedzieć czy polubisz się z daną konfiguracją.

Ja tylko uprzedzam, że wierzę w świadomy wybór dopiero w momencie jak nurek zrobi jakieś pięćdziesiąt nurkowań (około, nie dosłownie). Wcześniej nie ma sensu sobie nic kupować poza maską, fajką, pierwszym komputerem ewentualnie i jakimiś akcesoriami. Po tych dwudziestu, trzydziestu nurkowaniach dopiero przekonamy się, że nurkowanie to jest nasz sport i być może już będziemy wiedzieć, w którą stronę będziemy się rozwijać w najbliższym czasie.

Taką pozycję domyślnie daje jacket. Jest poczucie bezpieczeństwa, ale na pewno nie jest to najbardziej opływowa sylwetka.

*) resort, nurkowanie resortowe, baza resortowa – tak mówimy o lokacjach, gdzie nurkowanie jest dużym biznesem turystycznym, bazy nurkowe i miejsca do nurkowania zlokalizowane są blisko dużych hoteli i do wody codziennie wchodzą tłumy.

Czy kupować sprzęt nurkowy na start?

Czy nurkowanie to rzeczywiście taka droga „impreza”? Jak inwestować w sprzęt? Co kupić na start, a co potem dokupować? Ile kosztuje sprzęt?

Artykuł zaktualizowany:
9 sierpnia 201
25 lutego 2020
6. grudnia 2023

Taniej dyscypliny sobie nie znaleźliście, ale z drugiej strony rozsądnie inwestując zapewne kupicie raz a dobrze, a obecnie każdy sport uprawiany nałogowo kosztuje krocie. Do tego producenci dwoją się i troją by każda dyscyplina sportowa roiła się od sprzętu „dedykowanego” tylko i wyłącznie do niej. I tak zamiast jednej pary butów mamy buty do chodzenia, biegania, tenisa, tańczenia i siedzenia.

Wspomnę o drugim moim ukochanym sporcie – w rower też można inwestować bez końca, do tego kupować różne stroje, wyposażenie, plecaki, sakwy, lepszy osprzęt.

Nurkowanie w wersji minimum zacznie się jednak od zakupu kursu nurkowania, ale wcale nie pociągnie za sobą poważnych wydatków od razu.

Mam już za sobą dwadzieścia lat nurkowania, dodatkowo, od prawie dziesięciu lat jestem instruktorem nurkowania. Po tym okresie doszedłem do jednego prostego wniosku i rady dla początkującego:

Nie kupuj sprzętu na początku nurkowej przygody!

Ponurkuj najpierw. Zrób kurs, potem wykonaj dobre dziesięć nurkowań po kursie. Pożyczaj sprzęt, oglądaj go, sprawdzaj, które rozwiązania ci się podobają, a które – nie. Widzę dużo wpisów na fejsbuku – co kupić, jak wybrać. Pytający natychmiast otrzymuje milion podpowiedzi, propozycji, kategorycznych zakazów („tego nie kupuj, to badziewie”). Każda odpowiedź przeczy poprzedniej i pytający dalej jest w kropce. Ci ludzie naprawdę życzą pytającemu dobrze, ale każdy odpowiada ze swojej perspektywy. Ma inny punkt widzenia i doświadczenia. Najważniejsze: nikt z nich nie zna naszych upodobań. Co gorsza, my na początku drogi sami nie znamy swoich upodobań względem sprzętu do nurkowania: czy będziemy woleli rozwiązania bardzo rekreacyjne (ma być ładnie, kolorowo i dużo się dziać), ma być bardziej technicznie (sprzęt będzie wyglądać bardziej surowo, żeby nie rzec: spartańsko, ale niekoniecznie taniej – często drożej), wolimy lekki sprzęt kompaktujący się do walizek, czy cenimy sobie konstrukcje wyglądające solidnie i trwale (ale niekoniecznie lekko i kompaktowo).
Dlatego radzę: zacznij nurkować na pożyczonym sprzęcie, pożyczaj go za każdym razem testując inne rozwiązania: sprawdź, co ci się w danym sprzęcie podoba, a co nie.

moje pierwsze płetwy, mają już swoje lata, ale wciąż służą.

Warto opływać się, oswoić z wodą, poznać środowisko wodne, zobaczyć jak my zachowujemy się w wodzie i z jakim sprzętem jak nam się pływa. Im więcej opcji wypróbujecie, zwłaszcza przed zakupem, tym łatwiej będzie wam wybrać najlepszy sprzęt dla siebie. Nie ma lepszej szkoły jeżeli chodzi o poznanie sprzętu, wariantów i konfiguracji. Ja kurs skończyłem mając własną maskę, rurę, płetwy kaloszowe (używałem na pierwszych zajęciach basenowych), dokupiłem w trakcie kursu rękawice (grube, bo mi łapy strasznie marzną), buty i płetwy paskowe.  Po zakończeniu kursu zainwestowałem we własną piankę. Resztę pożyczałem regularnie – komputer, pas balastowy, kamizelka, automat, butla. Wyjazdy organizowane mają taką zaletę, że jak pożyczasz od organizatorów to liczą oni zwykle jedną, konkretną i atrakcyjną stawkę za wypożyczenie na okres wyjazdu, a nie rozliczają za każdy dzień. Pytaj, dowiaduj się, może jest to kolejny element, który wpłynie na twoją ocenę, czy warto wiązać się z daną grupą nurkową. Płetwy i buty to wydatek rzędu 600zł.

Teraz kilka informacji o tym, co ja kupiłem i gdzie trafiłem dobrze, a gdzie – źle. Korzystajcie z tych doświadczeń, ale pamiętając o tym, że to są moje doświadczenia.

Maska i fajka to teraz koszt 400 – 600zł. Testujcie różne patenty, ale ja tylko podpowiem: maska chyba lepiej z czarnym silikonem (transparentny – nawet ten najlepszy – po pewnym czasie żółknie i sztywnieje, brzydko się brudzi też), bo wtedy, jak nurkujecie w dobrze nasłonecznionych wodach, to działa jak daszek w czapce. Ja wolę maski jednoszybowe – dobre pole widzenia przy małej pojemności maski (ilość powietrza, którą trzeba wpuścić by wypchnąć wodę z maski), lekkość. Posiadacze okularów, jeżeli potrzebują korekcji, wybiorą maski dwuszybowe, gdzie dość łatwo jest dorobić/wymienić szkło z korekcją.

Fajka to żaden wyczyn – ma nie przeszkadzać i łatwo dać się zdjąć z paska (nie zawsze będziecie chcieli mieć ją przypiętą do maski). Wybierzcie najprostszą i najlżejszą konstrukcję, która nie będzie zawadzać wam pod wodą.

maska i fajka

Zakup pianki (z polecenia mojego instruktora, który także dystrybuował dany sprzęt, zjawisko chyba normalne w polskim środowisku nurkowym, ma swoje wady, ale chyba dużo więcej zalet, o tym później) – tu akurat zakup bardzo trafiony. Pianka wciąż wisi u mnie i wciąż pracuje (teraz używają jej moi kursanci, mój Syn). Pianka ma grubo ponad dziesięć lat i wciąż mi bardzo dobrze służy – podarł się ze starości ocieplacz z kapturem (dobry klej do neoprenu, dwie łatki i znów działa), ale główna pianka ma się dobrze. Mój model (nieistniejącej już firmy Seemann, która potem występowała jako SubGear) składa się z kompletnego kombinezonu z długim rękawem i długą nogawką, pianka o grubości 7mm, na to idzie ocieplacz z krótkim rękawkiem, nogawką i kapturem na łeb. Też 7 mm grubości pianki.

Na polskie wody jak znalazł, nurkowałem już w różnych temperaturach i nawet w zimnej wodzie wytrzymywałem spokojnie pół godziny. Od tego czasu trochę się w piankach zmieniło – generalnie wychodzi na to, że dobrze dopasowana do budowy ciała pianka wystarczy, że będzie miała 5mm. Grubsza będzie tylko krępować ruchy. Jednak mówimy o dobrze dopasowanej – przylegającej wszędzie (pod pachami i na klacie zwłaszcza) do ciała. Jakiekolwiek luzy pod pianką będą powodować szybsze wychładzanie. Dopiero na tak dobrze dobraną piankę dobieramy docieplenie i tu zależnie od naszych termicznych potrzeb wybieramy 5mm lub 7mm. Teraz możemy decydować, na cieplejsze wody wziąć tylko jedną część pianki. Na zimne zabieramy komplet i rękawice. Rozwiązanie jak na razie dla mnie idealne na każde warunki. Teraz na piankę tego typu należy wydać kwotę rzędu 1600-1800zł. Doliczcie rękawice – od 200zł.

mój stary Seemann – pianka 7+7 – wciąż się trzyma.

Pas balastowy był następny. Zdecydowałem się kupić własny, bo ten zakup nie jest specjalnie drogi, a koniecznie już chciałem zacząć kolekcjonować swoje wyposażenie. Tutaj specjalnie nie ma co filozofować. Pas to pas, na nim ciężarki, są też pasy z kieszeniami na rzepy welcro. Ciężarki mogą być w postaci worków ze śrutem (nie niszczą ostrymi krawędziami odzieży), prostych klocków (najtańsze, ale czasem człowiek musi je przenieść na pasie na ubraniu, ostre kanty mogą zniszczyć odzież) i klocków powlekanych gumową powłoką (moim zdaniem najlepsze rozwiązanie). Tylko żeby było jasne – ja już od dłuższego czasu lansuję wizję, że nurkowanie z balastem na pasie to już przeszłość. Balast powinien znajdować się w odpowiednich kieszeniach zintegrowanych z naszym sprzętem wypornościowym (jacketem lub skrzydłem). Pas obecnie służy mi jedynie do przenoszenia balastu. Wydatek około 300 – 400zł.

Po pasie balastowym była kamizelka, albo nawet równocześnie. Już nie pamiętam dokładnie. Wiem, że na ten zakup zdecydowałem się po wyjeździe, gdzie dostałem kamizelkę z uszkodzonym kolankiem od inflatora. Potem kolejne zakupy były głównie wywołane impulsem przygód z wypożyczonym sprzętem. Dobrze się jednak działo, bo ja długo zwlekałem z zakupami i się przed tym broniłem.
Do wyboru mamy albo klasyczny „jacket”, czyli po naszemu po prostu kamizelka, albo „skrzydło”. Popularna jest opinia, że „jacket” dobry jest na start, a potem i tak większość przesiada się na skrzydło. Jeżeli jednak będziecie mieli okazję wcześnie przetestować skrzydło, spróbujcie. Zupełnie inne doznania. Długo myślałem, że kupię jacket. Cały kurs zrobiłem na tym rozwiązaniu, potem rekreacyjne nurki też na kamizelce. Jednak zawsze miałem wrażenie, że jacket zabiera mi sporo swobody pod wodą. Znowu Rudi dał mi szansę przetestować skrzydło. I to było po prostu BINGO. Z przodu swoboda, cały balon gdzieś z tyłu. Różnice pomiędzy tymi patentami są ogromne. Dużą zaletą kamizeli jest jej praca na powierzchni. Pompujemy jacket do pełna i po powierzchni pływamy jak królowe i królowie. Brakuje tylko drinka z palemką i kapelusza słomkowego. Skrzydło na powierzchni to dla niektórych mordęga. Skrzydło cały czas próbuje nas położyć. Jeżeli go nie opanujemy, będziemy kładli się na twarz, ale jak się nauczymy z nim żyć w zgodzie, nagle się okaże, że całkiem wygodnie da się położyć na plecach. Tylko warto to przetestować na samym sobie. Ja dość szybko opanowałem skrzydło i na powierzchni nie mam z nim problemów, ale na przykład w sytuacjach awaryjnych podejrzewam, że skrzydło nie ułatwi mi życia. Stawiam jednak na to, że nurkowanie głównie odbywa się pod wodą, więc mam w nosie tą wadę skrzydła. Pod wodą chyba nie znajdziecie takiego, który nie odczuje wyższości skrzydła nad kamizelą. To po prostu bajka, czysta przyjemność. Żadnego balona z przodu (ci z brzuchem zwłaszcza docenią tą cechę), ustawienie pod wodą jak w szwajcarskim zegarku, żadnego bujania, żadnego obracania się. Mniam, mniam. Przetestujcie, pokombinujcie. Podejrzewam, że pływając często na pożyczonym sprzęcie zechcecie dość szybko posiąść własną kamizelkę KRW. Kamizelki źle znoszą częste używanie przez różnie doświadczonych nurków, zwłaszcza jak jeszcze służy tym uczącym się. To w sumie delikatny sprzęt, dodatkowo musi leżeć na człowieku jak dobrze skrojony garnitur. Jeżeli dobrze ułożymy się z konkretnym modelem, będzie nam się pływać idealnie, ale na następny nurek dostaniemy troszkę inny model, albo inaczej używany i będziemy z nim walczyć od nowa. Łatwo też trafić na kamizelki z jakimiś wadami, uszkodzeniami, których nie wykrył (lub udaje, że nie wykrył) wypożyczający. Mi udało się trafić na kamizelkę z uszkodzonym kolankiem inflatora (był po prostu pokruszony, a że na mocowanie zasłonięte jest nakrętką, o uszkodzeniu dowiedziałem się dopiero w wodzie), na zerwane plastikowe złączki, na przetarte paski, na zbyt luźne konstrukcje. To było po prostu męczące.
Skrzydło kosztowało coś koło 1600zł i ani trochę nie żałuję tego zakupu. Obecnie typowe konstrtukcje to wydatek rzędu 2000zł. Prostsze jackety i rekreacyjne skrzydła (choćby z Decathlonu) – bliżej 1600zł.

Na plecach skrzydło Dive System – po 15 latach przeszło na emeryturę.

Polecam przeczytać inny mój wpis To w końcu jacket czy skrzydło”.

Długa przerwa w finansowaniu nurkomanii i w końcu zakup automatu. Decyzja spowodowana tym, że na jednym wyjeździe dostałem automat z bardzo, bardzo, bardzo… bardzo długim przewodem do drugiego stopnia. A do tego, chyba żeby zachować jakąś równowagę w przyrodzie, ultrakrótki przewód do manometra. Tak krótki, że o odczyt ciśnienia w butli musiałem prosić partnera. A wszystko przez to, że organizator wyjazdu (przez sympatię nie wymienię z nazwiska) zapomniał sprzętu dla mnie i pożyczaliśmy na miejscu. Kolejny impuls, żeby wydać pieniądze. No to ciach. Tu się przyznam, że chyba przedwcześnie podjąłem decyzję, nie mając jeszcze dość wiedzy o doborze tego urządzenia, zdałem się znowu na wiedzę Rudiego, który zaproponował coś ze swojej oferty. Na szczęście był to bardzo popularny wtedy model Scubatech R2 Ice, któremu już się przyglądałem na Allegro i w innych sklepach internetowych. Model okazał się być idealnym rozwiązaniem na debiut. Miał wszystko co potrzeba, firma solidna, dobre opinie, niedrogi serwis. Jednak w tej kwestii doradzam brak pośpiechu, pływanie na wypożyczonym sprzęcie, na możliwie najróżniejszym sprzęcie, pytanie innych nurków, słuchanie ich opinii. Nie idzie o ich pochwały dla sprzętu, ale warto badać, co skłoniło ich do wyboru danego modelu, czyli na co oni zwrócili uwagę i czy przypadkiem ten element nie będzie miał dla nas znaczenia. Ci nurkujący w polskich wodach i w trudnych warunkach będą stawiać zawsze na sprzęt dostosowywany do takich warunków, posiadający dodatkowe patenty zmniejszające ryzyko zamarzania układów. Od razu nadmienię, że ten automat poszedł już na części. Niestety, pierwsze stopnie Scubatecha nie były wtedy wykonane z solidnych materiałów i mój po prostu po pewnym czasie zaczął się sam rozregulowywać. Kupując automat sprawdźcie, ile będzie kosztować was serwis ich. Każdy automat powinien być przejrzany co sezon, lub maks co dwa lata. Wymiana uszczelek, regulacja, sprawdzenie pracy (to urządzenie odpowiedzialne za nasze życie – nie oszczędzamy na tym!). Serwis z wymianą wszystkich obowiązkowych części zużywających się to teraz koszt okolic 500zł. Teraz ceny kompletnych zestawów automatów (podstawowy automat, zapas „octopus”, manometr) zaczynają się mniej więcej od 2000zł.

Scubatech R2 ICE i butla 12l

Komputer nurkowy był następny. I tutaj chyba niespecjalnie jest co testować. Wystarczy znowu popatrzyć na wyposażenie innych, posłuchać, jakie cechy komputera mają znaczenie przy wyborze. Jak człowiek nie chce szaleć, sięgnie pewnie po podstawowe Suunto, Cressi, Aqualunga, czy Maresa. Ja wtedy wybrałem Suunto Vypera (starszą wersję, odpowiednik obecnego Zoopa). Komputery Suunto ZOOP są obecne na rynku od kilku ładnych lat i kolejne opinie tylko potwierdzają, że to bardzo udana konstrukcja. Generalnie Suunto jest dobrym wyborem. Na początku przygody nie szalejcie z opcjami – nie musicie mieć od początku ekranu LED, dodatkowych funkcji (kompas elektroniczny, podawanie ciśnienia przez zewnętrzny nadajnik zamontowany na butli, itd.). Wybierzcie komputer, który obsłuży ewentualnie nitroks, bo ten kurs pewnie dość szybko zrobicie i zdarzy wam się na jakimś wyjeździe zanurkować na nitroksie. Podstawowe komputery: Aqualung i300, Cressi Leonadro lub Giotto, Mares Puck Pro+ lub Suunto ZOOP Novo to są jednostki wręcz idealne na start, a wydatek rzędu 1200- 1400zł a czasem nawet poniżej. Jeżeli już się marzy wam komputer ze „świecącym” ekranem to fajną propozycją jest Aqualung i330r za rozsądne pieniądze. Jest też marka legendarna wśród nurków, słynąca ze swojej niezawodności i długowieczności: Shearwater. Długie lata robili sprzęt tylko dla nurków technicznych, ale teraz w ofercie mają fajny komputer rekreacyjny Peregrine. Nie jest tani, ale będzie to komputer na wiele lat i będzie wam służył w miarę rozwoju nurkowego.

Przejdźmy płynnie do kompasu. Nie kombinujcie z kompasami zintegrowanymi z konsolami (z manometrem) czy w komputerach. Chcecie widzieć jednocześnie komputer i kompas – najlepiej na jednym ręku. Jeden rzut oka i znamy głębokość i kierunek. A zatem zostaje noszenie kompasu na pasku, jak zegarek lub na gumkach bungee – i wtedy na dłoni lub na przegubie ręki. Wtedy można go sobie dowolnie ułożyć blisko komputera, albo na drugim ręku, albo tam, gdzie wygodnie. Trzymanie kompasu na wierzchu dłoni to wygodne rozwiązanie, bo dłonią można lepiej manewrować niż przegubem. Grunt by busolę móc łatwo ustawić w jednej linii z oczami, tak by orientacyjna linia na kompasie wskazywała idealnie na wprost przed nas. Tylko wtedy mamy pewność, że wyznaczamy kierunek prawidłowo. W mądrych książkach wręcz pokazują, że rękę z kompasem należy ująć drugą ręką i ustawić kompas prostopadle do twarzy. Montaż busoli na gumkach gdzieś w innych miejscach nie ma więc sensu. Kompas to prosta konstrukcja, do wyboru mamy kilka firm produkujących kompasy. Liczy się dosłownie pięć, może cztery firmy. Wszyscy jednak polecają Suunto SK-8, bo zakres wychylenia największy (czyli teoretycznie możesz płynąć głową w dół, do góry, albo pod dziwnym kątem i kompas będzie w stanie wskazać północ w tej pozycji). Coś jest na rzeczy. Ja się z tłumem kłócić nie będę. Cena 370zł.

Następny zakup to butla. Koniecznie pragnąłem mieć już komplet by uniezależnić się od grupy i móc w razie czego pojechać gdzieś sam. Tak, tylko co z tego, jak sobie nie wystrugam partnera do nurkowania. Żony jeszcze nie namówiłem na kurs, jeden znajomy, co kiedyś nurkował, teraz ukochał sobie latanie na „glajcie” (paragliding), na nurkowanie szkoda mu kasy, a poza tym już tak długo nie nurkował, że musiałby sobie przypomnieć wszystko. Wymyśliłem sobie, że kupię butlę 12l, bo kręgosłup mam dość słaby, trzeba ograniczać obciążenie, a 15l jest do tego strasznie nieporęczna. Zakup butli wcale nie zdejmuje z nas regularnych kosztów – własną butlę trzeba jeszcze ładować, przeglądy i legalizacje robić. Chyba się pospieszyłem z tym zakupem. Były momenty, że żałowałem zakupu 12l, bo w końcu większość posiadaczy 15l potrafi na jednym ładowaniu zaliczyć dwa pełne nurki. Ja teraz też jestem w stanie zrobić dwa nurki na 12l, ale w Polsce zdecydowanie popularniejsze są butle 15l. Z dwunastką ten plus, że z czasem, jak znajdzie się pieniądz, kupi się kolejną 12 i zrobi się zestaw dwubutlowy – łączony, albo każda butla oddzielnie. W ostatecznym rozrachunku uważam, że dokonałem dobrego wyboru. Koszt 1200zł.

Latarka – nie ograniczajmy się do samego Allegro i swojego centrum nurkowego. Na rynku polskim są wyspecjalizowane firmy, które produkują wysokiej jakości światła od modeli najprostszych do bardzo drogich i mocnych systemów oświetleń. Ja szukałem na początek dobrego światła typu backup, który mógłby mi służyć póki co za główne światło. Są tego typu światła. Między innymi wybrany przeze mnie jako pierwszy – LED Tecline LED US 15, ale i Ammonite, i Gralmarine, i Hi-Max mają w swoich ofertach tego typu światła z jednym lub trzema LEDami. Ekonomiczne, wydajne i mocne światła typu backup w  zupełności wystarczą na nurkowania w polskich wodach. Wyposażyć się tylko w dobre ładowane akumulatorki i ładowarkę i można z powodzeniem używać tych latarek jako głównego światła. LED US 15 jest dość długą latarką, jak chcę ją schować w kieszeń balastową przy skrzydle, to ledwo się mieści. Dodatkowo zasilana jest trzema bateriami R14 (bądź porównywalnymi akumulatorkami, bądź mniejszymi akumulatorkami z zastosowaniem odpowiednich reduktorów) – jeżeli zdecydujemy się na ładowane akumulatorki, trzeba będzie myśleć o ładowaniu – nie każda ładowarka obsługuje ładowanie nieparzystej ilości akumulatorków. A jak kupujemy baterie nieładowane – nie wszędzie sprzedają te baterie na sztuki. Zatem długość latarki i nieparzystość bateryjek zaliczam jako wadę latarki. Teraz wybrałbym na pierwsze światło Ammonite LED Stingray, Hi-Max X-5 lub coś w tych gabarytach. Te szatany mają już naprawdę dobrą moc i czas świecenia a ich wymiary są wręcz znakomite. Latarka tego typu to wydatek rzędu 350zł.

A jak ktoś marzy o nagrywaniu wideo, niech koniecznie pomyśli o odpowiedniej wersji takiej latarki z nieskupionym światłem, ale to nie jednej tylko dwóch, do tego musi być stabilny i poręczny uchwyt, no i kamerka. Na start duży wydatek a jeżeli jeszcze nie czujemy się pewnie pod wodą, odpuśćmy sobie filmowanie i skupmy się na szlifowaniu technik pływania.

Ammonite System to polski producent świateł dla wymagających nurków.

No i mamy ponad dziesięć tysięcy złotych, za jakiś czas człowiek dojrzeje do zakupu suchego skafandra (zwykle drugie tyle, bo suchy to też dodatki: ocieplacz, kaptur, inne rękawice, itd), bo jest to normalna decyzja w przypadku nurków zwiedzających regularnie polskie zbiorniki.

Nie chcę straszyć, ale podliczając ten sport, raczej małych sum nie osiągniecie. Tylko porównajcie to sobie z innymi sportami. Ile jest dyscyplin, które wymagają skomplikowanego sprzętu ratującego, lub podtrzymującego życie, które w ogóle wymagają specjalistycznego sprzętu? Wspinaczki, różne formy latania, czy skakania z jakimś kawałkiem materiału na plecach. Ktoś coś dorzuci? Ktoś przedstawi koszty z tym związane?  A teraz najważniejsza sprawa – trzy czwarte sprzętu kupiłem na raty. To też kolejny plus korzystania z usług swojej grupy nurkowej. To wszystko rozkłada się jeszcze na dobre dziesięć lat inwestowania. Jak ktoś będzie zacięty, będzie mógł częściej inwestować w nurkowanie, ale też nie będzie posiadać niezwykłego budżetu, podobnie jak ja, zapewne będzie w stanie w ciągu dwóch, trzech lat to wszystko zdobyć. Ja jednak do tego nie namawiam, nie idzie o szybkie zdobycie sprzętu, ale o zdobycie sprzętu odpowiadającego naszym upodobaniom i potrzebom. Bez opływania się na cudzym sprzęcie, bez opływania się w ogóle, bez posprawdzania wielu opcji nie wyobrażam sobie by wszystkie zakupy były udane. Nie spieszmy się z zakupami. Na kurs idziemy co najwyżej ze sprzętem ABC (maska, płetwy, rura, ewentualnie płetwy paskowe plus buty nurkowe). Po zakończeniu kursu zaczynamy inwestować: skafander, kamizelka. Te sprzęty są bardzo osobiste i muszą być do nas dobrze dopasowane. Wydaje się, że własne narzędzia nawigacyjno rejestrujące powinny pójść przed automatem i butlą – butla to w ogóle obecnie sprzęt mocno opcjonalny (za granicę jej nie weźmiemy, często w Polsce prościej jest ją pożyczyć niż trzymać w domu). Własna latarka też chyba powinna zmieścić się przed automatem i butlą. Pas balastowy i inne detale to nie są duże koszty, więc wykonujemy je w tak zwanym międzyczasie, zależnie od okazji i potrzeb.

Czy to jest sport dla mnie? Czy moje ciało jest na to gotowe?

Sport to zdrowie.
W zdrowym ciele zdrowy duch.
Tak, tak, jasne. Cudowny świat kontuzji i urazów dotyczy każdej dyscypliny. Nawet szachiści mają problemy z kręgosłupami, czy stawami. Według mnie każdy sport wymaga wsparcia w postaci ćwiczeń rozciągających, dbania o kondycję i sprawność mięśni, czy to będzie rower, czy żeglarstwo, czy podnoszenie ciężarów, czy bieganie. Warto więc dbać o ciało. Warto uprawiać gimnastykę, dużo się rozciągać, rozgrzewać stawy i mięśnie. Chcesz zminimalizować ryzyko urazu – dbaj o elastyczność mięśni i stawów. Dbaj o siebie. To się zawsze przydaje. Oczywiście nurkowanie nie wymaga super sylwetki, dość powszechny widok na nurkowisku to jowialny dżentelmen z wydatnym brzuszkiem. Od razu warto sobie uświadomić jedną rzecz – samo nurkowanie nie jest dyscypliną podnoszącą naszą kondycję, nie wpłynie znaczącą na sylwetkę. Ba, śmiem uważać, że ta dyscyplina wpływa negatywnie na prezencję naszej sylwetki. Środowisko nurkowe skore jest do zabaw, wieczorne grille, imprezki to normalka. Nurkowanie dodatkowo strasznie poprawia apetyt i człowiek po serii nurków odkrywa w sobie niesamowite możliwości pochłaniania jedzenia. Żegnaj piękna sylwetko? Spokojnie, nie ma tragedii, po prostu nurkowanie wymaga od nas dbania o siebie, szanowania swojego ciała. Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję o środowisku nurków. Pośród spotykanej kadry instruktorów i niezliczonej ilości doświadczonych nurków wielokrotnie usłyszałem, że nurkowanie kłóci się z imprezowym stylem życia, że palenie wyklucza się nurkowaniem. I mówili mi to faceci, którzy poprzedniego dnia byli królami imprezy, ich śpiew słyszałem długo potem jak sam odpadłem i udałem się na spoczynek. Mówili mi to ludzie, którzy właśnie zapalali kolejnego papierosa. Nie jestem mnichem. Na szczęście palenie rzuciłem zanim wziąłem się za nurkowanie. To mi się przydało ogólnie – poprawiło kondycję. Pić lubiłem i pić lubię. Lubię whisky, a mówi się, że kolorowe mocne alkohole są najgorsze – najbardziej kacogenne i ciężkie dla naszych systemów neutralizacji toksyn. Jednak przyjąłem zasadę – nie włażę do wody nawet na lekkim kacu. Te dwie rzeczy kompletnie się nie łączą. Zauważasz takie zachowania w trakcie kursu? Omijaj takich ludzi. Nie chcesz  by twoje bezpieczeństwo zależało od nich. Znasz to dobrze z autopsji, jeżeli sam lubisz napić się dobrego alkoholu, jakiegokolwiek rodzaju. Jak się za mocno pobawisz, to nieważne, co będziesz robił następnego dnia by zredukować efekty – efekty i tak będą, gorsza koncentracja, gorsza kondycja, takiego dnia najlepiej leżeć plackiem i robić jak najmniej. A już na pewno nie brać się za nurkowanie. Pod wodą może wystąpić kilka zjawisk przykrych dla naszego organizmu, a ryzyko ich wystąpienia ostro wzrasta w przypadku organizmu zmęczonego imprezą.

Wiesz już, że brzuszek nie dyskwalifikuje, nie trzeba mieć super kondycji. Czeka nas dźwiganie butli i pasów balastowych, więc dobrze mieć trochę siły. Niemniej widok nurkujących filigranowych niewiast nie jest niecodziennym widokiem. I one sobie dają świetnie radę. Łatwiej jednak tym, którzy mają trochę siły w ciele.

Warto umieć pływać, ale nie trzeba być pływakiem doskonałym. Co więcej, to właśnie nurkowanie może przyczynić się do poprawy twoich umiejętności pływania. Czasem po prostu związane jest to z blokadami psychicznymi, które nas ograniczają. Jak już wspominałem, część ludzi bierze się za nurkowanie po to by przewalczyć jakieś własne blokady. Szokujące było dla mnie, kiedy dowiedziałem się, że moja dobra znajoma, która na wyjeździe do Grecji kąpała się w otwartym morzu tylko po zmroku, bo, miała poważny problem z wchodzeniem do otwartej wody (nie szło o jej sylwetkę, bo tą miała normalną), zrobiła kurs i jest teraz regularnym nurasem. Takie historie słyszy się chyba na każdym kursie nurkowym. Z kolei nigdy nie spotkałem osoby, która spróbowała nurkowania i powiedziała: „nie, to nie dla mnie, dziękuję, wolę zająć się uprawą ogródka”. Jeżeli już jakiś bodziec spowoduje, że zainteresujemy się tym sportem, to z całą odpowiedzialnością gwarantuję, że kurs nas do tego sportu nie zniechęci. Nawet jeżeli traficie na niekompetentnych ludzi, którzy odstraszą was, zechcecie spróbować z innymi, woda będzie was kusić. Raz spróbujecie i już nigdy nie zrezygnujecie. A przynajmniej będziecie chcieli to kilka razy powtórzyć.

Grunt to dobry „research”, także medyczny, więc z pewnością przed podjęciem kursu i przed wydaniem pieniędzy dowiecie się, czy wasze przypadłości nie dyskwalifikują was w tej dziedzinie. To samo dotyczy szansy spotkania niekompetentnych ludzi na kursie. W Internecie roi się od opinii i warto postudiować je, wyławiając informacje dotyczące danej grupy nurkowej. Istotne są też pierwsze spotkania z ludźmi, którzy mają nas ewentualnie uczyć. Nie wstydzimy się więc pójść na zwykły wywiad by posłuchać tych ludzi i popatrzeć na ich otoczenie. Jaka ta cała ich baza jest. Czy widząc ją macie wrażenie, że to kompletnie przypadkowa banda ludzi, która skrzyknęła się wczoraj? Mają niewiele sprzętu i żyją według dewizy: jakoś to będzie? Dowiadujecie się, że szkoła to w rzeczywistości jeden facet, który jest od wszystkiego? Dowiadujecie się, że jest wielu zainteresowanych więc na jednego instruktora przypada kilkunastu kursantów? Trzaśnijcie drzwiami. Wiem, że będziecie polegać na swoim wrażeniu, na swoim instynkcie. Wiem, że nie macie jeszcze żadnego doświadczenia, ani wiedzy, która pozwoli wam ocenić kompetencję. Niemniej jednak z tymi ludźmi przyjdzie wam spędzić sporo czasu, będziecie z nimi dużo rozmawiać, więc naprawdę ważnym elementem oceny jest tak zwana chemia w komunikacji międzyludzkiej. Musi coś zaiskrzyć w kontakcie, musicie instynktownie polubić tych ludzi. Co z tego, że przeczytacie tonę pozytywnych opinii, że dany instruktor zostanie wam polecony? Jeżeli z miejsca nie złapiecie z nim kontaktu to może oznaczać późniejsze kłopoty w porozumiewaniu się. Nie będziecie mu do końca wierzyć, ufać. Ciężko będzie wam wyciągnąć jakieś informacje, albo o coś zapytać wprost. A to może mieć negatywny wpływ na przebieg szkolenia. To sport towarzyski, nie ma w nim miejsca na odludków, mruków i kamedułów. Trzeba gadać, dużo gadać. Jeżeli więc nie dociera do was to, co mówi do was potencjalny instruktor, wracajcie do domu i kontynuujcie poszukiwania wymarzonej szkoły.

Jak zacząć ? instrukcja podparta przykładem początku mojej przygody nurkowej

Artykuł edytowany 17 września 2013 roku. Poprawki merytoryczne.

W znaki zodiaku niespecjalnie wierzę, lub przynajmniej dobrze udaję, że nie wierzę. Wodnik według znaków jestem i coś w tym jest. Woda od zawsze była moim żywiołem. Nawet już dobrze nie pamiętam, kiedy dokładnie to było, ale dobrze pamiętam, jakie wydarzenie wzbudziło we mnie żądzę nurkowania. Byłem na wakacjach nad jakimś podolsztyńskim jeziorze. Miałem może trzynaście, czy czternaście lat. Nie pamiętam, czy miałem własne, czy pożyczone płetwy, rurkę i maskę. Nawet chyba wtedy jeszcze nie za dobrze pływałem (bardzo późno nauczyłem się prawidłowo pływać), ale do wody ciągnęło mnie od zawsze, więc ten brak umiejętności nie był dla mnie specjalną przeszkodą, nawet raz z tego powodu się podtopiłem. A z rurą, maską i płetwami można pływać bez żadnego problemu. No to ciach do wody i nagle wielkie odkrycie, ryby takie i siakie, na wyciągnięcie ręki, piękne podwodne widoki, krainy, rośliny. Podpływanie pod grążele, do trzcin, zaglądanie w różne ciemne zakamarki. Pływać mogłem godzinami. Gapić się na to wszystko, to było lepsze od telewizji. Ciężko mnie było wyciągnąć z wody. Wtedy też postanowiłem, że nauczę się nurkować. Lata mijały, temat czekał. W międzyczasie jeszcze połknąłem wątek Titanica, który podsycał potrzebę rozwijania zainteresowań w tą stronę. Niestety, ceny kursów, całe to skomplikowanie związane z całym ekwipunkiem nurka budowały w mojej świadomości obraz świata nurków jako zabawy dla bogatych, albo dla tych, których praca związana jest/ będzie z nurkowaniem. Po prostu nie wierzyłem, że będzie mnie na to stać i że opanuję kiedyś tą dziedzinę. Chyba już w 2001 roku zacząłem jednak temat badać dokładniej, okazało się, że nawet w Warszawie jest kilka grup nurkowych, które przeprowadzają kursy w basenach, a finał kursu robiony jest na jakimś mazurskim jeziorze. Pojawiało się sporo informacji w Internecie, które odwracały wizję nurkowania jako sportu elitarnego. Wg zapisanych tam słów nurkować mógł każdy. Ja miałem czas, okazało się, że stać mnie na ten kurs, na wstęp miałem tylko zorganizować sobie maskę z rurą i płetwy. Wszystko już miałem. Znalazłem szkołę niejakiego Erzeta i Rudiego, którzy chyba już wtedy łapali magię pozycjonowania stron w Google, bo ich strona była na samym szczycie wyników szukania. I szast prast, wziąłem udział w kursie. Zdziwicie się jakie to proste i łatwe wszystko po kolei, zapisać się, dowiedzieć się, co potrzeba na start, a w co należy zainwestować przy pierwszym podejściu (płetwy paskowe i buty nurkowe, zamiast płetw kaloszowych, które dobre są tylko do pływania z rurką i do zajęć na basenie). Zajęcia pokazywały głównie jak fajny i ciekawy może być to sport, a poznawanie sprzętu przynosiło tylko kolejne zaskoczenia – że nie trzeba kończyć elitarnej wojskowej szkoły nurków by połapać się w wyposażeniu, że to wszystko tylko z zewnątrz wygląda tak groźnie i skomplikowanie.

Teoretyczne zajęcia dają podstawy wiedzy o środowisku, do którego chcemy zawitać, o zachowaniu naszego organizmu w tych warunkach, o zjawiskach, które spotkamy w trakcie nurkowania. Tą wiedzę warto uzupełniać dodatkowymi książkami. I z całą pewnością tej wiedzy nie należy olewać. To nie jest wiedza potrzebna nam tylko do przejścia przez egzamin i zapomnienia. Ta wiedza pozwoli nam zrozumieć naszą sytuację pod wodą.

Praktyczne zajęcia przygotowują nas do wielu sytuacji awaryjnych. Miałem wrażenie, że to tak naprawdę kurs ratunkowy. Co zrobić jak nam maskę zaleje, jak ją zgubimy, jak ucieknie nam automat do oddychania, jak zabraknie nam albo partnerowi powietrza, jak holować nieprzytomnego. Z rzeczy niedotyczących ratowania zostaje chyba tylko nauka kontroli pływalności, prawidłowej pracy płetw, montowania i użytkowania sprzętu. Z czasem człowiek pojmuje, że mnogość tematów związanych z jakimś kryzysem podwodnym ma dać nam szansę przygotować się na niespodzianki. Ma dać nam szansę zareagować automatycznie w takiej sytuacji. Pod wodą nie ma co myśleć, zastanawiać się, nie ma kogo pytać „a co ja mam teraz zrobić”?. Trzeba działać instynktownie. To ma być odruch. Ktoś ma problem? Nie czekasz na zaproszenie na kredowym papierze – reagujesz. Można nabrać wrażenia, że czekają nas pod wodą same niebezpieczeństwa, że nic tylko dać sobie spokój z nurkowaniem, lepiej grać w szachy. Nic bardziej mylnego. Te wszystkie zajęcia pozwalają nam oswoić się z tym środowiskiem, dają nam szansę „opływać się” w sprzęcie, zupełnie przy okazji nasze ciało powoli oswaja się ze światem podwodnym i uczy się w nim poruszać. Poruszamy się w końcu zupełnie inaczej. Nie ma co szarpać się, miotać, pewne efekty osiągamy z lekkim opóźnieniem, musimy współpracować z wodą, a nie podporządkować ją sobie. Przy okazji dowiadujemy się, że w naszej grupie nurkowej są ludzie słabo pływający, albo ludzie, którzy robią kurs żeby przewalczyć jakieś własne lęki. Jest to dla nas szok, bo gdyby nam tego nie powiedziano, nie zorientowalibyśmy się, że w naszej grupie są takie osoby.

Na koniec największa atrakcja, wyjazd na wody otwarte. Przy okazji weekend spędzony nad wodą w pięknych okolicznościach przyrody, jakiś wspólny grill, jakieś zajęcia integracyjne, po prostu mile spędzony czas. Pierwszy kontakt początkującego nurka z otwartą wodą. Dużo adrenaliny, jakieś obawy, ale cały czas jesteśmy w grupie, cały czas na wyciągnięcie ręki są instruktorzy, którzy nas bacznie obserwują i reagują na każde zamieszanie, które powodujemy. Zaliczamy kolejne punkty programu i po chwili orientujemy się, że właśnie zaliczyliśmy pierwszego nurka na znaczną głębokość. Pokonaliśmy jakąś niesamowitą barierę. Przenieśliśmy się do innego świata. A przy okazji się dowiadujemy, że właśnie ukończyliśmy kurs i mamy licencję nurka. Duma nas rozpiera, bo w końcu nie każdy może się pochwalić taką licencją, albo takim hobby, póki co to wciąż nieco egzotyczne zajęcie w Polsce.

Podsumujmy zatem, co nas czeka na start. Posiadamy zapewne jakieś sprzęty do pływania z rurą (snorkelowania). Na jakichś wakacjach, albo tuż przed wyjazdem do Turcji, czy Egiptu poszliśmy do sportowego supermarketu, sklepu i sobie kupiliśmy jakąś kolorową maskę, jakąś rurkę i zgrabniutkie płetwy kaloszowe. Można z tym zacząć kurs. W czasie kursu instruktor będzie miał czas się przyjrzeć temu naszemu ekwipunkowi i nam powie, czy z czymś takim damy radę ukończyć kurs, czy czeka nas inwestycja. Wszystko zależy od tego, kiedy i gdzie będziemy kończyć kurs na otwartych wodach. W sezonie wakacyjnym nawet polskie wody dają szansę na użycie płetw kaloszowych, ale jeśli są one odpowiednio długie i dają nam wystarczającą siłę napędową (jeżeli spodziewamy się zakończyć kurs w kwietniu, lub maju, w polskiej wodzie – czeka nas zakup butów nurkowych i pewnie też od razu płetw paskowych, które zakłada się na te buty).

Maska nie musi być z najwyższej półki, często ta kupiona do nurkowania z rurką będzie dobra na początek przygody. Grunt, żeby miała dobrej jakości kołnierz uszczelniający, który pasuje do naszej twarzy – dobrze się na niej uszczelnia i nie powoduje dyskomfortu przy dłuższym jej noszeniu. Idąc do sklepu sprawdzamy każdą maskę dociskając ją do twarzy, nie oddychamy nosem i sprawdzamy, czy sama – bez użycia paska – utrzyma się na twarzy gdy pochylimy się do przodu. Jakikolwiek dyskomfort, albo brak efektu zassania po kilku próbach ułożenia dyskwalifikuje daną maskę. Czy czarny sylikon, czy przeźroczysty – to już kwestia gustu po prostu (choć niektórzy użytkownicy masek z przeźroczystym silikonem narzekają, że po pewnym czasie silikon żółknie i nie wygląda estetycznie). Jedni wolą takie, drudzy – siakie, praktycznego znaczenia nie ma. Zwracajmy uwagę na pole widzenia, jakie zapewnia nam maska. Jeżeli nie potrzebujemy maski z korekcją optyczną (takie rozwiązania ma Tusa i Aqualung – gotowe szkła korekcyjne, wychodzi taniej niż u optyka), przetestujmy maski jednoszybowe – wg mnie lepszy zakres widzenia. Kolor silikonu w kilku sytuacjach może mieć znaczenie. W krystalicznych wodach słońce może nam utrudniać obserwację środowiska jeżeli mamy maskę z przeźroczystym silikonem, przez który przebijają się promienie słońca i odbijają się nam od wewnętrznej strony szyby. Z czarnym, albo nieprzeźroczystym silikonem nie będziemy mieli tego problemu. Z kolei w mrocznych wodach komfort nurkowania poprawi nam „doświetlona” maska z przeźroczystym silikonem. Każdy promień słońca w takich warunkach jest na wagę złota. Niezależnie od wyboru maski – szyba obowiązkowo hartowana (tempered glass). Zacznij od czegoś niezbyt drogiego, wypróbuj, naucz się nurkować, z czasem sam dojdziesz do tego by uznać, że tego typu maska to jest to, czy jednak trzeba poszukać czegoś innego.

Rura, niby nic niezwykłego, żaden tam specjalistyczny sprzęt. A jednak mnogość wersji, rozwiązań, patentów po prostu boli w oczy. Czyste szaleństwo. Dla nurka jest to jednak sprzęt dodatkowy, używany dość rzadko. Nie ma co kombinować, nawet najprostsza da radę. Można tylko zwrócić czy wygodnie reguluje się wysokość montażu rurki do paska maski i jej ułożenie. Niektóre rurki montuje się tak niewygodnie, że po kilku użyciach wywalicie je do kosza. Dobrze jest więc kupować się od razu przy okazji kupowania maski i dobrać je wspólnie, albo przyjść z własną maską i przetestować montaż. Można pomyśleć o rurce, która ma dwa dodatkowe patenty. Są to fajne ułatwienia i w niektórych sytuacjach mogą znacznie podnieść komfort użytkowania – specjalna osłonka przed zalewaniem falami i zestaw membran ułatwiający przedmuchanie rury, kiedy dostanie się do niej woda. Pierwszy element to taka nakładka na końcówkę rury, której specjalne ukształtowanie ma zmniejszyć możliwość przypadkowego zalania wodą. Końcówką powinno dać się obracać, czasem może to się przydać, jeżeli mamy określony kierunek wiatru, pływu fal – ustawiamy sobie wtedy końcówkę w odpowiednią stronę i już. Drugi patent widać od razu – tuż przy ustniku. Podkreślam jednak, że to bajery. Nie są obowiązkowe. Można też zwrócić uwagę, czy fajka ma elastyczny przegub lub cała jest elastyczna – jedni tak nie lubią pływać z fajkami, że chowają je do kieszeni. Z fajką się jednak nie rozstajemy – nie uczmy się złych wzorców. Są sytuacje, gdy fajka się przyda, albo wręcz zapewni nam bezpieczeństwo. Nie rezygnujmy więc z fajek. W najgorszym wypadku miejmy ją w kieszeni skafandra, kamizelki czy skrzydła. Wtedy dobrze mieć taką elastyczną. Zaletą elastycznego przegubu jest też to, że jak nie używamy fajki to nie włazi nam ona tak łatwo w twarz jak to lubi się dziać w przypadku sztywnej konstrukcji. Zwróćcie też uwagę na klips mocujący fajkę do maski. Niekiedy to małe ustrojstwo potrafi nam napsuć krwi, jak jest mało ustawne i sztywne. Fajny patent ma m.in. Tusa z klipsem ruchomym.

Chcemy na start kupić sobie płetwy paskowe i buty? No dobra, to do roboty. Nie jest to żadna wyższa szkoła jazdy. Zaczynamy poszukiwania od butów. Jeżeli na start planujemy odwiedzać polskie wody – wybieramy grubsze buty (6-7 mm). Jeżeli planujemy nurkować tylko w gorące miesiące, lub tylko w ciepłych wodach – buty mogą być cieńsze. Przy czym z powodzeniem wykorzystamy grubsze buty w ciepłych wodach – odwrotnie raczej się nie da. Jak ktoś ma marznące kończyny (jak ja), niech bierze te grubsze. Podeszwa powinna być dość sztywna i z jakimś „traktorem”. W końcu to but, w którym zdarzy nam się nieraz przejść po różnych nawierzchniach. Łażenie z brzegu do głębszej wody, przed założeniem płetw to chleb powszedni nurka, a różne rzeczy leżą na dnie. Potem jeszcze zwracamy uwagę, jak łatwo zakłada się buty, czy mają zamek, czy nie.

Brać z suwakiem, czy bez? Przede wszystkim, obecnie na rynku ciężko jest trafić na buty bez suwaka. Jak ja zaczynałem przygodę, wybór był dość bogaty. Czy szukać tych bez suwaka? Są różne opinie i szkoły. Czy suwak, czy bez , ciężko jest wysuszyć buty. Jak się go dobrze nie otworzy, nie wywinie i nie wysuszy to się robi tragedia. Niewysuszony but po kilku dniach zaczyna śmierdzić. Suwak w tym nie pomoże, ale suwak ułatwi jedną rzecz. Ściąganie butów po nurkowaniu – tych bez suwaka – to po prostu mordęga. Jak jeszcze pogoda nie dopisuje, a my zziębnięci próbujemy wyrwać skostniałą nogę z podłego buta. Oj, oj, nie było to fajne. Przyszedł więc odpowiedni czas i moje stare buty bez suwaka poszły na półkę, a kupiłem sobie całkiem porządne buty firmy Waterproof 6,5mm pianki z suwaczkiem. Wada niby taka, że zamek nie trzyma ciepła, że przez zamek szybciej noga się wychłodzi. Aż tak drastycznej różnicy nie ma, a jednak wątek z mocowaniem się z butami to spora niewygoda. Zalicz kilka nurkowań w polskich wodach przy słabszej aurze pogodowej, kilka dni deszczu i wtedy powalcz z butami. No i na koniec wybór płetw. Sprawdzamy je z wybranymi butami, sprawdzamy, czy nigdzie nas nie piją po założeniu i dociągnięciu pasków (mocno się je ściąga, nie ma tu miejsca na delikatność, zgubienie płetwy pod wodą nie jest trudne, a wierz mi, nie chcesz tego zaliczyć – znam to z autopsji). Długość i kształt to już inna sprawa i tutaj też można dostać zawrotu głowy od ilości opcji. Tutaj przydaje się jednak doświadczenie z basenu i podpowiedź instruktora. Jeżeli idzie nam dobrze na basenie z krótką płetwą, instruktor stwierdza, że nieźle pracujemy swoimi kopytkami, wybierzemy pewnie płetwy ciut krótsze i twardsze (dają lepszego kopa, ale nie wspomagają sterowności). Jeżeli instruktor uważa, że nasze wiosłowanie nóżkami wychodzi nam średnio, lub wręcz tragicznie – warto pomyśleć o płetwach z dłuższym i miękkim piórem. Jeżeli pociąga nas też wizja nurkowania bez sprzętu, na bezdechu – wtedy zdecydowanie wybieramy płetwy z miękkim, długim piórem. W przyszłości zapewne wymienisz swoje pierwsze płetwy na coś konkretniej dobranego pod styl nurkowania, który będziesz uprawiać. Inne wybierzesz, jeżeli będziesz nurkować w suchym skafandrze, inne będziesz zabierać na zajęcia basenowe i na wyjazdy do Egiptu. Zapewne w tych paskowych, jeżeli nie kupisz od razu ze sprężynami – sam je sobie dokupisz po jakimś czasie. Sprężyny zamiast pasków to bardzo fajne rozwiązanie bardzo poważnie ułatwiające zakładanie i zdejmowanie płetw. Wydatek rzędu stu złotych, a Ty zamiast mordować się z płetwą przy wchodzeniu na nura i przy wychodzeniu, robisz ciach, ciach i już płetwa założona/ zdjęta.

Mamy to wszystko? Lecimy na basen na pierwsze zajęcia – nie zapominamy o klapkach, czepkach i odpowiednim stroju kąpielowym (ach, te cudowne regulacje na polskich pływalniach, faceci w luźnych szortach są persona non grata, bez czepka wejdą tylko łysi, no a klapki, żeby zminimalizować kontakt z podłogą). No i ręcznik!

A o czym jeszcze nie pomyślałaś, nie pomyślałeś, a powinnaś, powinieneś? Jest sporo rzeczy nienurkowych, które mogą się bardzo przydać, lub będą wręcz niezbędne przy planowaniu wycieczek na basen lub na wody otwarte. Nieważne, czy będziesz nurkować na swoim sprzęcie, czy na pożyczonym, będzie zdarzać się, że będziesz wozić ten sprzęt ze sobą. Warto zaopatrzyć się w odpowiednie torby lub pojemniki, które będzie łatwo nosić, które będą wodoszczelne (suszenie wnętrza samochodu jest nam zupełnie niepotrzebne). Tanim i dobrym pomysłem są torby z Ikei (ale nie zapewniają stuprocentowej szczelności) i wanienki do mieszania zapraw murarskich – do dostania w każdym solidniejszym sklepie budowlanym. Kosztują śmieszne pieniądze, a świetnie nadają się do transportu mokrych sprzętów w samochodzie. Są też droższe skrzynki narzędziowe (np. Stanley) – tutaj oprócz wodoszczelności, dostajemy kółka i uchwyty do transportu na kółkach. Warto o tym pomyśleć planując wyjazd ze sprzętem. Nie zapominajmy też o tym, że mokre pianki, rękawice, kamizelki i buty jakoś trzeba suszyć – zaopatrujmy się więc w mocniejsze, plastikowe wieszaki i zabierajmy je ze sobą. Tylko nie wydawajcie na nie kosmicznych pieniędzy (są takie wieszaki „nurkowe”, a wszystko, co zawiera określenie „nurkowe”, lubi kosztować dwa razy więcej niż to samo bez członu „nurkowe”) – wieszaki i tak lubią ginąć, łamać się, ktoś czasem je nam gwizdnie (czasem kompletnie niechcący). Dobrym pomysłem dla nurkujących w Polsce jest też mata, albo karimata, którą rozłożymy na ziemi, kiedy będziemy się przebierać. Na różnym podłożu i w różnych warunkach przyjdzie nam się przebierać, a kiepsko się zakłada mokrą, zapiaszczoną, albo zabłoconą piankę. Ważnym dodatkiem do naszego ubioru po nurkowaniu będzie odpowiednia czapka, którą osłonimy wychłodzoną głowę i uszy. Widok nurków w zimowych czapkach już od tej chwili nie powinien was w ogóle dziwić. To nie kwestia mody, jakiegoś braterstwa czapek, to kwestia zdrowia.

O czym to będzie i kim ja jestem, że się wypowiadam

Ten wpis jak i blog powstały w 2013r. Od tego czasu przeszedłem bardzo długą drogę jako nurek, autor i człowiek. Obecnie jestem instruktorem nurkowania z dwudziestoletnim stażem nurkowym, prawie dziesięcioletnim stażem instruktorskim. Szkolić zaczynałem w federacji PADI, teraz jestem w PADI i w SSI. Dwóch największych, komercyjnych federacjach szkoleniowych, które nastawione są głównie na szkolenia rekreacyjne. Od ponad pół roku jestem instruktorem zatrudnionym w Deepspot Mszczonów. Wcześniej prowadziłem szkoły i centra nurkowe Godiving, 4divers i Nurklub (obecnie funkcjonujący jako klub nurkowy). Związany byłem też z nurkową branżą sprzętową, pracując najpierw u przedstawiciela na Polskę takich marek jak Tusa, Poseidon, Light&Motion, potem u producenta latarek Ammonite System. Po drodze napisałem masę artykułów nie tylko na tego bloga, ale też do polskich magazynów nurkowych (póki głównie były dostępne na papierze, potem także w wersji elektronicznej). Działam wciąż w strukturach naszej stołecznej grupy GEPN (Grupa Eksplorująca Podwarszawskie Nurkowiska, która często bierze udział w społecznych akcjach ekologicznych i różnych projektach związanych z wodą). Zaangażowany byłem i jestem w różne ciągnące się projekty i pomysły, które mają rozwijać nurkowanie w Polsce a także integrować środowisko. Od kilku lat regularnie organizuję Nurkowy Festiwal Mocy (zimową imprezę nurkową skupioną wokół sprzętu nurkowego, ale też wokół rozmów o nurkowaniu), działam też czasami przy filmach. Jeżeli nadarza się jakaś produkcja filmowa zahaczająca o środowisko wodne, zdarza mi się być na planie filmowym jako nurkowe zabezpieczenie, czasem uczę nurkować aktorów, albo innych członków zespołu filmowego.

A to pisałem o sobie kiedy zaczynałem tworzyć bloga…

Kuba Cieślak
nurkolog.pl

W Internecie znajdziecie masę wypowiedzi nurków doświadczonych, lub takich, którzy się podają za doświadczonych. Jest sporo sklepów internetowych, kilka serwisów informacyjnych, sporo stron reklamujących konkretne miejsca, czy grupy nurkowe. Baza wiedzy jest wciąż dość wąska, wciąż jest pole do popisu. Ludzie chcący dowiedzieć się coś więcej o nurkowaniu, mają dostęp albo do powierzchownej wiedzy ze skrótowych artykułów w Internecie, albo do literatury wręcz fachowej.

Moja żona właśnie sięgnęła po podstawowe kompendium wiedzy o nurkowaniu „Nurkowanie” Mackego, Kuszewskiego i Zieleńca  – odłożyła książkę po minucie stwierdzając, że książka jest dla inżynierów (nic dziwnego, skoro napisali ją inżynierowie). Kilka sezonów spędziłem poszukując różnych książek o tym sporcie. Nie brakuje pięknych albumów pokazujących uroki sportu głównie lokacje w Egipcie i innych egzotycznych miejscach. Jest taka skrótowa książeczka „Naucz się nurkować w weekend”, są podręczniki poszczególnych organizacji na poszczególne stopnie i specjalizacje nurkowe. Jak spojrzeć na podręcznik PADI na poziom Open Water Diver to też nie jest to literatura dla ludu. Jest sporo w tym temacie jeszcze do zrobienia, do napisania, przyda się jakaś publikacja mówiąca językiem ludu, promująca ten sport, odsłaniająca całą jego urodę przed ludźmi niewtajemniczonymi, pokazująca uroki nurkowania w Polsce. W końcu nurkowanie rozwija się bardzo dynamicznie w naszym kraju. Przybywa nowych nurków, ci trochę bardziej doświadczeni zdobywają kolejne licencje, poziomy i uprawnienia, powstają bazy nurkowe, powstają kolejne szkoły nurkowe. A literatury, czy publikacji w Internecie niespecjalnie przybywa. Potrzeba materiałów pozwalających przyjrzeć się całemu temu zagadnieniu z dystansu, pozwalającemu ocenić niewtajemniczonym, co ich czeka, jeżeli podejmą się tej zabawy.

I tu pojawiam się ja. Żaden tam nurek z wieloma tytułami, wieloma licencjami koniecznie przynajmniej dwóch organizacji. Nie jestem inżynierem. Nie jestem alfą i omegą w tej dziedzinie, nie pochwalę się nurkowaniem na Karaibach, w najgłębszych jaskiniach, na Titanicu (wg mojej wiedzy chyba jeszcze nikt się tym na szczęście nie próbował chwalić, ale to tylko kwestia czasu). Co więcej, informuję na wstępie, że nie jestem żadnym zaawansowanym nurkiem, który może już szkolić. Jednak taki jest mój cel w życiu. Chcę edukować, chce propagować nurkowanie jako sport fantastyczny, bardzo odkrywczy, wciąż rozwijający się, jednak – tu niektórzy mogą się zdziwić – bezpieczny. Nurkowaniem mogą zająć się osoby bojące się wody, słabo pływające, nurkowania nie należy traktować tylko w kategoriach wyczynowego sportu ekstremalnego, bo można go uprawiać w sposób rozsądny, bezpieczny, wręcz nudny, czy relaksujący. Oczywiście, spotkacie na swojej ścieżce masę nurków – wariatów, nurków ekstremalnych, nurków, których interesują tylko rekordy, osiągnięcia (także na polu posiadania sprzętu najdroższego, najlepszego i najbardziej efektownego). Niemniej nikt nie każe Wam z nimi nurkować, ani się mierzyć z ich dokonaniami. Można ich traktować jako osobną dziedzinę, jako inny typ nurków. Prawie każdy sport ma wiele swoich odmian i dziedzin. Chociażby drugi mój ulubiony sport – rowerowanie. Nikt nie każe mi uprawiać downhillu, freeride?u, enduro, choć jeżdżę góralem. Jeżdżę szybko jak chcę, sprawdzam swoje umiejętności, ale rower to dla mnie przede wszystkim sposób relaksu i oderwania od codzienności, forma turystyki krajoznawczej. Tak też traktuję nurkowanie. Dla mnie to sposób odpoczynku, schowania się pod wodą przed hałasem współczesnego świata. Nurkowanie dla mnie to podróże w obcy świat, czuję się niczym astronauta odkrywający tajemnice niezbadanego uniwersum. Jestem gościem w obcym mi świecie, chcę go zwiedzać jako podwodny turysta, szanując ten świat i pozostawić go w niezmienionej formie. Jestem po prostu odkrywcą nowego świata. Podchodzę do tematu spokojnie, niespiesznie, uczę się powoli, bo chcę wiedzieć, że każdy kolejny krok wykonam posiadając niezbędną wiedzę i umiejętności, które pozwolą mi działać w każdej sytuacji, jaką napotkam za kolejnym zakrętem, na kolejnym metrze. Nie mam masy pieniędzy, nie stać mnie na ciągłe inwestowanie w ten sport, na comiesięczne wyjazdy na nurki w Egipcie, w Chorwacji. Związałem się z konkretną grupą nurkową, jej organizatorzy co chwila ogłaszają, że jest wyjazd na ten czy inny koniec świata. Doświadczenia też mają niesamowite: Karaiby, Kuba, Lofoty, Meksyk, wraki w Bałtyku, i tak dalej. A ja mogę się pochwalić nurkowaniami tylko w polskich wodach. Oczywiście, mogłem już nurkować w ciepłym morzu, ale wolałem wtedy wydać pieniądze na inne rzeczy. Ja po prostu lubię nurkować w polskich wodach słodkich. Niektórzy się zdziwią ? jak to? Zimne wody cały rok, przejrzystość baaardzo różna, nie sposób przyrównać jej do przejrzystości z Egiptu, widoki też niby gorsze. Zielono, ponuro, monochromatycznie. Po pierwsze, lubię te klimaty, jest tak tajemniczo, niesamowicie, jest to zupełnie inna bajka, taka lekko mroczna, niczym bajki Tima Burtona. To nie jest nurkowanie w akwarium pełnym kolorowych rybek, roślinek w cieplutkiej wodzie. To jest po prostu mój kosmos, którego tajemnice nie są na wyciągnięcie ręki.

Nurkuję od dziesięciu lat, ale nie nastawiam się na zdobywanie kolejnych licencji. Wybrałem organizację PADI, zrobiłem kurs OWD i w ramach tej licencji zwiedzam podwodny świat Polski. Moje warunki finansowe pozwalają mi na kilka takich wyjazdów w roku, w międzyczasie powoli zdobywam swoje wyposażenie. Dopiero teraz czuję, że mogę iść dalej, zrobić kurs AOWD, a potem kolejne licencje. Od tego momentu wreszcie czuję, że ten sport jest już nie tylko rozrywką, ale też sposobem życia. Sposobem życia, który chcę prowadzić. Nurkowanie wciągnęło mnie na całego. Chcę dzielić się tą pasją z innymi i wciągać pod wodę kolejnych ludzi. Jednak chcę ich przede wszystkim uczyć rozwagi, cierpliwości i szacunku dla tego świata i żywiołu. Tam na dole czeka na nas wiele niebezpieczeństw, ale realnych dopiero wtedy, kiedy do nurkowania się nie przygotujemy właściwie i kiedy będziemy przekraczać granice za szybko, z ułańską fantazją i bez użycia głowy. Jeżeli jednak użyjemy głowy, zrozumiemy, że bądź co bądź jest to sport ekstremalny (bo odbywa się w nienaturalnym dla naszego organizmu środowisku) i właściwie się przygotujemy, to będziemy nurkować bezpiecznie.

Dlaczego zajęło mi to tak dużo czasu? Nigdy się nie spieszyłem w takich sprawach, po drodze było dużo ważnych wydarzeń w moim życiu, które zmusiły mnie do różnych decyzji finansowych. W pewnym momencie pojawił się na świecie mój Syn, rodzina ma jednak dla mnie priorytet, a budżet nie pozwalał dotąd żenić tych dwóch zjawisk. Teraz jest już nieco lepiej, a ja już zyskałem sporo doświadczenia i własnego wyposażenia. Teraz mogę i chcę zająć się tym sportem na serio. Zastajesz mnie więc, czytelniku, w tym interesującym momencie. Spróbuję pokazać świat nurków od tej właśnie strony. Może ten punkt widzenia sprawi, że przekonasz się do paru spraw, lub pozwoli Ci znaleźć wyobrażenie bardziej pasujące do Twojej perspektywy. Dodatkowo, wydaje mi się, że słuchanie starszych i bardziej doświadczonych kolegów nie zawsze daje pełny obraz różnych kwestii. Oni już pewne sprawy traktują jako oczywistość, jak powietrze. Nie rozumieją, że pewne rzeczy mogą wydawać się nam kompletnie niezrozumiałe. Co więcej, sprzęt, który zabieramy ze sobą pod wodę, to nie byle rower, który zabieramy na przejażdżkę i tak naprawdę niewiele nas obchodzi jak pracują jego podzespoły. Nurkując, lepiej jest znać swój sprzęt, rozumieć zasady jego działania, umieć go przygotować, a co więcej, jak go wybrać by pasował do nas i naszych oczekiwań. Od doświadczonych możesz usłyszeć czasem poradę „weź koniecznie to, to świetna firma, świetny sprzęt”. Mogą mieć rację, ale ów sprzęt wcale nie musi się okazać tym, w którym najlepiej się nam nurkuje. O tym, mam nadzieję, będziemy nie raz rozmawiać.

Avatar: część II

To jest II część wywiadu, rozmowy przeprowadzonej z Marcinem Bramsonem – instruktorem nurkowań dekompresyjnych, rebreatherowych. W trakcie tej rozmowy wymieniamy nasze uwagi odnośnie używania skafandra Avatara w różnych warunkach i okolicznościach. Zastanawiamy się, komu warto polecić ten skafander, czy to dobry pomysł na pierwszy skafander w życiu i czy jest ktoś, dla kogo to nie jest dobry wybór. Zapraszam do lektury. Pierwszą część wywiadu znajdziesz TUTAJ KC To jest obserwacja z innych skafandrów, że to jest element stały każdej konstrukcji skafandra, niezależnie od wybranego typu kryzy szyjnej. To docieplenie zawsze tam jest. W BARE tak mam też, pomimo posiadania już chyba trzeciej kryzy neoprenowej, dalej jest neoprenowe docieplenie. Jednak tutaj w żaden sposób to nie przeszkadza przy zakładaniu. Akurat ten element mi w niczym nie przeszkadza w Avatarze, bo ja – tu już możemy zdradzić – zdecydowałem się na kryzę lateksową. Ja się celowo skazałem na kryzę lateksową… MB … Podoba mi się to „Skazałem się” (śmiech). KC Ja wiem, rozumiem. Znam opinie użytkowników, sam sobie wyrobiłem podobną. Kryza neoprenowa w użytkowaniu jest zwyczajnie przyjemna, wygodna, fajnie się ją zakłada, zdejmuje. Nie uciska, a jedyny jej użytkowy mankament, to że może się źle ułożyć i podcieknąć. Zwłaszcza, jeżeli jest troszkę grubszy i sztywny materiał. Miewałem już różne kryzy neoprenowe i za każdym razem były różnej grubości i elastyczności. Nawet jeżeli człowiek uważa na ruchy głową, dobrze wywija kryzę, jednak czasem neoprenowa kryza potrafi się tak ułożyć, że coś tam podcieknie do wewnątrz. Mimo wszystko ja znalazłem jedną, dla mnie dość poważną wadę kryzy neoprenowej. Jeżeli człowiek używa skafandra cały dzień i ta kryza nie ma czasu zwyczajnie wyschnąć w międzyczasie to się zamienia po prostu w kisiel. Jest to nieprzyjemny kisiel, nieprzyjemnie pachnie. Neopren, jak się go nie wysuszy dobrze, zaczyna się niefajnie ciągnąć, degenerować i do tego szybko zaczyna nieprzyjemnie pachnieć. Podkreślam, nie jest to związane z higieną osobistą (śmiech). Stąd do tego typu prac wybrałem kryzę lateksową. Przy czym ja wcześniej nurkowałem niejednokrotnie w skafandrach z kryzami lateksowymi i nigdy mi to specjalnie nie przeszkadzało. Jedyne, czego się obawiałem to właśnie termika, ale to docieplenie robi robotę i mi to w niczym nie przeszkadza. Z samym przeciskaniem się przez kryzę nie mam kłopotów. Tu zwrócę też uwagę, że mam nietypowo szeroką głowę i mam na przykład ogromny problem z doborem kapturów. I tu muszę podkreślić, że mnie zaskoczył kaptur, który przyjechał ze skafandrem. Ja się tego w ogóle nie spodziewałem. Zakładałem, że skoro skafander teoretycznie jest z półki „low budget” to nie zakładałem, że w zestawie przyjdzie kaptur. Wydaje mi się, albo nie pamiętam, żeby ktokolwiek mnie przy zamawianiu pytał o rozmiar kaptura. Ten, który przyjechał, od razu na mnie pasował a ja na przykład długo dobierałem sobie kaptur wcześniej. Na przykład nie pasuje na mnie żaden rozmiar lubianej marki kapturów Fourth Element. Z Santi też się mierzyłem i potwierdzam to, co większość użytkowników zwracało uwagę, że te kaptury „ciągną szczękę”. A tu tego problemu nie ma. Bardzo wygodny, elastyczny i dobrze przylegający. Nie wiem czy ty w ogóle używasz tego kaptura. MB Używam, choć z innych względów. Jednak mogę to potwierdzić. To mnie zaskoczyło, z resztą jak większość użytkowników, których znam, a którzy używali też skafandrów Santi, że kaptur Avatara jest dużo wygodniejszy od kapturów Santi. KC Ciekawe, co nie? MB Nie wiem, z czego to wynika, ale tak jest. Druga rzecz, z którą nie wiem czy się ze mną zgodzisz. A już tym bardziej czy się Tomek Stachura (właściciel obu marek) ze mną zgodzi, ale to już mnie mniej interesuje (śmiech), że ja bym w ogóle nie pozycjonował w kategorii skafandrów budżetowych. Z tego powodu, że to jest skafander, który ma wszystko, co powinien mieć. To nie jest skafander, który zrobiono tak by był najtańszy – „zabierzmy wszystko z wyposażenia by obniżyć cenę”. Fakt, że ten skafander rzeczywiście jest teraz jednym z najtańszych skafandrów na rynku nie wynika z jakości użytych materiałów, ale z modelu produkcji, dystrybucji i sprzedaży. Mi się zawsze kojarzy niska cena z gorszą jakością a tutaj jest to pełnowartościowy skafander, tylko tutaj jest tak jak z Fordem w jego początkach, że mogłeś mieć ten samochód w każdym kolorze o ile tym kolorem był czarny. Tak jest z Avatarem. Możesz mieć go w każdym kolorze, pod warunkiem, że będzie to ten niebieski policyjny… KC … Listonoszowy! (śmiech) MB I w każdym rozmiarze, pod warunkiem, że jest to rozmiar z tabeli. I tyle. Byłem kilka razy w fabryce, gdzie te skafandry powstają. To jest zupełnie inny proces produkcyjny. Teraz mogę nie podawać precyzyjnie, nie chcę wprowadzać w błąd, ale o ile dobrze zapamiętałem to skafander Santi potrzebuje czternastu dni na to by zostać uszytym. Czyli od zera do uszycia go ręcznego musi upłynąć co najmniej czternaście dni roboczych. A Avatar powstaje w jeden dzień. Tu zostaje zmieniona technologia, sposób sprzedaży i trochę marketing. Dzięki temu ten skafander jest skafandrem relatywnie tanim. Ja bym nie nazywał go skafandrem budżetowym. To jest po prostu gotowiec. KC Wiesz co, użyłem tego określenia nie bez powodu, bo słuchałem ostatnio wywiadu Agnieszki Hrynkiewicz z Santi. To był jeden z podcastów „Spod Wody” i tam właśnie Agnieszka używała okrągłych słów i sformułowań. Widać, że próbowała nie użyć bezpośrednio tego określenia. Padały takie określenia jak „skafander w optymalnej cenie” czy coś takiego, jakieś takie fajne określenie użyła. Umówmy się, tutaj wyraźnie jednym z zamierzeń było, żeby cena, o przypomniałem sobie słowo – cena basic. Jednak ja to też potwierdzam, że nie mam odczucia obcowania z tanim skafandrem, bo miałem też do czynienia ze skafandrami celującymi w niższą półkę cenową. I tam się rzeczywiście pojawiały takie rozwiązania typu, że jeżeli torba do skafandra to za dopłatą, kaptura w standardzie nie ma, zdarzają się też przypadki, co dla mnie jest totalnym kuriozum… MB … Że nie ma kieszeni. KC Dokładnie, że nie ma kieszeni. Dla mnie to jest bezsens, to po co w ogóle sprzedawać suchara. Suchar bez kieszeni to tak jakby dostać połowę suchara. MB Dla mnie Avatar jest produktem standard a Santi – produktem premium. KC Odnośnie kieszeni za dopłatą – kiedyś spotkałem się z takim modelem sprzedaży u jednego producenta aut, niemal na zasadzie „chce pan kierownicę to trzeba dopłacić”. Dla mnie skafander bez kieszeni to produkt niekompletny, wybrakowany. Ktoś kupujący świadomie skafander suchy właśnie chce mieć te kieszenie, bo jest nauczony, że tam może schować kilka rzeczy, których nigdzie indziej nie schowa, nie przyczepi. MB Sprzedaż skafandra bez kieszeni jest jak sprzedaż auta bez kół. No można tylko, że nie da się tego używać. Ja rozumiem, że P-Valve (opcjonalny zawór pozwalający nurkowi bezproblemowo oddawać mocz poza skafander, bez konieczności rozbierania się) to tak jak wybór pomiędzy autem z klimatyzacją i bez. Za to można dopłacić ekstra. Jednak są takie rzeczy, które powinny być i definitywnie kieszenie są „must have”. KC I teraz co mogę powiedzieć, co widzę jako ukłon ze strony twórców Avatara a w zasadzie samego Tomka Stachury w stronę bardziej wymagających i doświadczonych nurków to pogrubienie na patce kieszeni. On sam o tym mówił w wywiadzie ze mną w 2020r (WYWIAD Z TOMKIEM STACHURĄ), że wprowadził ją w skafandrach Santi bo sam miał problem kiedy próbował wyjąć coś z kieszeni w trakcie nurkowania i nie był w stanie namacać patki w grubej rękawicy. Pomyślałbyś „ok, jest w Santi, nie musi być w Avatarze, chociażby żeby podkreślić różnicę między nimi”. A tu niespodzianka, tadam, jest zgrubienie także w Avatarze, które ułatwia namacanie i otwarcie kieszeni w trakcie nurkowania. Przejdźmy do kolejnego szczegółu. Szelki. Ja jestem już wielkim fanem rozwiązania Santi. Nie jest właścicielem skafandra Santi, ale tyle razy, ile nurkowałem w ich skafandrach, chwaliłem to rozwiązanie. Szelki zaczynają się dużo wyżej a niżej jest wstawka z materiału przypominająca trochę spodnie typu ogrodniczki. Nawet nie chodzi o kieszeń, która się znajduje na tej wstawce, ale dzięki temu, że szelki zaczynają się dużo wyżej, nie mają tendencji do rozchodzenia się, zsuwania się na boki. Nie mają też tendencji do tej elastycznej pracy przez co, jak się chodzi w skafandrze do połowy zdjętym to on nie pracuje tak góra dół. Szelki w Avatarze już są bardziej standardowe, ale nie są złe, czego się obawiałem. Zachowują się całkiem poprawnie, ale może to sprawa małej wagi skafandra. Ty masz do nich jakieś uwagi? MB Uważam, że zaletą jest to, że są. Znaczy uważam znowu, że to, że są, nie stawia tego skafandra w kategorii skafandrów budżetowych. W tanim skafandrze próżno szukać szelek. KC Ja się już nie spotkałem ze skafandrem bez szelek. Tym mnie zaskoczyłeś. MB Ja się z tym spotkałem, że albo w skafandrze nie było szelek, albo były w opcji, za dopłatą. KC Zrozumiałbym jeżeli dotyczyło to starszych modeli konstrukcyjnie – tych nie teleskopowych. Tam bym jeszcze zrozumiał brak szelek. Ale nawet w takim skafandrze brak opcji zdjęcia go do połowy i zawiśnięcia na szelka jest nie do pomyślenia. To dla mnie nie jest pełnowartościowy produkt. MB Wracając do szelek Avatara. Nie oceniam ich konstrukcji jako wady bo unikam noszenia skafandra zdjętego do połowy. Staram się zakładać skafander tuż przed nurkowaniem i w miarę szybko go zdjąć po. To już nawet troszkę weszło mi w nawyk. Jeżeli w ciągu dnia robię dwa nurkowania, albo chodzę, nie daj boże, w skafandrze długo przed nurkowaniem i się spocę to moim zdaniem pozbawia mnie to komfortu użytkowania. Jedną z zalet tego skafandra jest szybkość ubierania się, dlatego szelki nie są dla mnie żadnym problemem, w takiej formie. Za to jest inna rzecz, która jest fajna. Mianowicie buty. KC O! No właśnie. MB Ty na co dzień nie nurkujesz w skafandrze Santi, więc być może nie dostrzegasz tej subtelnej różnicy. KC Ale ja ją znam i chyba wiem, o co ci chodzi. Opowiedz o tym. MB Buty w Avatarze są dużo bardziej komfortowe niż w Santi. Przepraszam, użyłem dużego skrótu myślowego, bo w Avatarze w standardzie są Flexsole i chyba nie ma innej opcji a w Santi są trzy opcje do wyboru. Oczywiście porównuję Flexsole do Flexsoli i te, które są w Avatarze, są mega wygodne w zakładaniu, zdejmowaniu. Ja mam dość wysoką nogę w podbiciu i dla mnie ma to duże znaczenie dla sprawności jego założenia i zdjęcia. KC Ja odnośnie butów po pierwsze byłem świadomy, że jest dużo uwag w stosunku do Flexsoli używanych w Santi, chociaż mi się wydaje, że to zostało poprawione w którymś momencie. W sensie, że zmieniono w pewnym momencie model tych Flexsoli. Narzekano na zbyt miękkie podeszwy, trochę się tego obawiałem w Avatarze. Jednak póki co, zdarza mi się w twinsecie wchodzić po drabinkach i zwracam uwagę na obciążenie stopy i póki co nie spotkałem się z sytuacją, że ta podeszwa była za miękka. Jest całkiem w porządku. To, co powiedziałeś odnośnie podbicia, bo ja też mam z tym kłopoty choć nie mam wysokiego podbicia. Jednak w używanej konfiguracji ocieplenia – używam dość grubej walonki do tego nachodzi ona na ocieplacz schodzący do kostki. Używane dotąd BARE ma bardzo przyzwoite buty i nie ma tam na przykład tej taśmy na rzep do ściągania obwodu buta nad kostką. Jednak mam duży kłopot, żeby wyciągnąć nogę z buta, jest na tyle wąski obwód przy kostce. Nie mam tego problemu w Avatarze i uważam, że w tym przypadku buty to bardzo udany element skafandra. Chciałem cię teraz zapytać o inną rzecz. Odnoszę wrażenie, że od początku istnienia marki były montowane w skafandrach wysoko profilowe zawory upustowe Apeksa. Ja nawet o tym zapomniałem przy zamówieniu i nie wskazałem tego, że wolałbym nisko profilowy zawór i z automatu dostałem nisko profilowy. Jak to jest? Ty w swoich skafandrach masz nisko profilowy, czy inny, czy to w ogóle zamawiałeś? MB Ja mam niestety nisko profilowy, bo wolę właśnie ten wysoko profilowy (śmiech). Jednak to jest chyba kwestia kompletnie losowa i pandemiczna, że dostępność niektórych elementów jest dość losowa. Santi od dawna stosuje zawory Apeksa, a ostatnio dostawy są jakie są. Myślę więc, że tu nie ma wyrobionego standardu. Chyba są obydwa dostępne. Nie ma w specyfikacji, czy wybierasz taki, czy taki. Chyba to kwestia przypadku i dostępności, który dostaniesz. KC Bo ja gdybym miał wybór, zostałbym przy Sitechu, gdzie już ten podstawowy model jest dostatecznie dobrze wyprofilowany, że nie stwarza żadnych problemów przy ściąganiu i zakładaniu. Niewiele miałem do czynienia z wysoko profilowym Apeksem, ale nie miałem z nim specjalnych kłopotów, jednak patrząc na jego konstrukcję aż czuję, że ta konstrukcja mówi jakby producenci jasno powiedzieli „chcemy by on zawadzał o wszystko”. Wygląda jak brzydki, wyrośnięty pryszcz do wyciśnięcia. MB Ja używam go w praktycznie każdym skafandrze, poza Avatarami, i nie mam z nim problemów a zwłaszcza takich, że mi on podcieka, co niestety te nisko profilowe, a zwłaszcza Sitechy potrafią. KC No tak, to się im zdarza. MB Ja akurat nie mam najlepszej opinii o zaworach Sitecha, bo mają one dość dużą tendencję do zapiaszczania. KC Potwierdzam. MB U mnie to wynika z warunków nurkowania w specyficznych miejscach, ale tam się po prostu łatwo dostaje piasek i trudno potem zaworem obracać. KC Potwierdzam to, ale jak widać, jestem jednak mniej doświadczonym użytkownikiem bo po prostu miałem przekonanie, że tak musi być (śmiech) i nie miałem pojęcia, że w wysokich Apeksach to się nie zdarza. To jest dobra uwaga. MB To wynika z jego konstrukcji i dlatego jest on taki wysoki, że się nie da tego, co jest w środku zrobić w zaworze niskim. KC A widzisz, zatem kochani użytkownicy, wybierajcie wysoki zawór Apeksa. Z resztą jak się człowiek nauczy dobrze go układać i uważać na niego przy zdejmowaniu i zakładaniu uprzęży to nie jest to jakiś dramat. MB On ma też swoje wady a mianowicie on wymaga lepszego opływania w skafandrze, ponieważ wolniej wypuszcza gaz niż nisko profilowy. KC Mhm? Hmmm, jakoś tego nie zauważyłem i nie odczułem. MB Oj tak, zdecydowanie. KC Ja mam wrażenie, że ta konstrukcja, gdzie on jest wyższy niż szerszy powoduje, że on się czasem źle układa i wtedy nieefektywnie wyprowadza gaz. Wydaje mi się, że przy nim trzeba po prostu bardziej świadomie pracować ramieniem tak by się dobrze ułożył zawór. Obserwuję to zwłaszcza przy kursach na suchy skafander, zwracam uwagę, kiedy częściej użytkownicy muszą walczyć z ułożeniem zaworu by wypuścić gaz, niż w przypadku zaworu nisko profilowego. MB Zdecydowanie wymaga on więcej uwagi. KC No dobrze, jeszcze z takich minusów i plusów, jakie sobie wynotowałem. Wspomniałeś o tym kolorze już. Znaczy tak, dla mnie kolor jest kwestią wtórną. Wielu użytkowników pewnie też tak powie. Tym niemniej na jakimś etapie być może producent mieć z tym kłopot by zdobywać nowy rynek, że jednak dużo użytkowników odrzuca ten skafander z powodu doboru koloru. Może, gdyby był dostępny ten słynny podstawowy kolor Forda, czyli czarny? MB Nikt nie powiedział, że go nie ma. KC No tak, jednak oficjalnie skafander w sprzedaży dostępny jest w jednym kolorze. Oczywiście, chodzą słuchy, że ktoś tam: „krewni i znajomi królika”, mogą i że ktoś tam specjalny też może zamówić go w innym kolorze. I że były testy innych kolorów. Ja rozumiem argumentację, że to podnosi koszty ze względu na logistykę, czyli trzymanie tych iluś tam opcji na magazynie. MB Do tego pełna rozmiarówka. Każdy kolor w każdym rozmiarze. Jeżeli Santi chce zapewnić sprzedaż od ręki to musi się liczyć z kosztami magazynowania. Każdy dodatkowy kolor to są dodatkowe koszty. Santi raczej nie jest jak polski rząd a Tomek jak Morawiecki i rozumie, że pieniądze nie biorą się znikąd i je rozda. Jak coś dołoży to musi za to zapłacić. Wiadomo, że pracownicy Santi na to zrzutki nie zrobią, tylko klient, skoro chce by mieć wybór, no to proszę bardzo, ale będzie to kosztowało dodatkowe pieniądze i nie tylko tego, który wybiera kolor, ale wszystkich. To podnosi ogólne koszty produkcji, dystrybucji i magazynowania. KC Tak. MB I tak, jest to wada, ale warto na to spojrzeć, że dzięki temu skafander kosztuje teraz – strzelam – chyba czterdzieści procent mniej niż topowy skafander Santi. KC Potwierdzam, robiłem niedawno rozpoznanie na rynku dla swoich klientów i porównywałem ceny różnych skafandrów. Muszę przyznać, że cena plasuje się teraz bardzo dobrze. Mówię tu o markach takich szeroko dostępnych, na całym świecie. Uznanych markach. Nie mówię tu o lokalnych produktach, które będą wygrywały zawsze bardziej bezpośrednią dystrybucją. Ja już chyba wymieniłem wszystko z wynotowanych minusów i plusów. Czy ty masz jeszcze coś do dodania? MB Wiesz, co? Jak już możemy sobie pomarudzić, poszukać dziury w całym to ja jeszcze wymienię jedną wadę – ograniczona rozmiarówka. Jak się przyjrzysz to Avatar ma dużo mniejszy zakres rozmiarówek niż standardowe rozmiary Santi. Mówię o tym, bo ostatnio jeden z moich studentów, który relatywnie mało nurkuje i był w stanie zdecydować się na to, że to będzie Avatar. Po sprawdzeniu tabeli rozmiarów i przymiarkach okazało się, że jeden jest dla niego za mały, drugi – skrajnie za duży. Nie było nic pośrodku. Tu skończyło się na Santi, bo tam było można ten rozmiar dobrać i dopasować. To też trzeba się z tym liczyć, że może się nie uda dobrać skafandra perfekcyjnie, albo znam też takie przypadki, że cały skafander jest dobry, ale rękawy są przydługie, albo w klatce trochę wisi. Pewnie większość młodych nurków nie pamięta czasów, kiedy skafandry były dostępne w trzech rozmiarach, bo był M, L i XL i koniec. XL miała rozmiar buta 47 i ludzie to kupowali, z reguły pływali w niedopasowanych skafandrach i wszyscy byli szczęśliwi. Teraz nam wszystkim trochę „poodpierdzielało”, bo mamy świadomość, że dobrze dobrany skafander zmienia percepcję nurkowania. Kiedyś skafander był uszyty ze sztywnej cordury bez teleskopowego torsu, krok był między kolanami, ale można było chociaż kucnąć. Jak już człowiek był ubrany i mu coś upadło, nie był w stanie tego podnieść i ludzie żyli. Pod wodą potem się to jakoś „dopasuje”, ciśnienie ułoży skafander na ciele, pas kroczny podciągnie krok, jest ok. Santi nas rozpieściło z tym, że jednak ten skafander może być zrobiony idealnie a nie tak sobie. Tutaj jest ta wada, że rozmiarówka jest ograniczona i może się zdarzyć, że nie da się dobrać skafandra idealnie pod człowieka. To znowu wynika z tego, że jeżeli tej rozmiarówki byłoby więcej to koszty magazynowe byłyby większe co dałoby wyższą cenę. KC No dobra, bardzo ważnym elementem tej całej otoczki związanej ze skafandrem nurkowym jest serwis. Nie ma rzeczy niezastąpionej, bezawaryjnej. Skafandry, pomimo, że w sumie prosta rzecz – wystarczy skleić ze sobą elementy – też ulegają awariom. Ja pod tym kątem też sobie temat przygotowywałem jeżeli chodzi o mój zakup. Pytałem ludzi, którzy używają tych skafandrów dość często i gęsto. Na przykład zapytałem Jozsefa Spanyola (węgierski instruktor nurkowania, prowadzący regularnie nurkowania jaskiniowe i nurkowania w zalanej węgierskiej kopalni Kobanya w Budapeszcie). Jozsef powiedział, że zdarzają się mu jedynie pojedyncze dziurki, które sam sobie nawet zakleja, nie wysyła tego do serwisu, robi to we własnym zakresie. Ja wiem, że ty miałeś przynajmniej z jednym modelem kłopoty serwisowe i warto o tym wspomnieć, bo rozumiem, że wartością jest jakość tej obsługi serwisowej. MB Zaczynając historię od początku: trzeba być świadomym, że technologia szycia skafandra Avatar jest diametralnie różna od technologii szycia Santi. Przez lata były chwalone skafandry DUI ze względu na ich trwałość, ale to wynikało z tego, w jaki sposób robione były szwy. W DUI każdy szew zalany był klejem. W Santi też każdy szew jest klejony taśmą, a w Avatarze jest to klejenie na gorąco bodajże, maszynowe. Dzięki temu ten skafander jest taki elastyczny na szwach, bo nie ma tam dużo materiału, jest taśma materiałowa, nie gumowa jak w Santi. Technologia tego jest, z punktu widzenia mojego -laika – taka jak kurtki outdoorowe, membranowe są szyte. Ona ma szwy klejone taką samą taśmą, czy podobną. Ponieważ to jest szyte czy klejone maszynowo i ten szew ma prawo się odkleić, choć nie powinien. Mam dla przykładu kurtkę membranę Berghaus za prawie dwa tysiące złotych, gdzie już trzy razy odklejał się właśnie szew i trzy razy był naprawiany. Problemem tego typu skafandrów, które dotyczą też innych producentów, są odklejające się taśmy zabezpieczające szwy. To pewnie wymaga dojścia do jakiejś wprawy, precyzji, bo jak wspomniałeś firmę Fourth Element to ona przez lata miała problem z cieknącymi skafandrami właśnie z powodu odklejających się taśm, zwłaszcza w takich newralgicznych miejscach jak krok. No i tak właśnie się z jednym z moich Avatarów stało, że – w ogóle zauważyłem to w Meksyku, że wychodziłem z nurkowania po trzech godzinach i miałem lekko mokry krok. Zastanawiałem się czy to nie jest przypadkiem problem P-valve’a, który gdzieś podcieka, więc próbowałem to na różne sposoby rozwiązać. Po powrocie odesłałem skafander do Santi i okazało się, że odkleił się kawałek szwu w kroku. Wymienili mi całe szwy bez marudzenia, naprawili i skafander jest jak nowy. Największą przewagą Santi jest właśnie serwis. Nie można zakładać, że kupimy coś, co jest niezniszczalne, albo nawet nie ma prawa się zepsuć w okresie gwarancji. To są rzeczy mechaniczne, które my używamy w wodzie. Mój skafander był dość mocno używany, nurkowałem w nim w różnych warunkach: w Polsce, w Meksyku, w jaskiniach, w Chorwacji. Byłem w nim nawet na Bałtyku na wrakach. Miałem lekkie obawy co do niego gdy miałem wejść do wraku. Jednak ja je miałem pod wodą, przypomniałem sobie potem, po wyjściu, że nie miałem takich obaw, gdy eksplorowałem wraki w Chorwacji. Temperatury wody jednak inne. Gdybym tam skafander rozerwał to by nie byłby aż tak duży problem jak w siedmiostopniowej wodzie. Poza tą jedyną rzeczą, od kiedy używam Avatara i sukcesywnie coraz więcej – mam już trzy- poza tym jednym problemem w Meksyku, nic się z nimi nie dzieje. Oczywiście nie możemy spodziewać się od skafandra, który jest cieniutki jak kurtka ortalionowa, wytrzymałości skafandra z cordury. KC Mnie przekonuje po pierwsze, że człowiek, który żyje z nurkowań jaskiniowych i w kopalniach, używa go regularnie i nie ma większych problemów. Czy to świadczy coś o użytkowniku? Z drugiej strony nieuważny użytkownik jest w stanie uszkodzić nawet cordurę. Nawet cordura ma swoje słabe punkty, czyli miejsca łączeń, gdzie może powstać dziura czy przetarcie. To też się zdarzy. Dla mnie to nie jest problem. Zalety Avatara, jego lekkość, wygoda, przykrywają wszelkie potencjalne wady tej konstrukcji i jej podatność na uszkodzenie. Jestem w stanie załatać sobie typową dziurę i już, nie ma problemu. Celowo wybrałem sobie taki skafander żeby było wygodnie i lekko by dało się chodzić w tym jak w kurtce. Czy coś jeszcze byś dodał? MB Żeby to spróbować to podsumować dość subiektywnie, odczucia o Avatarze. U mnie Avatar wziął się z dwóch względów. Raz, że potrzebowałem pilnie skafandra, drugi raz – chciałem wyrobić sobie opinię na temat tego modelu, żeby móc potem ludziom coś powiedzieć: tak, kupujcie, albo nie, unikajcie tego jak ognia, dlatego, dlatego i dlatego. Kupiłem ten skafander jako backup do backupu, staram się zawsze minimum dwa skafandry. Jeden na co dzień, drugi – na wszelki wypadek. Skafander, który miał być skafandrem zapasowym, stał się skafandrem głównym i nawet do tego stopnia, że mam oddzielny Avatar na ciepłe wody, oddzielny – na zimne, żeby nie musieć przekręcać zaworów. Moje dwa skafandry Santi wiszą na wieszakach, a eksploatuję moje Avatary i jestem z nich zadowolony. Są to jednak skafandry, które mają jakoś tak sześć – siedem miesięcy, ciężko jest mi powiedzieć, że to jest skafander wieczny. Aczkolwiek, przez ten czas tyle nurkowań, co ja zrobiłem i ile spędziły w wodzie i w podróży to myślę, że na przeciętnego nurka (w sensie ilości nurkowań) to jest jakieś dziesięć lat. Niech to będzie nawet przesada dwukrotna. Niech jednak taki użytkownik robi około pięćdziesięciu nurkowań rocznie no to taki Avatar posłuży mu spokojnie przez pięć lat bez większego problemu. Kolejną zaletą tego skafandra jest mobilność w nim, komfort poruszania się na powierzchni i pod wodą. Jest nieporównywalne do czegokolwiek. Następną zaletą jest jego pakowanie, jak mało zajmuje miejsca w bagażu, ile waży i to, że bardzo szybko schnie. Ostatnia zaleta to jest serwis. To jest ewidentnie duży plus firmy Santi, to też od kilku lat współpracując z firmą Santi i mając kursantów – nurków, którzy nurkują w Santi, wiem, że nie ma tam problemów. Problem może być, że coś się zepsuje, ale nie ma problemu, że klient nie ma w czym nurkować. Jak się coś zepsuje to Santi jest w stanie zapewnić skafander zastępczy. Ciągłość nurkowania od strony producenta jest zapewniona. KC Mając na języku podsumowanie, właśnie sobie przypomniałem. Miałem jeszcze jedną uwagę konstrukcyjną co do skafandra, którą bym poprawił na jakimś etapie. Tego problemu nie ma w Santi, bo jest ta wstawka z szelkami jak w ogrodniczkach, która zasłania zawór dodawczy. W BARE jest doklejony kawałek neoprenu, który zasłania zawór dodawczy od wewnątrz. Tu żadnego takiego elementu nie ma. Rzeczywiście jak mi się zdarzyło parę razy nurkować w cienkim ocieplaczu, albo w samej bieliźnie termicznej to odczuwałem to, że wciskanie przycisku na zaworze i dociskanie zaworu do klatki piersiowej nieosłoniętej żadnym miękkim materiałem jest nieprzyjemnie odczuwalne. Czuć twardy plastik. Jedyna moja uwaga, już ostatnia. Podsumowując, dla mnie jest to jakaś wiadomość dla ludzi, że rozważałbym taki skafander jako ten pierwszy, podstawowy, niezależnie od tego, czy myślimy o nurkowaniu w mokrym czy suchym skafandrze. Ze względu na to, że mając już takiego typu skafandry nie ma co rozważać zakupu pianki, bo taka pianka zabiera więcej miejsca w bagażu. Będzie – zwłaszcza na powrocie, o czym ty wspominałeś – dużo cięższa. Jest to więc znakomity wybór pod względem podróży. Nic tylko czekać, że niebawem nie będzie już wyboru pomiędzy suchym i mokrym skafandrem tylko będziemy mieć jeden skafander do nurkowania. Ostatnim elementem podsumowania niech będzie potwierdzenie, że od strony kursowej, że pierwszy kontakt ze skafandrem suchym, podczas ćwiczeń już nie jest problemem. Ja chętnie używałem podczas kursów na suchy skafander takiej sentencji, że nurkowanie w suchym skafandrze jest jak małżeństwo z rozsądku, bez miłości. Ta miłość się dopiero później pojawi, po pewnym czasie. Na początku są same problemy, coś przeszkadza, coś uwiera, jest ciężej niż w piance. Tych zjawisk w Avatarze nie ma, co jest fantastyczne. Moment wejścia w skafander suchy, przejścia z pianki jest odczuwalnie przyjemniejszy. Nie stwarza problemów i to jest moje słowo. MB Ja bym tu jeszcze może chwilę podyskutował z tobą, albo wymienił się doświadczeniami. Dla kogo ten skafander będzie dobry. Jakie ty miałbyś, albo jakie my mielibyśmy rekomendacje. Kto powinien myśleć w ogóle o zakupie Avatara. Bo nie jest to ewidentnie skafander dla każdego. KC To musisz mi powiedzieć, dla kogo ten skafander nie jest wskazany. Kiedyś bym powiedział, że nie jest to dobry pomysł dla kogoś, kto nurkuje jaskiniowo, wrakowo. Teraz już niekoniecznie. Do tego dochodzi kwestia podróżowania po świecie, doboru dociepleń do różnych temperatur. Jego uniwersalność w zasadzie wyklucza potrzebę posiadania pianki. Teraz nie bardzo mam pomysł, do kogo ten skafander nie trafia. MB Zacznijmy od tego, że nie do końca to musi być skafander dla każdego. Mamy dwa aspekty świadczące przeciw. Pierwsza rzecz to jest ilość nurkowań. Można przyjąć, że jest to ponad pięćdziesiąt nurkowań rocznie. Może się okazać, że ten skafander nie spełni oczekiwań, że wyeksploatuje się w dość krótkim czasie . Do tego jednak nie byłbym pewien, czy chcę rekomendować nurkom, którzy eksplorują wraki czy jaskinie często, przeciskając się wąskimi korytarzami i mierząc się z  innymi takimi wyzwaniami. Inaczej wygląda nurkowanie turystyczne w miejscach wrakowych, czy jaskiniowych przygotowanych dla nurków, a inaczej w przypadku miejsc dziewiczych, rzadko lub w ogóle nie odwiedzanych. Ja wiem jak wyglądają moje skafandry po czterech latach intensywnych nurkowań w sidemount. One nie ciekną, ale są poprzecierane od butli, całe pomatowione tam, gdzie butla ma kontakt z ciałem. Ja tu jestem wręcz pewien, że ten skafander po dwóch latach będzie nadawał się bardziej do śmietnika niż do dalszej eksploatacji. Ale. Dla kogo jest ten skafander. Komu bym go rekomendował. Osobom, które robią do pięćdziesięciu nurkowań rocznie, zdecydowanie ten skafander powinien się sprawdzić. Osobom, które dużo podróżują samolotem. To jest na pewno perfekcyjny skafander jako drugi. My zawodowo nurkujący instruktorzy musimy posiadać dwa skafandry. Ciężko jest odwołać szkolenie, gdy nasz skafander musi iść do serwisu. Nawet najlepszy serwis nie zmieni faktu, że przez jakiś czas tego skafandra nie mamy. U mnie wziął się Avatar stąd, że miałem dwa skafandry, jeden miałem odesłać do serwisu, ale to odkładałem. W drugim zrobił się problem i miałem dwa niesprawne skafandry. Ciężko jest pracować na mokro ciągle. Stąd pojawił się Avatar. Warto mieć zapasowy skafander, gdy nurkuje się dużo. Posiada się sprzętu za gimbaliony pieniędzy i jeździ się na wyjazdy za gimbaliony a tu okazuje się, że w dniu wyjazdu… Tu jeszcze pół biedy jak w dniu wyjazdu, bo jeszcze możemy pożyczyć, ale znane są przypadki, że ktoś jest na wyjeździe, zakłada skafander a tu strzela manszeta albo rozdarł skafander, kryza się rozeszła. Warto więc mieć zapasowy skafander. Warto zainteresować się Avatarem. KC Ok, no i tymi pozytywnymi słowy kończmy, dziękuję ci pięknie za poświęcony czas, za tą rozmowę. Mam nadzieję, że pomimo, że może nie miało jakiegoś idealnego porządku, ale jest wartością taką, że w formie dyskusji i takiej burzy wniosków i uwag jest o tyle ciekawszym materiałem dla kogoś, kto zastanawia się nad zakupem skafandra czy chce wyrobić sobie opinię o Avatarze.