Archiwum kategorii: dziennik

Islandia – dlaczego Silfra jest przereklamowana?

Jak to jest zanurkować w Silfrze? Jak można sobie zorganizować nurkowanie w tym islandzkim cudzie natury?

30 Października 2023

Sobota nie przywitała nas słońcem tak jak piątek. Na zewnątrz panowała taka szarówka, że miałem wrażenie, że Islandia właśnie przechodzi na zimowe oszczędzanie światła słonecznego. Słońce tego dnia nie chciało wstać. Ja jednak nie miałem żadnych problemów ze wstaniem, wyskoczyłem z łóżka gotowy na nurkowanie. Nie mogłem się doczekać tego dnia. Silfra była na mojej liście obowiązkowych spraw do załatwienia przed śmiercią od bardzo dawna. Znajdowała się teraz od nas jakieś czterdzieści minut jazdy samochodem. Sprzęt miałem już przygotowany. Aparat, kamera GoPro, oświetlenie – wszystko zmontowałem i sprawdziłem poprzedniego dnia. Sprzęt nurkowy też już czekał spakowany w walizce. Jako jedyny przyjechałem z kompletnym zestawem sprzętu. Reszta wolała przyjechać z małą walizką podręczną i wszystko wypożyczyć na miejscu. Tylko dwie jeszcze osoby zdecydowały się przywieźć przynajmniej swoje skafandry i ocieplacze, ale tylko te elementy – reszta też miała czekać na nich u Siggiego. Siggi pracuje dla jednego z najbardziej znanych islandzkich dive operatorów – icedive.is. Jednak kontakt do niego dostałem okrężną drogą – polecono mi go osobiście. Miesiąc wcześniej miałem przyjemność prowadzić nurkowanie w Deepspot dla Thiorun (Fiorun), bardzo sympatycznej islandzkiej nurczynki, której mąż, Sindri, jest instruktorem nurkowania. Sindri jednak nie zajmuje się nurkowaniem na Islandii, polecił mi za to Siggiego, który miał zorganizować wszystko od A do Z.
Ja od początku założyłem, że przywożę cały swój sprzęt. Nie chodziło o koszty. Cena nurkowań na Islandii jest wysoka. Koszt jednego dnia nurkowego ze sprzętem kosztował nas około 350 Euro, bez sprzętu – 300 Euro. Szło mi jedynie o wygodę i pewność. Nurkując w tak specyficznym miejscu chciałem by sprzęt był ostatnią rzeczą, o jaką bym się musiał martwić, że będzie pasować, dobrze działać. Zwłaszcza, jeżeli odczuwalna temperatura wody to dwa stopnie…

Śniadanie zniknęło z talerzy szybciutko, sprzątnięcie, zamknięcie naszej chałupki na odludziu – kilka chwil i już jechaliśmy w stronę jeziora Thingvallavatn (Þingvallavatn). Na spotkanie z Siggim umówiliśmy się w Centrum Turystycznym parku niedaleko Silfry. Miałem wypatrywać busika Hyundai Starex… Co to za model w ogóle?

Na Islandię dotarliśmy w zasadzie dzień wcześniej. Technicznie rzecz biorąc podróż rozpoczęliśmy w czwartek dwudziestego dziewiątego. Lot Wizzair z Okęcia miał zakończyć się po północy czasu lokalnego. Skończył się jednak bliżej godziny czwartej nad ranem. Z naszego pierwszego noclegu w Keflaviku skorzystaliśmy dosłownie tylko kilka godzin, położyliśmy się spać na dwie – trzy godzinki, śniadanie i w drogę. Piątek miał być dniem zwiedzania południa Islandii i nic nie mogło temu przeszkodzić. Zapakowani w dwa samochody typu kombi w dziesięć osób rozpoczęliśmy objazdówkę najciekawszych atrakcji południa. Plan był bardzo ambitny. Autorką jego była osoba, która okazała się być psychofanką Islandii i do tego nieprzejednaną kierowniczką wycieczki objazdowej. Nie odpuszczała nam żadnej atrakcji, wszystko miała rozpisane czasowo – przejazdy, czas wolny, ile minut na zwiedzanie atrakcji i tak dalej. Myślałem, że z racji naszego opóźnionego lotu zlituje się troszkę nad nami i nieco poluzuje swoje ambitne plany. Nic z tego! Każdy wodospad, który był na liście, był zaliczony, Trzeba jeszcze obejrzeć lodowiec, czarną plażę i dopiero można myśleć o wypoczynku! W końcu przyjechaliśmy na Islandię nie po to by siedzieć.
Oczywiście to ironiczne ujęcie, bo naszej Kierowniczce Wycieczki należą się ogromne brawa za przygotowanie i trzymanie w reżimie czasowym planu, który mógł nam pokazać naprawdę najciekawsze obrazy Islandii.

I tak w piątek zerwałem się z łóżka bez żadnej zachęty i poganiania, pomimo ewidentnego braku odpowiedniej ilości godzin snu. Już z pokoju starałem się przez malutkie okno chłonąć pierwsze widoki Islandii. Właśnie ziszczał się jeden z moich wielkich momentów życia. Wszystkim dookoła powtarzam, że klimaty islandzkie to jest rodzaj „egzotyki”, która mnie najbardziej kręci, bardziej od kierunków tropikalnych i bardziej egzotycznych.


Jako jeden z pierwszych wyskoczyłem na dwór wykonać pierwsze zdjęcie Islandii o poranku i całą podróż samochodem byłem przyklejony do szyby chłonąc każdy obrazek. Na naszej trasie objazdowej pierwszym punktem były wodospady Seljalandsfoss i Gljúfrabúi. Jeden spektakularnie wysoki, pozwalający na wejście pod cień skały, z której spadał. Drugi mniejszy, ale schowany w skalnym rozpadlisku, żeby dojść do niego, trzeba było przekicać po śliskich, mokrych kamieniach do wnętrza wąskiego rozpadliska. To wszystko to takie pięciominutowe atrakcje. Wystarczy wyskoczyć, przejść kilkadziesiąt metrów, obejrzeć i już można jechać dalej, ale zdecydowanie są to miejsca warte zaliczenia. Kolejnym wodospadem był Skógafoss z przepiękną panoramą na całą okolicę.

Tu już trzeba było wykonać wysiłek i podejść na szczyt wzniesienia pokonując pięćset dwadzieścia siedem schodków. To miał być tego dnia nasz „najpoważniejszy” trekking. Jadąc do tego miejsca zatrzymaliśmy się na moment przy słynnym wulkanie Eyjafjallajökull, który zatrzymał cały ruch lotniczy w Europie w czasie pogrzebu Lecha Kaczyńskiego. Niestety, wulkan postanowił się ukryć tego dnia w gęstwie chmur i mogliśmy jedynie wypić szybką kawę w lokalnej kafejce oglądając podnóże góry.
Po wodospadach i wulkanach przyszedł czas na lodowiec. Sólheimajökull zaczyna się od krótkiego spaceru po wulkanicznym żwirze. Dochodzimy do małego jeziora, po którym pływają małe góry lodowe. Można tu pożyczyć kajak i popływać wokół górek lodowych. O nurkowaniu można zapomnieć, gdyż woda ma „przejrzystość” mleka. I tu zaczyna się język lodowca. Nie widać nawet dobrze miejsca, gdzie kończy się czarnoziem wulkanicznej gleby a zaczyna lądolód. Lód o twardości skały, majestatyczny, ogromny i mroczny. Strasznie marzyło mi się wykonanie w tym miejscu dłuższego trekkingu, ale to wymagałoby specjalnego sprzętu (widzieliśmy przygotowujące się wycieczki wyposażone w raki, czekany i kaski) i nie mieściło się w naszych ramach czasowych. Następnym razem. Obiecuję sobie.

Stąd już było blisko do słynnej czarnej plaży Reynisfjara. To miejsce „zagrało” w kilku ostatnich produkcjach (m.in. w Grze o Tron), stąd jest ogromnie popularne. Na szczęście końcówka września to nie jest szczególnie tłumny okres na Islandii, tym niemniej w tym miejscu dość mocno poczułem jak męczące potrafią być tłumy turystów. Tu właśnie dopadła mnie refleksja, że zupełnie bezsensownie wyciągam aparat by wykonać jakieś zdjęcie. Przecież w tym samym momencie powstaje jakieś dziesięć tysięcy dokładnie takich samych lub bardzo podobnych zdjęć dokładnie tego samego miejsca i właśnie za chwilę wylądują na mediach społecznościowych ludzi z połowy świata.
To był ostatni turystyczny punkt tego dnia, z przyjemnością opuściliśmy ciasne kabiny aut i rozgościliśmy się w wynajętym domku pośrodku niczego. Dosłownie, udało się nam znaleźć dom na całkowitym bezludziu, przesympatyczny domek z sauną, pomieścił naszą dziesiątkę dość komfortowo, do tego ogromna sala wspólna, z kominkiem. Nic tak nie relaksuje po dniu pełnym emocji jak porządny obiad w miłym gronie, potem relaks na kanapie przed kominkiem. Ja tylko jeszcze musiałem zmontować aparat, lampy, przejrzeć i przygotować sprzęt nurkowy, bo następny dzień miał być dniem nurkowania. Żadnych innych atrakcji, dwa nurkowania – Silfra i Davidsgja i powrót na kwaterę.
O 10:00 zajechaliśmy na parking przy centrum turystycznym, wypatrzyłem dziwnego busa Hyundaia na podwyższonym podwoziu i wypatrzyłem Siggiego siedzącego przy kawie w budynku centrum. Powitanie, załatwienie formalności (dokumenty, rozliczenia) i już jechaliśmy w kierunku Silfry.


Silfra leży na terenie parku narodowego, tuż na skraju jeziora Thingvallavatn, cała okolica jest poorana pęknięciami tektonicznymi. Niektóre wypełnione wodą, niektóre – zieją pustką. Skała wulkaniczna przykryta jest grubą tkanką mchu i porostów. Nigdzie nie wolno schodzić z wyznaczonych ścieżek, dróg asfaltowych. Parking jest mikruśki, kto się nie zmieści, ten tylko wyrzuca swój sprzęt i odstawia auto na drugi parking, oddalony od Silfry jakieś sto metrów. To tutaj zaczynamy przygotowania do nurkowania. Pogoda tym razem nie dopisuje. Jest pochmurno, z nieba spada mgiełka dosłownie drobnej mżawki. Siggi rozdaje sprzęt, pokazuje, gdzie możemy się montować. Zaczynają się przymiarki skafandrów, zamiany, roszady. Musimy się podzielić na trzy grupy, jeden przewodnik bierze maks trzech nurków. Jest nas dziewięć osób nurkujących. Ktoś musi poczekać na powrót jednego z naszych dwóch przewodników. Zgłaszam się do tej ostatniej grupy. Nurkowanie w tym miejscu nie trwa długo. Planowo ma zająć około trzydziestu minut. Myśląc o wydanych środkach, o tym, że właśnie spełniam swoje marzenie, kombinuję jak przedłużyć swój czas by wykorzystać maksymalnie sposobność nurkowania w Silfrze. Niepotrzebnie.
Kiedy w końcu przychodzi nasza kolej, jestem już wymęczony. Silfra jest ofiarą własnej popularności. To maleńkie miejsce, wąziutka rozpadlina w skale, wypełniona krystalicznie czystą wodą jest w stanie pomieścić naprawdę niewielką liczbę ludzi naraz. Z parkingu maszeruje się szutrową ścieżką, przechodzi przez ulicę (obowiązkowe zdjęcie pamiątkowe znaku przejścia dla pieszych nurków) i dochodzi się do punktu zejścia do wody po metalowych kratownicach. W tym miejscu gromadzi się spora grupka czekających. Snurkujący mieszają się z nurkami. Wszyscy już przebrani i gotowi. Do wody jednak wchodzi naraz maks siedmiu snurkujących (sześciu turystów plus przewodnik) lub czterech nurkujących (3+1). Każda grupka wchodzi powoli do wody, sprawdza sprzęt, zakłada płetwy, kaptury, jest kontrolowana przez przewodnika, snurkujący dostają jeszcze w wodzie ostatni briefing. Potem trzeba jeszcze odczekać kilka minut aż grupka odpowiednio daleko odpłynie od wejścia i wchodzą kolejni. I to trwa. I trwa. I czeka się. I trwa. I ja jak trąba zacząłem filmować drogę spaceru z parkingu do Silfry i zapomniałem wyłączyć GoPro. Dzięki temu, jak już znalazłem się w wodzie, GoPro radośnie obwieściło mi, że ma jakieś dwa procent baterii i zaraz się wyłączy. Filmu więc z Silfry nie będzie, ale za to uzbrojony w aparat zacząłem strzelać zdjęcia jak japoński turysta. Wiedziałem, że to wyścig z czasem, bo w takiej temperaturze wody moje ręce stracą sprawność po kilkunastu minutach. Mam dramatycznie marznące ręce, pomimo różnych patentów na ich ogrzewanie i zabezpieczanie. Operowanie przyciskami na obudowie aparatu po dwudziestu minutach w zimnej wodzie jest już dla mnie nie lada wyczynem. Jednak nie przewidziałem tego, że dwa stopnie będą aż tak odczuwalne. Palce mi skostniały chyba już w dziesiątej minucie. Do tego mroźna woda zadziała natychmiast na moje zatoki. Udało mi się tylko na początku zejść na dziesięć metrów, potem mogłem już tylko zejść na maksymalnie pięć metrów, bo wyrównywanie ciśnienia nie funkcjonowało. Silfra pozwala w kilku miejscach złapać więcej niż dziesięć metrów, większość czasu spędza się na głębokości rzędu pięciu metrów, czasami trzeba się wynurzyć butlą do powierzchni i przepłynąć nad skałami do kolejnego przegłębienia. Nie ma tu wiele miejsca na radosną improwizację odnośnie kierunków i planów. Trasa jest jedna, jak się płynie za szybko, widzi się poprzednią grupkę i zwalnia. Jak się gdzieś zabradziaży to zaczyna się słyszeć złowrogi syk automatów następnych nurków i trzeba poganiać. W trzydziestej minucie szaleńczej walki z zatokami, strzelania seriami zdjęć, próby odzyskania czucia w palcach na sam widok wyjścia z wody wzruszyłem się z radości. To jest jedno z tych miejsc, gdzie spędzenie dodatkowych minut w wodzie jest ostatnią rzeczą, o jakiej człowiek marzy. Ma się wręcz ochotę wyskoczyć z wody i znaleźć najbliższy piecyk, lub auto z odpalonym grzaniem. Ze złością ogląda się za przewodnikiem, który złośliwie zatacza kolejne kółko nad zielonym dnem pokrytej glonami lagunki, gdzie kończymy nurkowanie. Z radością człowiek łapie się barierki wyjścia i wspina na metalowe schody. Zrzuca płetwy i wita się z „ciepłym” (tego dnia było może niecałe dziesięć stopni na plusie) powietrzem.

Następne miejsce do Davidsgja. Nie jest specjalnie oddalone od Silfry, ale ma wszystkie zalety Silfry przy całkowitym braku głównej wady – tłumów. Samochodami jedzie się wąziutką asfaltówką nad brzegiem jeziora. Mijamy malutki piaszczysty parking, Siggi tłumaczy mi, że w tym miejscu będziemy wychodzić z wody. Jedziemy kawałek dalej. Droga skręca nad wodę, na kolejny mały parking. Dwie ławki turystyczne i to wszystko. Żywej duszy dookoła. Spokojna tafla jeziora. Wspaniałe warunki. Moje ulubione. Plan jest taki. Nurkowanie zaczynamy zanurzając się powoli wzdłuż opadającego brzegu jeziora. Dopływamy do pierwszego podwodnego kanionu, gdzie skręcamy. To miejsce, gdzie osoby, którym zimno, mogą zawrócić do punktu wejścia. Stąd przepływamy na kolejną płyciznę, gdzie spotykamy samotnego i nieśmiałego pstrąga. Docieramy do kolejnych kanionów, ale szerszych i spektakularnych. Nurkowanie kończymy w podobnej do Silfry rozpadliny, ale szerszej. Kolor i przejrzystość wody odrywają mózg od głowy. Coś nieprawdopodobnego. Kaniony Davida wygrywają nad Silfrą różnorodnością. Nurkowanie zaczynamy w wodzie o przejrzystości dobrej jak na polskie warunki, ale przeciętnej w porównaniu do Silfry. Jednak woda jest sympatycznie chłodna (ma między cztery a sześć stopni), dopiero w kanionach gromadzi się lodowata woda o wysokiej przejrzystości. Schodzimy więc z chmur warstwy cieplejszej, ale mniej przejrzystej wody do strefy nieskazitelnie przejrzystej wody o temperaturze dobrze zmrożonego drinka, którego każdy łyk wręcz szczypie w mózg. Raduje jednak myśl, że w każdej chwili człowiek może się wypłycić do strefy wody cieplejszej. Kaniony są przepastne i jest szansa spotkać jakieś życie. W Silfrze nie spotkasz pół ryby, w kanionach – owszem, występuje kilka gatunków pstrągów, w tym jeden endemiczny. A sama końcówka nurkowania wysadza mózg w powietrze. Nurkowanie kończymy w szerszej wersji Silfry, gdzie kolor wody jest wręcz esencją lazuru. Tak głębokiej barwy niebieskości wody nie zobaczycie w żadnym miejscu na świecie (no dobrze, podobne wrażenie miałem nurkując w małym jeziorku i kawernie Karavomilos na wyspie Kefalonii).

Ja myślę, że te dwa nurkowania, najdroższe w moim życiu, ale warte każdego Euro, to była idealna wisienka na torcie, choć dla nas to nie był koniec islandzkiej przygody. Na wyspie spędziliśmy jeszcze jeden dzień, zaliczając kilka atrakcji w ramach Złotego Kręgu Islandii: ładny, umiarkowany trekking do gorących źródeł (Reykjadalur), gdzie kąpaliśmy się we wrzącej prawie wodzie, obowiązkowe gejzery w parku Geysir, wodospad Gulfoss i jeszcze raz okolice jeziora Thingvallavatn, w Parku Narodowego Thingvellir, gdzie powstał pierwszy islandzki parlament (w okolicach 930r). To wszystko jedynie obudziło ogromny apetyt na chłonięcie Islandii w sposób spokojniejszy i dłużej trwający. Wracaliśmy do Polski a ja już myślałem o tym, kiedy tu wrócę by podziwiać wspaniałe przestrzenie, surowość ale i bogactwo tego niezwykłego kawałka planety. To wymarzone miejsce na długie piesze wyprawy, chodzenie po górach, rzeczą wręcz konieczną będzie zrobienie trekkingu po lodowcu. Chciałbym też dokładniej obnurkować jezioro i poszukać mniej znanych cudów podwodnej Islandii.

Post Scriptum. I nie myślcie, że Silfra jest niewarta uwagi. Warta, ale obecnie jest ofiarą własnej popularności, jak Kasprowy w sezonie, jak Góry Stołowe w wakacje, tłum potrafi popsuć najcudowniejsze miejsce. Czekanie w długiej kolejce na nurkowanie, przerób taśmowy turystów, odziera to miejsce z wszelkiego uroku. Jeżeli uda się wam tu trafić w okresie, gdy nie ma ludzi – proszę bardzo. Jeżeli jednak robicie to tylko by zrobić sobie zdjęcie trzymając palec na euroazjatyckiej płycie tektonicznej a drugi – na amerykańskiej – dajcie sobie spokój i jedźcie do Davidsgja. Tam zróbcie zdjęcie, nikt wam nie będzie przeszkadzać i nikt się nie pozna na podstępie.

Ale ja tu jeszcze wrócę!

W ciepłych wodach Ligurii (Moneglia, Włochy)

Artykuł o Ligurii- w nieco rozszerzonej formie – znalazł się w wydaniu „Nurasa.info” 06/2020

Sierpień 2012

Czas na nurkowanie w ciepłych wodach. Okazja nadarza się doskonała. Planujemy wyjazd rodzinny do niewielkiej Moneglii we Włoszech, w regionie liguryjskim. Znanym nie tylko z serów, Pesto, ale także z atrakcyjnych nurkowisk. Przede wszystkim obłędne wybrzeże tu mają. Góry wpadające do morza, czy raczej morze powoli zjadające góry. To jest widok jedyny w swoim rodzaju. Poszarpane skały wbijające się w tafle niemalże przeźroczystego, lazurowego morza. Jest sierpień, upał okropny, ciężko jest wytrzymać w takich warunkach. Polak w takim klimacie dość szybko traci siły, jeżeli nie ma możliwości schłodzenia się. My niestety nie mamy klimatyzacji w mieszkaniu, a to położone jest przy najruchliwszej ulicy w miasteczku. Na szczęście miasteczko jest zaprzeczeniem wszelkich wyobrażeń o turystycznych miastach. Dyskoteka jest chyba jedna, dobrze z resztą ukryta. Nocne życie to głównie gwar rozmów w sąsiadujących restauracjach, kafejkach i lodziarniach. Żadnych pubów, barów. Kulturalne życie kwitnie, tu na małym placyku wieczorem rozkłada się miejska loteria, a w kafejce obok jakiś prawie utalentowany śpiewak przypomina wszystkim wszystkie możliwe muzyczne hity, łącznie z całym włoskim repertuarem. Jeżdżą skutery, motory, ale klaksonów nie używają nagminnie.

Dużą zaletą mieszkania jest za to bliskość do morza. Wystarczy przejść jedną jezdnię, przejść pod wiaduktem i jest morze – dosłownie kilkadziesiąt metrów od wyjścia z domu. Do bazy nurkowej (jedynej w miejscowości, chyba też jedynej w sąsiedztwie najbliższych kilku miejscowości) jakieś pięć minut spacerkiem. Bajka po prostu. Dla nurka jest kilka trudnych zagadnień do rozwiązania jednak. Jedna sprawa to Moneglia. Położona tuż nad morzem, wciśnięta między góry, powstała i rozwijała się daleko przed tym jak ktoś wpadł na pomysł by skonstruować samochód. Włosi próbowali dostosować ją do potrzeb samochodów, ale za dużo nie mieli pola do manewru. Uliczki okropnie wąskie, nie ma gdzie parkować. I to dosłownie. Parking (oczywiście płatny) wzdłuż wybrzeża non stop zastawiony, parkować z resztą wolno tylko cztery godziny. Długoterminowe parkingi są dwa, czy trzy. Pełne aut. Pan parkingowy doradza by wyjechać za tunel. Tunele są dwa – wąskie, kierunek jazdy zmienia się co pół godziny. Za jednym z nich jest boisko do gry w piłkę nożną. Funkcjonuje jako parking. Nie wiem, czy Włochom z Ligurii już się odechciało grać, czy tylko grywają po sezonie, kiedy jest chłodno. Ważne, że parking jest, że są wolne miejsca. Szkoda, że parkowanie na dwa tygodnie kosztuje majątek. No cóż, wyboru nie ma, decyduję się.

W ten sposób pozbawiam się auta jako środka transportu dla sprzętu nurkowego. No chyba, że bym gdzieś chciał jechać poza Moneglię, na przykład do Portofino, gdzie jest kilka miejsc typu „must see”. A tak po Moneglii zostaje mi tylko dźwigać sprzęt, jak nie chcę nurkować z najbliższej plaży, to już mam trochę do pokonania. Choćby do bazy nurkowej. Sprzęt więc mogę transportować w torbie na kółkach, albo trochę na sobie, trochę w torbie Ikei. Kłopot w tym, że baza nurkowa leży wciśnięta w zatoczkę, do której dostęp jest albo po schodach i mostem, i znowu schodach, albo najkrócej, przez kamienie, które przypominają o tym, że czasami tu pływa rzeka. Z torbą na kółkach, ani tu, ani tu wygodnie. Zostaje dźwiganie. Chyba najwygodniej było po prostu ubrać się w kamizelkę z butlą, resztę tachać w torbie Ikei. Torba na kółkach zostaje w pokoju. Raz, czy dwa razy nawet po prostu ubrałem się w cały zestaw w mieszkaniu, tylko płetwy do rąk i w drogę. Raz, bo wracałem z nurkowania i nie chciało mi się rozbierać. Drugi raz tak właśnie polazłem.

Dobrze to pamiętam, bo był weekend i zjechało dodatkowe mnóstwo ludzi do Moneglii. Polazłem najbezczelniej w świecie w całym ekwipunku. Najpierw z mieszkania w wąską, ruchliwą uliczkę ze straganami, potem niewielki ludny placyk ze sklepami i ławkami gęsto okupowanymi przez rodziny z dziećmi obżerającymi się pysznymi lodami. Potem główna arteria do przekroczenia. No mam nadzieję, że ktoś strzelił mi fotkę jak przełaziłem w środku dnia w tym całym sprzęcie przez pasy na drodze. Widok równie legendarny jak ten z okładki płyty Beatlesów, którzy przełażą przez jakieś legendarne pasy w jakimś legendarnym mieście. Nie muszę chyba wspominać, że wzbudzałem odpowiednią sensację i każdy przystawał by przyjrzeć się temu ciekawemu zjawisku. Wlazłem więc na miejską plażę, która w ciągu tygodnia pod wieczór się wyludnia. Jednak nie tym razem, bo był weekend. Ludzie wciąż siedzieli na plaży i nie było gdzie parasola wetknąć, albo ręcznika położyć, no a ja ubrany jakbym na Grunwald szedł w pełnym bojowym rynsztunku, lezę i lawiruję między ręcznikami z dokarmionymi włoskimi mamuśkami, modną i piękną włoską młodzieżą i rozkrzyczanymi rodzinami ze szczególnie rozkrzyczanymi dzieciakami. Ja już ledwo kryję swój kretyński uśmiech, jaki się coraz wyraźniej rysuje na mojej paszczy i wiem, że zachowam jako taką godność, jeżeli bez chwili przystanku wlezę tak do wody i z marszu zniknę z oczu wszystkim gapiom. Wlazłem, a jakże, jeszcze tylko mocowanie z płetwami, na szczęście tym razem nie protestują, jeszcze tylko naplucie w maskę i mogę znikać pod wodą. Trochę płynę jednak po powierzchni, ponieważ – mam nadzieję, że to tylko kwestia pory roku – woda przy brzegu jest jak mleko, nie widać na więcej niż pół metra. Mleko ustępuje tuż za skałkami chroniącymi kąpielisko przed falami. To przy nich zaczynam zanurzanie i wreszcie odcinam się od świata. Nurkuję sam, a jakże. Wbrew wszystkim regułom, jakie mi łożono do głowy, ale dobrze wiem, że nie jestem jedyny. Choćby fotografowie lubią pływać samodzielnie, co najwyżej trzymają się jakiejś grupy, żeby jej zdjęcie cykać, nikt jednak nie zamierza wisieć nad nurkiem i mu towarzyszyć, jak on czasem zawisa w toni na kilka minut by złapać konkretny efekt, albo krąży wokół jakiejś jamki dobry kwadrans w oczekiwaniu na pojawienie się jakiejś mureny. Zdarza się też pojedynczym nurkom sprawdzanie sprzętu, człowiek chce po prostu wleźć do wody i sprawdzić nowy sprzęt, opływać się z nim, pływa wtedy gdzieś przy brzegu, albo schodzi na jakieś cztery metry i się tam gimnastykuje.
Zacząłem od wizyty w lokalnej bazie nurkowej. Odpytałem, gdzie można nurkować, czego się spodziewać. Przyjąłem, że nie będę się oddalał od brzegu , zawsze skałki miałem w zasięgu wzroku (a widoczność nie była aż tak oszałamiająca, jakieś piętnaście, czy dwadzieścia metrów i skały znikały z pola widzenia). Nie szedłem głębiej niż sześć metrów, nie siedziałem dłużej niż pół godziny. W ten sposób zaliczyłem kilka bardzo fajnych nurków, choć roślinność w pasie brzegowym nieszczególnie dopisywała, to jednak ryby wszelkich kolorów i rodzajów pływały wciąż wokół mnie, a krajobraz uformowany z głazów rozpadającego się wybrzeża robił niesamowite wrażenie. Oczywiście kilka metrów dalej rozpoczynała się idealnie gładka podłoga z piasku, która znikała za polem widoczności. Jednak w jednym miejscu, na stanowisku blisko bazy nurkowej, można było zaliczyć kawałek „ścianki”. Podejrzewam, że to świetne miejsce dla kursantów, bo oddalone od brzegu dosłownie dwadzieścia metrów, w najgłębszym punkcie siedem metrów, dookoła żadnych prądów, ani ruchu motorówek. W tym miejscu wyrastała samotna formacja ze skał, wystawała tuż nad wodę, ale jej całe piękno ukryte było pod powierzchnią. Z jednej strony pionowa ścianka, z pozostałych różne kształty i ozdoby z kamieni, tu już sporo roślinności, ukwiały, liczne jeżowce, piękne ryby także. Strasznie ładne miejsce. Cieszyło oko z każdej strony.

Nie mogłem oczywiście sobie odpuścić organizowanych wypadów. Lokalna baza nurkowa (Punta Rospo Diving – Moneglia) pod wodzą Maxa Novarina oferuje bogaty zakres nurkowisk w zasięgu łodzi. Łódź mają szybką, na dziesięć osób, wygodnie więc można dotrzeć w różne ciekawe zakątki liguryjskiego wybrzeża. W zależności od odległości za wyprawę płaci się 30 – 35 euro. Pewnie jakby wypuścić się gdzieś dalej to doszłoby do 60 euro. Bardzo fajne stawki. Do tego ładowanie butli za 5 euro. Co tam, że starszy pan technik ni w ząb po angielsku, ja się przygotowałem, do słownika pozaglądałem, miałem zasób słów (okrutnie ubogi) opanowany. Wystarczyło powiedzieć „bombola compresore” i pan wszystko wiedział. Uśmiechnięty, pomocny, coś tam próbował mi tłumaczyć, zagadywać, nawet trochę tego zrozumiałem. Wiedziałem, gdzie nurkować „nie lza”, bo tam łodzie pływają, pan się pytał, czy ja Niemiec, ja mu na to, że „polacco”. Rozmówki polsko włoskie na wysokim poziomie. Pierwsza wyprawa, na jaką się zabrałem, to dosłownie dwie zatoczki dalej. Pierwsza zatoka na zachód to była druga plaża Moneglii, za wzgórzem (to przy niej mieścił się opisany przeze mnie parking – boisko), tu więc kąpało się zdecydowanie mniej ludzi, potem za nią była zatoczka bez dostępu do brzegu, stroma skała wysoko w górę. To tu stanęła łódź. Pierwsze zaskoczenie to stroje towarzyszy nurkowania. Wszyscy długie pianki, niektórzy w piankach półsuchych. A ja – w samym ocieplaczu z krótkim rękawkiem i kapturem. W Polsce miałem wątpliwości czy brać cały zestaw, ale temperatury wody powyżej dwudziestu stopni… Bez przesady. Bagażnik przynajmniej pomieści więcej. No i już na miejscu wykonałem kilka próbnych nurków i nie brakowało mi długiego rękawa.

Siedzę więc na łodzi się zastanawiam, czy ja jakiś głupi. No chyba by mi Maks coś powiedział, bo wsiadaliśmy na łódź już w kombinezonach, a on tam w swoim kantorku miał wszystko, co potrzeba i pożyczał chętnie. Może więc mit twardego Słowianina dotarł i tu. Nie było wyjścia, trzeba było go podtrzymać. Do pary dostaję Niemkę. Jedyna, która komunikuje się po angielsku, poza Maksem, ale on bierze na siebie jakąś szkółkę, a my idziemy za jednym Włochem niżej. Rozstawienie par to w zasadzie była cała odprawa, wszyscy kończą się ubierać i wskakują do wody a ja czuję, że chyba ktoś tu zapomniał o jakimś konkretnym elemencie, czyli porządnej odprawie. No dobra, styl włoski pewnie. Idziemy w dół. Ja czekam na pierwszy atak chłodu. Niemka mnie nastraszyła, że w zeszłym roku tu nurkowała w krótkim rękawie, okropnie zmarzła i teraz pływała w półsuchym skafandrze. Dochodzimy do piętnastu metrów, rozpoczyna się kosmiczna odyseja. Ech, te formacje skał, które kiedyś majestatycznie siedziały sobie gdzieś tam wysoko, ale cierpliwy wiatr, woda strąciły je do wody – to powinien opisywać poeta, a nie taki matoł jak ja. Widoki odbierające mowę. Rzeczywiście, raz po raz zdarza się wpłynąć w chłodniejszy prąd, ale żadnego dramatu nie ma, nie marznę, nie trzęsę się. Płyniemy dalej. Dobijamy chyba do siedemnastu metrów, okrążając ogromne głazy sterczące nad pozostałe rumowisko, tu chowa się jedna taka duża, tłusta ryba. Nie sposób było powiedzieć, co to była za ryba. Tylko nam mignęła. Oczywiście grupka natychmiast zacieśnia „perymetr” wokół jamki i wyczekuje ponownego objawienia. Ryba jednak nie jest głupia, wie, że za rogiem siedzi cała grupa wariatów. Kończy się pokaz. Ja nadal nie odczuwam mrozu. A jak się robi chłodniej, przepływam kawałek w bok i wpływam w przyjemny ciepły prąd. Pływamy dobre czterdzieści minut, powolutku zmniejszając głębokość, w końcu sygnał, że zbieramy się do góry. Powoli, bo zgarniamy po drodze kursantów z Maksem, jeszcze próbujemy wystraszyć kolejną nieśmiałą rybę z jamy (pan z aparatem jest rzeczywiście cierpliwy).

Stajemy na przystanek bezpieczeństwa na pięciu metrach i się wynurzamy, czas nurkowania to prawie godzina. Ja wcale nie zmarznięty, w butli 12l zostaje mi sporo ponad rezerwę, jestem więc z siebie dumny. Włosi żywo opowiadają sobie o wrażeniach, a ja łapię za komórkę i dokumentuję wszystko – linię brzegu, nurków na łodzi, łódki na horyzoncie. Jestem pieruńsko szczęśliwy, mam za sobą pierwszą poważną komercyjną wyprawę z obcej ekipy nurkowej, nurek bardzo udany. Niemka strasznie przeżywa ilość wody, którą połknął jej kombinezon, wciąż się dopytuje, czy tak powinno być. Nie miałem do czynienia z półsuchym kombinezonem, ale ten wyglądał na taki w jej rozmiarze, nigdzie luzów specjalnych nie było. Wody rzeczywiście trochę wypił, ale bez przesady. Zapytałem więc grzecznie, czy trzymała z tą wodą temperaturę. Odpowiedziała, że tak. Odparłem, że zatem tak musi być. Jeszcze opowiadała, że w domu, w Niemczech ma suchy, że ten półsuchy to nowy zakup. Ja już skupiłem się na widokach. Jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie jak będzie mnie stać na dwa kombinezony, w tym jeden suchy.

Kilka dni później wypływam z ekipą w dalsze miejsce, na wysokości znanych z przewodników Cinque Terre. Tym razem w ekipie więcej niewiast, ale większość twarzy już znam z poprzedniej wyprawy. Widać, że się doskonale wszyscy znają. Do pary dostaję… znowu Niemkę. Są w sumie dwie Niemki, widać, że jak jedna nurkuje, to druga zajmuje się dzieciakami. Ta druga też w półsuchym pływa, ale chyba już w nim nurkowała, bo nic nie komentowała odnośnie ilości wody zasysanej pod piankę. Ostrzegła mnie jednak, że miewa problemy z wyrównaniem ciśnienia w uszach i że powoli się zanurza. Znowu wszyscy w długich rękawach, a nawet kilku siedzi w suchych skafandrach. Tym razem jest odprawa konkretna. Maks najpierw opowiada Włochom o miejscu, a potem  nam, po angielsku, że nurkujemy dalej od brzegu. Łódź staje nad samotną skałą wystającą na głębokość szesnastu metrów, dookoła jest dużo głębiej. Mamy zejść po linie do skały i zrobić jedno pełne kółko wokół najciekawszych punktów na skale. Część ekipy zejdzie z Maksem niżej, na trzydzieści metrów, stąd te suche skafandry. My mamy zatrzymać się na osiemnastu metrach, zwiedzać jamki, a potem się łączymy i wypływamy. Mogą zdarzyć się mocniejsze prądy, mamy więc uważać. Wskakujemy do wody i zaczynamy zejście. Włosi idą dziarsko w dół, ja zostaję nieco z tyłu unoszę się w toni czekając cierpliwie aż Niemka pokona kolejny metr po linie i wyrówna ciśnienie. Widać wyraźnie, że musi to robić powoli, ale systematycznie się opuszczamy. Maks trzyma się blisko i obserwuje. W końcu wyłania się skała. Niby się jej człowiek spodziewa, ale wrażenie i tak powstaje. Najpierw ledwie zarys, czy cień, a potem cała okazałość. A dookoła toń. Skała nie ma żadnych poważnych ścianek, to raczej stopnie kolejno schodzące niżej. Nie ma więc strachu o tę toń. To jest pierwsza moja okazja by sprawdzić się z jakimiś tam lękami, puszczam linę i utrzymuję tempo schodzenia własnymi siłami. Niby wiem, że panuję już nad pływalnością, ale w człowieku jest silny instynkt, że jak jest lina, której można się trzymać, to się jej człowiek trzyma i po niej opuszcza. Tak robi większość ekipy, wpadając wciąż na siebie zabawnie. Wygodniej jest mi więc jak zawisam w toni. Jestem w siódmym niebie. Kolejne fantastyczne miejsce wynurza się z otchłani pode mną. Docieramy do szczytu skały, dzielimy się na zespoły i zaczynamy zwiedzanie. Czujemy prąd, ale nie jest szczególnie mocny. Nie wyciąga nas dalej. Daje się pływać. Odczuwam chłodniejsze prądy i czuję, że od czasu do czasu pojawia się gęsia skórka. Nie ma tragedii, no więc podtrzymuję mit twardego Słowianina. Dochodzimy jednak do osiemnastego metra i tu czasami prądy potrafią mi zajść za kołnierz tak, że robi mi się chłodno. Na szczęście długo tam nie siedzimy i powoli pniemy się wyżej. Nagle stajemy. Grupa wykrywa murenę. Ta udaje, że jej nie ma, chowa się w jakiejś dziurze, tylko pysk wystawia, ale i tak udaje, że ten pysk, to nie pysk, tylko jakiś patyk, czy co. Stają wokół niej wszyscy, no to ona uznaje, że chyba kamuflaż nieskuteczny i się chowa. Jednak te całe jej mieszkanie to sieć półodkrytych jamek, szczelin i wyżłobień w skałach, cały czas więc widać jej piękne, długie i zwinne ciało, jak przemyka swoimi korytarzykami. Piękny widok. Warto oglądać. Idziemy jeszcze nieco wyżej, ale tu się towarzystwo zatrzymuje i zaczyna jakieś zabawy w podgrupach. A to ktoś próbuje wypatrzyć murenę, a to drugi ktoś zagląda do innej jamki, a to reszta siedzi pod nawisem i czemuś się przygląda. Ja tylko obserwuję zbliżającą się szybko rezerwę na wskaźniku manometru i oglądam się w stronę powierzchni. Chcę znaleźć się w nieco cieplejszych prądach. W końcu daję znać, że czas do góry, akurat wskazówka pokazuje rezerwę, a przecież jeszcze przystanek bezpieczeństwa. Maks daje sygnał, że jazda do góry. No wreszcie, twardym jestem Słowianinem, ale ile można, z radością przyjmuje kontakt z cieplejszymi warstwami wody. Stajemy na przystanku, ja tylko obserwuję zmniejszającą się rezerwę, ale starcza jej spokojnie.

Wychodzimy na powierzchnię. Jest chwila relaksu w wodzie, łapię więc za aparat – pseudo wodoodporny – taki do dziesięciu metrów niby. Próbuję zrobić jakieś inteligentne zdjęcie, ale w końcu czas wyłazić z wody. Włosi chyba już mnie przyjęli do grona, bo tym razem chętniej ze mną gadają, okazuje się, że więcej niż dwóch zna angielski, choć wciąż konwersacja nie jest bogata. Z radością odkrywam, że mit twardego Słowianina jest podtrzymany, z dumą potwierdzam, że nie było mi ani trochę zimno, pomimo krótkiego rękawa, potwierdzam, że przecież u nas średnia temperatura wody to około dziesięć stopni, że tu, u nich to bajka po prostu, no ukrop niemalże. Oczywiście nie, w domu oczywiście pływam w długim rękawie, ale tu mi wystarcza krótki. Włosi wyrażają w charakterystyczny sposób uznanie, jest wesoło, Niemka jest pod wrażeniem tego, że kończyłem na rezerwie. Rzeczywiście, dla mnie to ważna lekcja, że jak człowiekowi chłodniej, to szybciej powietrze zjada. Tym razem nurek zakończony po czterdziestu paru minutach, a ja tym razem zjadłem butelkę niemal w całości. Dopływamy do brzegu, żegnamy się wylewnie. Ja dziękuję bardzo za całą współpracę, bo była fantastyczna. To mój ostatni nurek w Moneglii, kolejnego dnia wyjazd do domu. Pieczątka do logbooka I „Ciao, Maks”. Jeszcze tylko Niemka pyta, jakim sposobem mi kończyło się powietrze. Odpowiadam, że miałem mniejszą butlę – 12 litrów. Ona pyta, a jakie ciśnienie miałem na starcie, potwierdzam, że 200. Wydaje mi się, że albo czegoś nie zrozumiała z mojej odpowiedzi, albo rzeczywiście z fizyką na bakier, bo jest zdziwiona, że mam mniejszą butlę i daję jej takie samo ciśnienie, co oni swoim butlom 15l. Zostawiam ją z tą zagadką i dziękuję za udanego nurka. Mam za sobą fantastyczne doświadczenia, do kraju wracam bogatszy o całą masę świetnych wrażeń i spory ładunek cennej wiedzy. Wiem już jak fajnie nurkuje się w słonej, przejrzystej wodzie, wiem już jak się nurkuje w sporej ekipie nurków. Wiem już jak nurkuje się z łodzi. Wszystko zamierzam powtórzyć. Oby jak najszybciej.
Mam szczerą nadzieję, że wszyscy mieli tak udane wakacje, jak ja.

Baza nurkowa w Moneglii. Foto: J. Cieślak

Malownicze wybrzeże Ligurii. Foto: J. Cieślak

O ratunku w angielskim stylu

Umiejętności z kursu Rescue mogą się przydać w najmniej spodziewanym momencie. Opisana historia wydarzyła się

Nie każdy będzie miał okazję ratować komuś innemu życie, nikomu z resztą tego nie życzę. Raz na jakiś czas jednak zdarza się taka sytuacja, że ktoś wpadnie na pomysł by dostarczyć innym adrenaliny, sprawdzić, czy znajomi mają dobry refleks i przygotowanie. Sam zainteresowany też naje się stresu i zbliży się niebezpiecznie do cienkiej granicy by sprawdzić, czy jest jakieś światełko na końcu tunelu, o którym opowiadają niektórzy wyratowani. Nie wiem, po co to robić, ale cóż, niektórzy tak mają. Warto więc mieć choćby minimalne (ale zalecane jest co najmniej rozszerzone) przygotowanie, bo nikt nie zna dnia, godziny, ani osoby, która zechce sprawdzić nasze przygotowanie.
Moja przygoda miała miejsce przed wakacjami, ale opisuję ją dopiero teraz, po nabraniu odpowiedniego dystansu, a chcę ją spisać, zanim umkną mi szczegóły z mojej słabej pamięci, bo lekcja była to dla mnie odpowiednia. A może jeszcze kto z czytających na tym skorzysta.
Zacznijmy od tego, że katastrofa zawsze jest sumą różnych niesprzyjających warunków, uchybień, błędów. My to nazywamy zrządzeniem losu, niepotrzebnie mitologizując prozaiczne lenistwo, zmęczenie, głupotę czy rutynę. Mój „buddy” to nurek o opinii pożeracza butli, tam, gdzie inni są w połowie zapasów, tam mój „buddy” podobno jechał już na rezerwie, a większość nurkowań kończył na octopusie partnera. Na tym wyjeździe połączono go ze mną, tym samym podnosząc mi samoocenę, gdy przed całą grupą nurków mianowany zostałem doświadczonym nurkiem i dostałem pod opiekę kogoś ze słabszymi notowaniami. Dajemy pierwszego nura, idzie nam świetnie, bez żadnych problemów, kończymy nura z takim samym poziomem powietrza (starcza na drugiego nura), wszystko fajnie. Drugi nurek też raczej nie budzi zastrzeżeń. Dzień nurkowy kończymy imprezą i tu się przyznaję bez bicia, że tym razem przekroczyłem swoją linię i tego wieczora bawiłem się ciut za dobrze jak na przyjęte przeze mnie standardy zabawy przed nurkowaniem.

Następnego dnia byłem mniej wypoczęty, czułem, że pod wodą muszę uważać, na bicie rekordów nie ma miejsca. Błąd numer jeden – było zrobić jakieś roszady, pójść z kimś bardziej doświadczonym ode mnie. Błąd numer dwa to brak sprawdzenia przed wejściem do wody. Pierwszy dzień poszedł tak dobrze, że odpuściliśmy sobie sprawdzanie sprzętu partnera. Po prostu ogólne „ok? ok.” i pod wodę. Idziemy spokojnie na cztery metry, zwiedzamy okolice, jest nieźle. Oglądam się za siebie – nie ma partnera. Patrzę w górę, jest na powierzchni – no ładnie – musiał wystrzelić jak torpeda, ciekawe, dlaczego. Nie widzę z dołu żadnych oznak problemu, czy kłopotów, więc zaczynam powoli wynurzanie, nie ma co szaleć, ani robić zamieszania.

Wynurzam się i widzę walkę z kamizelką. Widzę też, że partner utrzymuje się głównie na powierzchni za pomocą płetw, że kamizelka nie jest do końca napompowana. Nie dociera do mnie jednak informacja, że partner ma problem z powietrzem w butli i że błaga mnie o podanie octopusa mówiąc „podaj mi rurkę”. Głupieję kompletnie, bo nie ma takiego scenariusza, czy komunikatu, który by omawiał podawanie jakiejś głupiej rurki drugiemu nurkowi. Jednak orientuję się, że idzie o octopusa. Sięgam po zestaw i próbuję go podać partnerowi, ten jednak co chwila zanurza się pod wodę. Ja mam dobrze napompowane skrzydło, jednak jego konstrukcja powoduje, że próbuje mnie obrócić to na plecy, to na twarz, więc w takiej sytuacji ciągnięty przez partnera sam znikam pod wodą. Próba wyciągnięcia go nad wodę i podania automatu nie daje rezultatu. Każdą próbę kończymy podtapiając się wspólnie – w końcu ja nie mam automatu w zębach, bo wynurzyłem się myśląc, że wszystko gra i wyjąłem go by zapytać, co jest grane. Łapię swój automat, łapię oddech i ściągam partnera pod wodę – tylko w tej pozycji udaje mi się podać mu automat zapasowy.

Dawno temu, kiedy byłem piankowcem i nosiłem balast na pasie.

Mamy oboje powietrze, znam zapas mojej butli, nie martwię się więc nim, bo jesteśmy blisko brzegu. W dodatku, niedaleko nas trzech doświadczonych chłopów przerabia kurs ratunkowy. Wciągam więc partnera na siebie i powoli płynę na plecach do brzegu. Jak już jestem naprawdę blisko nich, informuję ich o tym, że mam tu autentyczną sytuację awaryjną i mogą się wykazać. Chłopaki wykazują się, aż za nadto, trochę tak teatralnie przejmują poszkodowanego, wyciągają do brzegu i na rękach wynoszą na trawę po porzuceniu całego sprzętu. Ja sobie myślę, że robią teatr, a sam zachowałem niemal brytyjską flegmę w takiej sytuacji. Uznałem, że skoro panuję nad sytuacją, to nie mam co się wydzierać, doholuję do brzegu i nie będę robił szumu, grzecznie poinformuję o kłopotach niemal jakbym chciał to ubrać w słowa „mam nadzieję, że nie robię wam zbyt wielkiego kłopotu, ale widzicie, tygrys odgryzł mi nogę w nocy”. Można w tym miejscu zadać mnóstwo pytań. Ja na kilka potem wpadłem, chętnie zapoznam się z innymi. Niech każdy sobie przeanalizuje całą sytuację. Ja tylko dodam, że ostatecznie ustalono: a) partner pod wodą stwierdził, że automat przestał podawać powietrze,
b) na brzegu okazało się, że ma przegryziony ustnik – nie wiadomo, czy było to przyczyną, czy skutkiem, bo …
c) miał ledwie odkręconą butlę – zrobił w roztargnieniu odwrotną czynność, najpierw musiał odkręcić prawidłowo butlę, potem o tym zapomniał, zakręcił i wykonał jeden obrót wstecz. Czyli zawór butli był ledwie uchylony. Zastanawiam się, czemu w tej konfiguracji problemy z dostępem powietrza nie pojawiły się wcześniej, w trakcie zanurzania. Może ktoś ma pomysły?

O co warto zapytać podsumowując całą sytuację:
Warto sprawdzać się za KAŻDYM razem? Warto. Właśnie po to ktoś to wynalazł, żeby ktoś przez własne roztargnienie nie zrobił komuś, albo sobie krzywdy.
Warto w takiej sytuacji od razu walić na powierzchnię i tutaj bić się ze sprzętem? Ja już wiem, że nie warto. Po to robi się na kursie masę ćwiczeń z rozwiązywania tego typu sytuacji pod wodą by potem zareagować prawidłowo. Warto to powtarzać i mieć dobrze przećwiczone, bo to ma być odruch, który ma nas powstrzymać od głupich decyzji. Tam pod wodą mój partner albo mógł mnie poinformować o problemach i poprosić o mój octopus, albo po prostu nie czekać, aż odpowiem zaproszeniem na kredowym papierze i wyciągnąć go ? po to człowiek pływa w duecie. Wtedy moglibyśmy wspólnie pod wodą sprawdzić awarię sprzętu i być może ją rozwiązać. Na powierzchni nie było na to miejsca – człowiek cały czas walczył by utrzymać się nad taflą. Cztery metry to nie dużo, ale ryzyko powikłań wynikłych z tak szybkiej zmiany ciśnienia jakieś było. A gdybyśmy byli głębiej? Kłopoty murowane.

Warto mieć dobrze przećwiczone wszystkie sytuacje awaryjne? No chyba to jest jasne. Nie dlatego by je pamiętać, by umieć je potem przerobić w teorii. Je trzeba mieć we krwi. To ma być odruch, by nam potem do głowy nie przychodziły głupoty w stylu „podaj mi rurkę”, albo żebym ja od razu wzywał pomoc, a nie zgrywał dżentelmena. To też mogło się kiepsko skończyć, gdybym się jednak szybciej zmęczył, albo sam zaczął mieć problemy ze swoim sprzętem.

Tym razem mieliśmy szczęście, byliśmy blisko brzegu, mieliśmy pod ręką świetną ekipę, która zareagowała szybko. Na miejscu był odpowiedni sprzęt. Nie zdecydowano się podawać tlenu. Partner dobrze wypoczął, odstresował się, przegadaliśmy sprawę wzdłuż i wrzesz- jak kazał Nur Instruktor. Sprzęt sprawdziliśmy, mam nadzieję, że partner lekcję przyjął i nie przejął się tym, że dostał jeszcze pouczenie. Namówiłem go potem na króciutki nurek przy brzegu by przypadkiem nie utrwalić w sobie jakiegoś lęku i zatrzeć złe wrażenia. Poszło świetnie, tym razem się sprawdziliśmy, popłynęliśmy zobaczyć ładne rybki i ładne szuwary. Z wody wyszliśmy zadowoleni. I tego wam życzę na zakończenie każdego nurka.

Jak zacząć ? instrukcja podparta przykładem początku mojej przygody nurkowej

Artykuł edytowany 17 września 2013 roku. Poprawki merytoryczne.

W znaki zodiaku niespecjalnie wierzę, lub przynajmniej dobrze udaję, że nie wierzę. Wodnik według znaków jestem i coś w tym jest. Woda od zawsze była moim żywiołem. Nawet już dobrze nie pamiętam, kiedy dokładnie to było, ale dobrze pamiętam, jakie wydarzenie wzbudziło we mnie żądzę nurkowania. Byłem na wakacjach nad jakimś podolsztyńskim jeziorze. Miałem może trzynaście, czy czternaście lat. Nie pamiętam, czy miałem własne, czy pożyczone płetwy, rurkę i maskę. Nawet chyba wtedy jeszcze nie za dobrze pływałem (bardzo późno nauczyłem się prawidłowo pływać), ale do wody ciągnęło mnie od zawsze, więc ten brak umiejętności nie był dla mnie specjalną przeszkodą, nawet raz z tego powodu się podtopiłem. A z rurą, maską i płetwami można pływać bez żadnego problemu. No to ciach do wody i nagle wielkie odkrycie, ryby takie i siakie, na wyciągnięcie ręki, piękne podwodne widoki, krainy, rośliny. Podpływanie pod grążele, do trzcin, zaglądanie w różne ciemne zakamarki. Pływać mogłem godzinami. Gapić się na to wszystko, to było lepsze od telewizji. Ciężko mnie było wyciągnąć z wody. Wtedy też postanowiłem, że nauczę się nurkować. Lata mijały, temat czekał. W międzyczasie jeszcze połknąłem wątek Titanica, który podsycał potrzebę rozwijania zainteresowań w tą stronę. Niestety, ceny kursów, całe to skomplikowanie związane z całym ekwipunkiem nurka budowały w mojej świadomości obraz świata nurków jako zabawy dla bogatych, albo dla tych, których praca związana jest/ będzie z nurkowaniem. Po prostu nie wierzyłem, że będzie mnie na to stać i że opanuję kiedyś tą dziedzinę. Chyba już w 2001 roku zacząłem jednak temat badać dokładniej, okazało się, że nawet w Warszawie jest kilka grup nurkowych, które przeprowadzają kursy w basenach, a finał kursu robiony jest na jakimś mazurskim jeziorze. Pojawiało się sporo informacji w Internecie, które odwracały wizję nurkowania jako sportu elitarnego. Wg zapisanych tam słów nurkować mógł każdy. Ja miałem czas, okazało się, że stać mnie na ten kurs, na wstęp miałem tylko zorganizować sobie maskę z rurą i płetwy. Wszystko już miałem. Znalazłem szkołę niejakiego Erzeta i Rudiego, którzy chyba już wtedy łapali magię pozycjonowania stron w Google, bo ich strona była na samym szczycie wyników szukania. I szast prast, wziąłem udział w kursie. Zdziwicie się jakie to proste i łatwe wszystko po kolei, zapisać się, dowiedzieć się, co potrzeba na start, a w co należy zainwestować przy pierwszym podejściu (płetwy paskowe i buty nurkowe, zamiast płetw kaloszowych, które dobre są tylko do pływania z rurką i do zajęć na basenie). Zajęcia pokazywały głównie jak fajny i ciekawy może być to sport, a poznawanie sprzętu przynosiło tylko kolejne zaskoczenia – że nie trzeba kończyć elitarnej wojskowej szkoły nurków by połapać się w wyposażeniu, że to wszystko tylko z zewnątrz wygląda tak groźnie i skomplikowanie.

Teoretyczne zajęcia dają podstawy wiedzy o środowisku, do którego chcemy zawitać, o zachowaniu naszego organizmu w tych warunkach, o zjawiskach, które spotkamy w trakcie nurkowania. Tą wiedzę warto uzupełniać dodatkowymi książkami. I z całą pewnością tej wiedzy nie należy olewać. To nie jest wiedza potrzebna nam tylko do przejścia przez egzamin i zapomnienia. Ta wiedza pozwoli nam zrozumieć naszą sytuację pod wodą.

Praktyczne zajęcia przygotowują nas do wielu sytuacji awaryjnych. Miałem wrażenie, że to tak naprawdę kurs ratunkowy. Co zrobić jak nam maskę zaleje, jak ją zgubimy, jak ucieknie nam automat do oddychania, jak zabraknie nam albo partnerowi powietrza, jak holować nieprzytomnego. Z rzeczy niedotyczących ratowania zostaje chyba tylko nauka kontroli pływalności, prawidłowej pracy płetw, montowania i użytkowania sprzętu. Z czasem człowiek pojmuje, że mnogość tematów związanych z jakimś kryzysem podwodnym ma dać nam szansę przygotować się na niespodzianki. Ma dać nam szansę zareagować automatycznie w takiej sytuacji. Pod wodą nie ma co myśleć, zastanawiać się, nie ma kogo pytać „a co ja mam teraz zrobić”?. Trzeba działać instynktownie. To ma być odruch. Ktoś ma problem? Nie czekasz na zaproszenie na kredowym papierze – reagujesz. Można nabrać wrażenia, że czekają nas pod wodą same niebezpieczeństwa, że nic tylko dać sobie spokój z nurkowaniem, lepiej grać w szachy. Nic bardziej mylnego. Te wszystkie zajęcia pozwalają nam oswoić się z tym środowiskiem, dają nam szansę „opływać się” w sprzęcie, zupełnie przy okazji nasze ciało powoli oswaja się ze światem podwodnym i uczy się w nim poruszać. Poruszamy się w końcu zupełnie inaczej. Nie ma co szarpać się, miotać, pewne efekty osiągamy z lekkim opóźnieniem, musimy współpracować z wodą, a nie podporządkować ją sobie. Przy okazji dowiadujemy się, że w naszej grupie nurkowej są ludzie słabo pływający, albo ludzie, którzy robią kurs żeby przewalczyć jakieś własne lęki. Jest to dla nas szok, bo gdyby nam tego nie powiedziano, nie zorientowalibyśmy się, że w naszej grupie są takie osoby.

Na koniec największa atrakcja, wyjazd na wody otwarte. Przy okazji weekend spędzony nad wodą w pięknych okolicznościach przyrody, jakiś wspólny grill, jakieś zajęcia integracyjne, po prostu mile spędzony czas. Pierwszy kontakt początkującego nurka z otwartą wodą. Dużo adrenaliny, jakieś obawy, ale cały czas jesteśmy w grupie, cały czas na wyciągnięcie ręki są instruktorzy, którzy nas bacznie obserwują i reagują na każde zamieszanie, które powodujemy. Zaliczamy kolejne punkty programu i po chwili orientujemy się, że właśnie zaliczyliśmy pierwszego nurka na znaczną głębokość. Pokonaliśmy jakąś niesamowitą barierę. Przenieśliśmy się do innego świata. A przy okazji się dowiadujemy, że właśnie ukończyliśmy kurs i mamy licencję nurka. Duma nas rozpiera, bo w końcu nie każdy może się pochwalić taką licencją, albo takim hobby, póki co to wciąż nieco egzotyczne zajęcie w Polsce.

Podsumujmy zatem, co nas czeka na start. Posiadamy zapewne jakieś sprzęty do pływania z rurą (snorkelowania). Na jakichś wakacjach, albo tuż przed wyjazdem do Turcji, czy Egiptu poszliśmy do sportowego supermarketu, sklepu i sobie kupiliśmy jakąś kolorową maskę, jakąś rurkę i zgrabniutkie płetwy kaloszowe. Można z tym zacząć kurs. W czasie kursu instruktor będzie miał czas się przyjrzeć temu naszemu ekwipunkowi i nam powie, czy z czymś takim damy radę ukończyć kurs, czy czeka nas inwestycja. Wszystko zależy od tego, kiedy i gdzie będziemy kończyć kurs na otwartych wodach. W sezonie wakacyjnym nawet polskie wody dają szansę na użycie płetw kaloszowych, ale jeśli są one odpowiednio długie i dają nam wystarczającą siłę napędową (jeżeli spodziewamy się zakończyć kurs w kwietniu, lub maju, w polskiej wodzie – czeka nas zakup butów nurkowych i pewnie też od razu płetw paskowych, które zakłada się na te buty).

Maska nie musi być z najwyższej półki, często ta kupiona do nurkowania z rurką będzie dobra na początek przygody. Grunt, żeby miała dobrej jakości kołnierz uszczelniający, który pasuje do naszej twarzy – dobrze się na niej uszczelnia i nie powoduje dyskomfortu przy dłuższym jej noszeniu. Idąc do sklepu sprawdzamy każdą maskę dociskając ją do twarzy, nie oddychamy nosem i sprawdzamy, czy sama – bez użycia paska – utrzyma się na twarzy gdy pochylimy się do przodu. Jakikolwiek dyskomfort, albo brak efektu zassania po kilku próbach ułożenia dyskwalifikuje daną maskę. Czy czarny sylikon, czy przeźroczysty – to już kwestia gustu po prostu (choć niektórzy użytkownicy masek z przeźroczystym silikonem narzekają, że po pewnym czasie silikon żółknie i nie wygląda estetycznie). Jedni wolą takie, drudzy – siakie, praktycznego znaczenia nie ma. Zwracajmy uwagę na pole widzenia, jakie zapewnia nam maska. Jeżeli nie potrzebujemy maski z korekcją optyczną (takie rozwiązania ma Tusa i Aqualung – gotowe szkła korekcyjne, wychodzi taniej niż u optyka), przetestujmy maski jednoszybowe – wg mnie lepszy zakres widzenia. Kolor silikonu w kilku sytuacjach może mieć znaczenie. W krystalicznych wodach słońce może nam utrudniać obserwację środowiska jeżeli mamy maskę z przeźroczystym silikonem, przez który przebijają się promienie słońca i odbijają się nam od wewnętrznej strony szyby. Z czarnym, albo nieprzeźroczystym silikonem nie będziemy mieli tego problemu. Z kolei w mrocznych wodach komfort nurkowania poprawi nam „doświetlona” maska z przeźroczystym silikonem. Każdy promień słońca w takich warunkach jest na wagę złota. Niezależnie od wyboru maski – szyba obowiązkowo hartowana (tempered glass). Zacznij od czegoś niezbyt drogiego, wypróbuj, naucz się nurkować, z czasem sam dojdziesz do tego by uznać, że tego typu maska to jest to, czy jednak trzeba poszukać czegoś innego.

Rura, niby nic niezwykłego, żaden tam specjalistyczny sprzęt. A jednak mnogość wersji, rozwiązań, patentów po prostu boli w oczy. Czyste szaleństwo. Dla nurka jest to jednak sprzęt dodatkowy, używany dość rzadko. Nie ma co kombinować, nawet najprostsza da radę. Można tylko zwrócić czy wygodnie reguluje się wysokość montażu rurki do paska maski i jej ułożenie. Niektóre rurki montuje się tak niewygodnie, że po kilku użyciach wywalicie je do kosza. Dobrze jest więc kupować się od razu przy okazji kupowania maski i dobrać je wspólnie, albo przyjść z własną maską i przetestować montaż. Można pomyśleć o rurce, która ma dwa dodatkowe patenty. Są to fajne ułatwienia i w niektórych sytuacjach mogą znacznie podnieść komfort użytkowania – specjalna osłonka przed zalewaniem falami i zestaw membran ułatwiający przedmuchanie rury, kiedy dostanie się do niej woda. Pierwszy element to taka nakładka na końcówkę rury, której specjalne ukształtowanie ma zmniejszyć możliwość przypadkowego zalania wodą. Końcówką powinno dać się obracać, czasem może to się przydać, jeżeli mamy określony kierunek wiatru, pływu fal – ustawiamy sobie wtedy końcówkę w odpowiednią stronę i już. Drugi patent widać od razu – tuż przy ustniku. Podkreślam jednak, że to bajery. Nie są obowiązkowe. Można też zwrócić uwagę, czy fajka ma elastyczny przegub lub cała jest elastyczna – jedni tak nie lubią pływać z fajkami, że chowają je do kieszeni. Z fajką się jednak nie rozstajemy – nie uczmy się złych wzorców. Są sytuacje, gdy fajka się przyda, albo wręcz zapewni nam bezpieczeństwo. Nie rezygnujmy więc z fajek. W najgorszym wypadku miejmy ją w kieszeni skafandra, kamizelki czy skrzydła. Wtedy dobrze mieć taką elastyczną. Zaletą elastycznego przegubu jest też to, że jak nie używamy fajki to nie włazi nam ona tak łatwo w twarz jak to lubi się dziać w przypadku sztywnej konstrukcji. Zwróćcie też uwagę na klips mocujący fajkę do maski. Niekiedy to małe ustrojstwo potrafi nam napsuć krwi, jak jest mało ustawne i sztywne. Fajny patent ma m.in. Tusa z klipsem ruchomym.

Chcemy na start kupić sobie płetwy paskowe i buty? No dobra, to do roboty. Nie jest to żadna wyższa szkoła jazdy. Zaczynamy poszukiwania od butów. Jeżeli na start planujemy odwiedzać polskie wody – wybieramy grubsze buty (6-7 mm). Jeżeli planujemy nurkować tylko w gorące miesiące, lub tylko w ciepłych wodach – buty mogą być cieńsze. Przy czym z powodzeniem wykorzystamy grubsze buty w ciepłych wodach – odwrotnie raczej się nie da. Jak ktoś ma marznące kończyny (jak ja), niech bierze te grubsze. Podeszwa powinna być dość sztywna i z jakimś „traktorem”. W końcu to but, w którym zdarzy nam się nieraz przejść po różnych nawierzchniach. Łażenie z brzegu do głębszej wody, przed założeniem płetw to chleb powszedni nurka, a różne rzeczy leżą na dnie. Potem jeszcze zwracamy uwagę, jak łatwo zakłada się buty, czy mają zamek, czy nie.

Brać z suwakiem, czy bez? Przede wszystkim, obecnie na rynku ciężko jest trafić na buty bez suwaka. Jak ja zaczynałem przygodę, wybór był dość bogaty. Czy szukać tych bez suwaka? Są różne opinie i szkoły. Czy suwak, czy bez , ciężko jest wysuszyć buty. Jak się go dobrze nie otworzy, nie wywinie i nie wysuszy to się robi tragedia. Niewysuszony but po kilku dniach zaczyna śmierdzić. Suwak w tym nie pomoże, ale suwak ułatwi jedną rzecz. Ściąganie butów po nurkowaniu – tych bez suwaka – to po prostu mordęga. Jak jeszcze pogoda nie dopisuje, a my zziębnięci próbujemy wyrwać skostniałą nogę z podłego buta. Oj, oj, nie było to fajne. Przyszedł więc odpowiedni czas i moje stare buty bez suwaka poszły na półkę, a kupiłem sobie całkiem porządne buty firmy Waterproof 6,5mm pianki z suwaczkiem. Wada niby taka, że zamek nie trzyma ciepła, że przez zamek szybciej noga się wychłodzi. Aż tak drastycznej różnicy nie ma, a jednak wątek z mocowaniem się z butami to spora niewygoda. Zalicz kilka nurkowań w polskich wodach przy słabszej aurze pogodowej, kilka dni deszczu i wtedy powalcz z butami. No i na koniec wybór płetw. Sprawdzamy je z wybranymi butami, sprawdzamy, czy nigdzie nas nie piją po założeniu i dociągnięciu pasków (mocno się je ściąga, nie ma tu miejsca na delikatność, zgubienie płetwy pod wodą nie jest trudne, a wierz mi, nie chcesz tego zaliczyć – znam to z autopsji). Długość i kształt to już inna sprawa i tutaj też można dostać zawrotu głowy od ilości opcji. Tutaj przydaje się jednak doświadczenie z basenu i podpowiedź instruktora. Jeżeli idzie nam dobrze na basenie z krótką płetwą, instruktor stwierdza, że nieźle pracujemy swoimi kopytkami, wybierzemy pewnie płetwy ciut krótsze i twardsze (dają lepszego kopa, ale nie wspomagają sterowności). Jeżeli instruktor uważa, że nasze wiosłowanie nóżkami wychodzi nam średnio, lub wręcz tragicznie – warto pomyśleć o płetwach z dłuższym i miękkim piórem. Jeżeli pociąga nas też wizja nurkowania bez sprzętu, na bezdechu – wtedy zdecydowanie wybieramy płetwy z miękkim, długim piórem. W przyszłości zapewne wymienisz swoje pierwsze płetwy na coś konkretniej dobranego pod styl nurkowania, który będziesz uprawiać. Inne wybierzesz, jeżeli będziesz nurkować w suchym skafandrze, inne będziesz zabierać na zajęcia basenowe i na wyjazdy do Egiptu. Zapewne w tych paskowych, jeżeli nie kupisz od razu ze sprężynami – sam je sobie dokupisz po jakimś czasie. Sprężyny zamiast pasków to bardzo fajne rozwiązanie bardzo poważnie ułatwiające zakładanie i zdejmowanie płetw. Wydatek rzędu stu złotych, a Ty zamiast mordować się z płetwą przy wchodzeniu na nura i przy wychodzeniu, robisz ciach, ciach i już płetwa założona/ zdjęta.

Mamy to wszystko? Lecimy na basen na pierwsze zajęcia – nie zapominamy o klapkach, czepkach i odpowiednim stroju kąpielowym (ach, te cudowne regulacje na polskich pływalniach, faceci w luźnych szortach są persona non grata, bez czepka wejdą tylko łysi, no a klapki, żeby zminimalizować kontakt z podłogą). No i ręcznik!

A o czym jeszcze nie pomyślałaś, nie pomyślałeś, a powinnaś, powinieneś? Jest sporo rzeczy nienurkowych, które mogą się bardzo przydać, lub będą wręcz niezbędne przy planowaniu wycieczek na basen lub na wody otwarte. Nieważne, czy będziesz nurkować na swoim sprzęcie, czy na pożyczonym, będzie zdarzać się, że będziesz wozić ten sprzęt ze sobą. Warto zaopatrzyć się w odpowiednie torby lub pojemniki, które będzie łatwo nosić, które będą wodoszczelne (suszenie wnętrza samochodu jest nam zupełnie niepotrzebne). Tanim i dobrym pomysłem są torby z Ikei (ale nie zapewniają stuprocentowej szczelności) i wanienki do mieszania zapraw murarskich – do dostania w każdym solidniejszym sklepie budowlanym. Kosztują śmieszne pieniądze, a świetnie nadają się do transportu mokrych sprzętów w samochodzie. Są też droższe skrzynki narzędziowe (np. Stanley) – tutaj oprócz wodoszczelności, dostajemy kółka i uchwyty do transportu na kółkach. Warto o tym pomyśleć planując wyjazd ze sprzętem. Nie zapominajmy też o tym, że mokre pianki, rękawice, kamizelki i buty jakoś trzeba suszyć – zaopatrujmy się więc w mocniejsze, plastikowe wieszaki i zabierajmy je ze sobą. Tylko nie wydawajcie na nie kosmicznych pieniędzy (są takie wieszaki „nurkowe”, a wszystko, co zawiera określenie „nurkowe”, lubi kosztować dwa razy więcej niż to samo bez członu „nurkowe”) – wieszaki i tak lubią ginąć, łamać się, ktoś czasem je nam gwizdnie (czasem kompletnie niechcący). Dobrym pomysłem dla nurkujących w Polsce jest też mata, albo karimata, którą rozłożymy na ziemi, kiedy będziemy się przebierać. Na różnym podłożu i w różnych warunkach przyjdzie nam się przebierać, a kiepsko się zakłada mokrą, zapiaszczoną, albo zabłoconą piankę. Ważnym dodatkiem do naszego ubioru po nurkowaniu będzie odpowiednia czapka, którą osłonimy wychłodzoną głowę i uszy. Widok nurków w zimowych czapkach już od tej chwili nie powinien was w ogóle dziwić. To nie kwestia mody, jakiegoś braterstwa czapek, to kwestia zdrowia.

O czym to będzie i kim ja jestem, że się wypowiadam

Ten wpis jak i blog powstały w 2013r. Od tego czasu przeszedłem bardzo długą drogę jako nurek, autor i człowiek. Obecnie jestem instruktorem nurkowania z dwudziestoletnim stażem nurkowym, prawie dziesięcioletnim stażem instruktorskim. Szkolić zaczynałem w federacji PADI, teraz jestem w PADI i w SSI. Dwóch największych, komercyjnych federacjach szkoleniowych, które nastawione są głównie na szkolenia rekreacyjne. Od ponad pół roku jestem instruktorem zatrudnionym w Deepspot Mszczonów. Wcześniej prowadziłem szkoły i centra nurkowe Godiving, 4divers i Nurklub (obecnie funkcjonujący jako klub nurkowy). Związany byłem też z nurkową branżą sprzętową, pracując najpierw u przedstawiciela na Polskę takich marek jak Tusa, Poseidon, Light&Motion, potem u producenta latarek Ammonite System. Po drodze napisałem masę artykułów nie tylko na tego bloga, ale też do polskich magazynów nurkowych (póki głównie były dostępne na papierze, potem także w wersji elektronicznej). Działam wciąż w strukturach naszej stołecznej grupy GEPN (Grupa Eksplorująca Podwarszawskie Nurkowiska, która często bierze udział w społecznych akcjach ekologicznych i różnych projektach związanych z wodą). Zaangażowany byłem i jestem w różne ciągnące się projekty i pomysły, które mają rozwijać nurkowanie w Polsce a także integrować środowisko. Od kilku lat regularnie organizuję Nurkowy Festiwal Mocy (zimową imprezę nurkową skupioną wokół sprzętu nurkowego, ale też wokół rozmów o nurkowaniu), działam też czasami przy filmach. Jeżeli nadarza się jakaś produkcja filmowa zahaczająca o środowisko wodne, zdarza mi się być na planie filmowym jako nurkowe zabezpieczenie, czasem uczę nurkować aktorów, albo innych członków zespołu filmowego.

A to pisałem o sobie kiedy zaczynałem tworzyć bloga…

Kuba Cieślak
nurkolog.pl

W Internecie znajdziecie masę wypowiedzi nurków doświadczonych, lub takich, którzy się podają za doświadczonych. Jest sporo sklepów internetowych, kilka serwisów informacyjnych, sporo stron reklamujących konkretne miejsca, czy grupy nurkowe. Baza wiedzy jest wciąż dość wąska, wciąż jest pole do popisu. Ludzie chcący dowiedzieć się coś więcej o nurkowaniu, mają dostęp albo do powierzchownej wiedzy ze skrótowych artykułów w Internecie, albo do literatury wręcz fachowej.

Moja żona właśnie sięgnęła po podstawowe kompendium wiedzy o nurkowaniu „Nurkowanie” Mackego, Kuszewskiego i Zieleńca  – odłożyła książkę po minucie stwierdzając, że książka jest dla inżynierów (nic dziwnego, skoro napisali ją inżynierowie). Kilka sezonów spędziłem poszukując różnych książek o tym sporcie. Nie brakuje pięknych albumów pokazujących uroki sportu głównie lokacje w Egipcie i innych egzotycznych miejscach. Jest taka skrótowa książeczka „Naucz się nurkować w weekend”, są podręczniki poszczególnych organizacji na poszczególne stopnie i specjalizacje nurkowe. Jak spojrzeć na podręcznik PADI na poziom Open Water Diver to też nie jest to literatura dla ludu. Jest sporo w tym temacie jeszcze do zrobienia, do napisania, przyda się jakaś publikacja mówiąca językiem ludu, promująca ten sport, odsłaniająca całą jego urodę przed ludźmi niewtajemniczonymi, pokazująca uroki nurkowania w Polsce. W końcu nurkowanie rozwija się bardzo dynamicznie w naszym kraju. Przybywa nowych nurków, ci trochę bardziej doświadczeni zdobywają kolejne licencje, poziomy i uprawnienia, powstają bazy nurkowe, powstają kolejne szkoły nurkowe. A literatury, czy publikacji w Internecie niespecjalnie przybywa. Potrzeba materiałów pozwalających przyjrzeć się całemu temu zagadnieniu z dystansu, pozwalającemu ocenić niewtajemniczonym, co ich czeka, jeżeli podejmą się tej zabawy.

I tu pojawiam się ja. Żaden tam nurek z wieloma tytułami, wieloma licencjami koniecznie przynajmniej dwóch organizacji. Nie jestem inżynierem. Nie jestem alfą i omegą w tej dziedzinie, nie pochwalę się nurkowaniem na Karaibach, w najgłębszych jaskiniach, na Titanicu (wg mojej wiedzy chyba jeszcze nikt się tym na szczęście nie próbował chwalić, ale to tylko kwestia czasu). Co więcej, informuję na wstępie, że nie jestem żadnym zaawansowanym nurkiem, który może już szkolić. Jednak taki jest mój cel w życiu. Chcę edukować, chce propagować nurkowanie jako sport fantastyczny, bardzo odkrywczy, wciąż rozwijający się, jednak – tu niektórzy mogą się zdziwić – bezpieczny. Nurkowaniem mogą zająć się osoby bojące się wody, słabo pływające, nurkowania nie należy traktować tylko w kategoriach wyczynowego sportu ekstremalnego, bo można go uprawiać w sposób rozsądny, bezpieczny, wręcz nudny, czy relaksujący. Oczywiście, spotkacie na swojej ścieżce masę nurków – wariatów, nurków ekstremalnych, nurków, których interesują tylko rekordy, osiągnięcia (także na polu posiadania sprzętu najdroższego, najlepszego i najbardziej efektownego). Niemniej nikt nie każe Wam z nimi nurkować, ani się mierzyć z ich dokonaniami. Można ich traktować jako osobną dziedzinę, jako inny typ nurków. Prawie każdy sport ma wiele swoich odmian i dziedzin. Chociażby drugi mój ulubiony sport – rowerowanie. Nikt nie każe mi uprawiać downhillu, freeride?u, enduro, choć jeżdżę góralem. Jeżdżę szybko jak chcę, sprawdzam swoje umiejętności, ale rower to dla mnie przede wszystkim sposób relaksu i oderwania od codzienności, forma turystyki krajoznawczej. Tak też traktuję nurkowanie. Dla mnie to sposób odpoczynku, schowania się pod wodą przed hałasem współczesnego świata. Nurkowanie dla mnie to podróże w obcy świat, czuję się niczym astronauta odkrywający tajemnice niezbadanego uniwersum. Jestem gościem w obcym mi świecie, chcę go zwiedzać jako podwodny turysta, szanując ten świat i pozostawić go w niezmienionej formie. Jestem po prostu odkrywcą nowego świata. Podchodzę do tematu spokojnie, niespiesznie, uczę się powoli, bo chcę wiedzieć, że każdy kolejny krok wykonam posiadając niezbędną wiedzę i umiejętności, które pozwolą mi działać w każdej sytuacji, jaką napotkam za kolejnym zakrętem, na kolejnym metrze. Nie mam masy pieniędzy, nie stać mnie na ciągłe inwestowanie w ten sport, na comiesięczne wyjazdy na nurki w Egipcie, w Chorwacji. Związałem się z konkretną grupą nurkową, jej organizatorzy co chwila ogłaszają, że jest wyjazd na ten czy inny koniec świata. Doświadczenia też mają niesamowite: Karaiby, Kuba, Lofoty, Meksyk, wraki w Bałtyku, i tak dalej. A ja mogę się pochwalić nurkowaniami tylko w polskich wodach. Oczywiście, mogłem już nurkować w ciepłym morzu, ale wolałem wtedy wydać pieniądze na inne rzeczy. Ja po prostu lubię nurkować w polskich wodach słodkich. Niektórzy się zdziwią ? jak to? Zimne wody cały rok, przejrzystość baaardzo różna, nie sposób przyrównać jej do przejrzystości z Egiptu, widoki też niby gorsze. Zielono, ponuro, monochromatycznie. Po pierwsze, lubię te klimaty, jest tak tajemniczo, niesamowicie, jest to zupełnie inna bajka, taka lekko mroczna, niczym bajki Tima Burtona. To nie jest nurkowanie w akwarium pełnym kolorowych rybek, roślinek w cieplutkiej wodzie. To jest po prostu mój kosmos, którego tajemnice nie są na wyciągnięcie ręki.

Nurkuję od dziesięciu lat, ale nie nastawiam się na zdobywanie kolejnych licencji. Wybrałem organizację PADI, zrobiłem kurs OWD i w ramach tej licencji zwiedzam podwodny świat Polski. Moje warunki finansowe pozwalają mi na kilka takich wyjazdów w roku, w międzyczasie powoli zdobywam swoje wyposażenie. Dopiero teraz czuję, że mogę iść dalej, zrobić kurs AOWD, a potem kolejne licencje. Od tego momentu wreszcie czuję, że ten sport jest już nie tylko rozrywką, ale też sposobem życia. Sposobem życia, który chcę prowadzić. Nurkowanie wciągnęło mnie na całego. Chcę dzielić się tą pasją z innymi i wciągać pod wodę kolejnych ludzi. Jednak chcę ich przede wszystkim uczyć rozwagi, cierpliwości i szacunku dla tego świata i żywiołu. Tam na dole czeka na nas wiele niebezpieczeństw, ale realnych dopiero wtedy, kiedy do nurkowania się nie przygotujemy właściwie i kiedy będziemy przekraczać granice za szybko, z ułańską fantazją i bez użycia głowy. Jeżeli jednak użyjemy głowy, zrozumiemy, że bądź co bądź jest to sport ekstremalny (bo odbywa się w nienaturalnym dla naszego organizmu środowisku) i właściwie się przygotujemy, to będziemy nurkować bezpiecznie.

Dlaczego zajęło mi to tak dużo czasu? Nigdy się nie spieszyłem w takich sprawach, po drodze było dużo ważnych wydarzeń w moim życiu, które zmusiły mnie do różnych decyzji finansowych. W pewnym momencie pojawił się na świecie mój Syn, rodzina ma jednak dla mnie priorytet, a budżet nie pozwalał dotąd żenić tych dwóch zjawisk. Teraz jest już nieco lepiej, a ja już zyskałem sporo doświadczenia i własnego wyposażenia. Teraz mogę i chcę zająć się tym sportem na serio. Zastajesz mnie więc, czytelniku, w tym interesującym momencie. Spróbuję pokazać świat nurków od tej właśnie strony. Może ten punkt widzenia sprawi, że przekonasz się do paru spraw, lub pozwoli Ci znaleźć wyobrażenie bardziej pasujące do Twojej perspektywy. Dodatkowo, wydaje mi się, że słuchanie starszych i bardziej doświadczonych kolegów nie zawsze daje pełny obraz różnych kwestii. Oni już pewne sprawy traktują jako oczywistość, jak powietrze. Nie rozumieją, że pewne rzeczy mogą wydawać się nam kompletnie niezrozumiałe. Co więcej, sprzęt, który zabieramy ze sobą pod wodę, to nie byle rower, który zabieramy na przejażdżkę i tak naprawdę niewiele nas obchodzi jak pracują jego podzespoły. Nurkując, lepiej jest znać swój sprzęt, rozumieć zasady jego działania, umieć go przygotować, a co więcej, jak go wybrać by pasował do nas i naszych oczekiwań. Od doświadczonych możesz usłyszeć czasem poradę „weź koniecznie to, to świetna firma, świetny sprzęt”. Mogą mieć rację, ale ów sprzęt wcale nie musi się okazać tym, w którym najlepiej się nam nurkuje. O tym, mam nadzieję, będziemy nie raz rozmawiać.