Jak to jest zanurkować w Silfrze? Jak można sobie zorganizować nurkowanie w tym islandzkim cudzie natury?
30 Października 2023
Sobota nie przywitała nas słońcem tak jak piątek. Na zewnątrz panowała taka szarówka, że miałem wrażenie, że Islandia właśnie przechodzi na zimowe oszczędzanie światła słonecznego. Słońce tego dnia nie chciało wstać. Ja jednak nie miałem żadnych problemów ze wstaniem, wyskoczyłem z łóżka gotowy na nurkowanie. Nie mogłem się doczekać tego dnia. Silfra była na mojej liście obowiązkowych spraw do załatwienia przed śmiercią od bardzo dawna. Znajdowała się teraz od nas jakieś czterdzieści minut jazdy samochodem. Sprzęt miałem już przygotowany. Aparat, kamera GoPro, oświetlenie – wszystko zmontowałem i sprawdziłem poprzedniego dnia. Sprzęt nurkowy też już czekał spakowany w walizce. Jako jedyny przyjechałem z kompletnym zestawem sprzętu. Reszta wolała przyjechać z małą walizką podręczną i wszystko wypożyczyć na miejscu. Tylko dwie jeszcze osoby zdecydowały się przywieźć przynajmniej swoje skafandry i ocieplacze, ale tylko te elementy – reszta też miała czekać na nich u Siggiego. Siggi pracuje dla jednego z najbardziej znanych islandzkich dive operatorów – icedive.is. Jednak kontakt do niego dostałem okrężną drogą – polecono mi go osobiście. Miesiąc wcześniej miałem przyjemność prowadzić nurkowanie w Deepspot dla Thiorun (Fiorun), bardzo sympatycznej islandzkiej nurczynki, której mąż, Sindri, jest instruktorem nurkowania. Sindri jednak nie zajmuje się nurkowaniem na Islandii, polecił mi za to Siggiego, który miał zorganizować wszystko od A do Z. Ja od początku założyłem, że przywożę cały swój sprzęt. Nie chodziło o koszty. Cena nurkowań na Islandii jest wysoka. Koszt jednego dnia nurkowego ze sprzętem kosztował nas około 350 Euro, bez sprzętu – 300 Euro. Szło mi jedynie o wygodę i pewność. Nurkując w tak specyficznym miejscu chciałem by sprzęt był ostatnią rzeczą, o jaką bym się musiał martwić, że będzie pasować, dobrze działać. Zwłaszcza, jeżeli odczuwalna temperatura wody to dwa stopnie…
Śniadanie zniknęło z talerzy szybciutko, sprzątnięcie, zamknięcie naszej chałupki na odludziu – kilka chwil i już jechaliśmy w stronę jeziora Thingvallavatn (Þingvallavatn). Na spotkanie z Siggim umówiliśmy się w Centrum Turystycznym parku niedaleko Silfry. Miałem wypatrywać busika Hyundai Starex… Co to za model w ogóle?
Na Islandię dotarliśmy w zasadzie dzień wcześniej. Technicznie rzecz biorąc podróż rozpoczęliśmy w czwartek dwudziestego dziewiątego. Lot Wizzair z Okęcia miał zakończyć się po północy czasu lokalnego. Skończył się jednak bliżej godziny czwartej nad ranem. Z naszego pierwszego noclegu w Keflaviku skorzystaliśmy dosłownie tylko kilka godzin, położyliśmy się spać na dwie – trzy godzinki, śniadanie i w drogę. Piątek miał być dniem zwiedzania południa Islandii i nic nie mogło temu przeszkodzić. Zapakowani w dwa samochody typu kombi w dziesięć osób rozpoczęliśmy objazdówkę najciekawszych atrakcji południa. Plan był bardzo ambitny. Autorką jego była osoba, która okazała się być psychofanką Islandii i do tego nieprzejednaną kierowniczką wycieczki objazdowej. Nie odpuszczała nam żadnej atrakcji, wszystko miała rozpisane czasowo – przejazdy, czas wolny, ile minut na zwiedzanie atrakcji i tak dalej. Myślałem, że z racji naszego opóźnionego lotu zlituje się troszkę nad nami i nieco poluzuje swoje ambitne plany. Nic z tego! Każdy wodospad, który był na liście, był zaliczony, Trzeba jeszcze obejrzeć lodowiec, czarną plażę i dopiero można myśleć o wypoczynku! W końcu przyjechaliśmy na Islandię nie po to by siedzieć. Oczywiście to ironiczne ujęcie, bo naszej Kierowniczce Wycieczki należą się ogromne brawa za przygotowanie i trzymanie w reżimie czasowym planu, który mógł nam pokazać naprawdę najciekawsze obrazy Islandii.
I tak w piątek zerwałem się z łóżka bez żadnej zachęty i poganiania, pomimo ewidentnego braku odpowiedniej ilości godzin snu. Już z pokoju starałem się przez malutkie okno chłonąć pierwsze widoki Islandii. Właśnie ziszczał się jeden z moich wielkich momentów życia. Wszystkim dookoła powtarzam, że klimaty islandzkie to jest rodzaj „egzotyki”, która mnie najbardziej kręci, bardziej od kierunków tropikalnych i bardziej egzotycznych.
Jako jeden z pierwszych wyskoczyłem na dwór wykonać pierwsze zdjęcie Islandii o poranku i całą podróż samochodem byłem przyklejony do szyby chłonąc każdy obrazek. Na naszej trasie objazdowej pierwszym punktem były wodospady Seljalandsfoss i Gljúfrabúi. Jeden spektakularnie wysoki, pozwalający na wejście pod cień skały, z której spadał. Drugi mniejszy, ale schowany w skalnym rozpadlisku, żeby dojść do niego, trzeba było przekicać po śliskich, mokrych kamieniach do wnętrza wąskiego rozpadliska. To wszystko to takie pięciominutowe atrakcje. Wystarczy wyskoczyć, przejść kilkadziesiąt metrów, obejrzeć i już można jechać dalej, ale zdecydowanie są to miejsca warte zaliczenia. Kolejnym wodospadem był Skógafoss z przepiękną panoramą na całą okolicę.
Tu już trzeba było wykonać wysiłek i podejść na szczyt wzniesienia pokonując pięćset dwadzieścia siedem schodków. To miał być tego dnia nasz „najpoważniejszy” trekking. Jadąc do tego miejsca zatrzymaliśmy się na moment przy słynnym wulkanie Eyjafjallajökull, który zatrzymał cały ruch lotniczy w Europie w czasie pogrzebu Lecha Kaczyńskiego. Niestety, wulkan postanowił się ukryć tego dnia w gęstwie chmur i mogliśmy jedynie wypić szybką kawę w lokalnej kafejce oglądając podnóże góry. Po wodospadach i wulkanach przyszedł czas na lodowiec. Sólheimajökull zaczyna się od krótkiego spaceru po wulkanicznym żwirze. Dochodzimy do małego jeziora, po którym pływają małe góry lodowe. Można tu pożyczyć kajak i popływać wokół górek lodowych. O nurkowaniu można zapomnieć, gdyż woda ma „przejrzystość” mleka. I tu zaczyna się język lodowca. Nie widać nawet dobrze miejsca, gdzie kończy się czarnoziem wulkanicznej gleby a zaczyna lądolód. Lód o twardości skały, majestatyczny, ogromny i mroczny. Strasznie marzyło mi się wykonanie w tym miejscu dłuższego trekkingu, ale to wymagałoby specjalnego sprzętu (widzieliśmy przygotowujące się wycieczki wyposażone w raki, czekany i kaski) i nie mieściło się w naszych ramach czasowych. Następnym razem. Obiecuję sobie.
Stąd już było blisko do słynnej czarnej plaży Reynisfjara. To miejsce „zagrało” w kilku ostatnich produkcjach (m.in. w Grze o Tron), stąd jest ogromnie popularne. Na szczęście końcówka września to nie jest szczególnie tłumny okres na Islandii, tym niemniej w tym miejscu dość mocno poczułem jak męczące potrafią być tłumy turystów. Tu właśnie dopadła mnie refleksja, że zupełnie bezsensownie wyciągam aparat by wykonać jakieś zdjęcie. Przecież w tym samym momencie powstaje jakieś dziesięć tysięcy dokładnie takich samych lub bardzo podobnych zdjęć dokładnie tego samego miejsca i właśnie za chwilę wylądują na mediach społecznościowych ludzi z połowy świata. To był ostatni turystyczny punkt tego dnia, z przyjemnością opuściliśmy ciasne kabiny aut i rozgościliśmy się w wynajętym domku pośrodku niczego. Dosłownie, udało się nam znaleźć dom na całkowitym bezludziu, przesympatyczny domek z sauną, pomieścił naszą dziesiątkę dość komfortowo, do tego ogromna sala wspólna, z kominkiem. Nic tak nie relaksuje po dniu pełnym emocji jak porządny obiad w miłym gronie, potem relaks na kanapie przed kominkiem. Ja tylko jeszcze musiałem zmontować aparat, lampy, przejrzeć i przygotować sprzęt nurkowy, bo następny dzień miał być dniem nurkowania. Żadnych innych atrakcji, dwa nurkowania – Silfra i Davidsgja i powrót na kwaterę. O 10:00 zajechaliśmy na parking przy centrum turystycznym, wypatrzyłem dziwnego busa Hyundaia na podwyższonym podwoziu i wypatrzyłem Siggiego siedzącego przy kawie w budynku centrum. Powitanie, załatwienie formalności (dokumenty, rozliczenia) i już jechaliśmy w kierunku Silfry.
Czekanie na nurka. Silfra
Silfra leży na terenie parku narodowego, tuż na skraju jeziora Thingvallavatn, cała okolica jest poorana pęknięciami tektonicznymi. Niektóre wypełnione wodą, niektóre – zieją pustką. Skała wulkaniczna przykryta jest grubą tkanką mchu i porostów. Nigdzie nie wolno schodzić z wyznaczonych ścieżek, dróg asfaltowych. Parking jest mikruśki, kto się nie zmieści, ten tylko wyrzuca swój sprzęt i odstawia auto na drugi parking, oddalony od Silfry jakieś sto metrów. To tutaj zaczynamy przygotowania do nurkowania. Pogoda tym razem nie dopisuje. Jest pochmurno, z nieba spada mgiełka dosłownie drobnej mżawki. Siggi rozdaje sprzęt, pokazuje, gdzie możemy się montować. Zaczynają się przymiarki skafandrów, zamiany, roszady. Musimy się podzielić na trzy grupy, jeden przewodnik bierze maks trzech nurków. Jest nas dziewięć osób nurkujących. Ktoś musi poczekać na powrót jednego z naszych dwóch przewodników. Zgłaszam się do tej ostatniej grupy. Nurkowanie w tym miejscu nie trwa długo. Planowo ma zająć około trzydziestu minut. Myśląc o wydanych środkach, o tym, że właśnie spełniam swoje marzenie, kombinuję jak przedłużyć swój czas by wykorzystać maksymalnie sposobność nurkowania w Silfrze. Niepotrzebnie. Kiedy w końcu przychodzi nasza kolej, jestem już wymęczony. Silfra jest ofiarą własnej popularności. To maleńkie miejsce, wąziutka rozpadlina w skale, wypełniona krystalicznie czystą wodą jest w stanie pomieścić naprawdę niewielką liczbę ludzi naraz. Z parkingu maszeruje się szutrową ścieżką, przechodzi przez ulicę (obowiązkowe zdjęcie pamiątkowe znaku przejścia dla pieszych nurków) i dochodzi się do punktu zejścia do wody po metalowych kratownicach. W tym miejscu gromadzi się spora grupka czekających. Snurkujący mieszają się z nurkami. Wszyscy już przebrani i gotowi. Do wody jednak wchodzi naraz maks siedmiu snurkujących (sześciu turystów plus przewodnik) lub czterech nurkujących (3+1). Każda grupka wchodzi powoli do wody, sprawdza sprzęt, zakłada płetwy, kaptury, jest kontrolowana przez przewodnika, snurkujący dostają jeszcze w wodzie ostatni briefing. Potem trzeba jeszcze odczekać kilka minut aż grupka odpowiednio daleko odpłynie od wejścia i wchodzą kolejni. I to trwa. I trwa. I czeka się. I trwa. I ja jak trąba zacząłem filmować drogę spaceru z parkingu do Silfry i zapomniałem wyłączyć GoPro. Dzięki temu, jak już znalazłem się w wodzie, GoPro radośnie obwieściło mi, że ma jakieś dwa procent baterii i zaraz się wyłączy. Filmu więc z Silfry nie będzie, ale za to uzbrojony w aparat zacząłem strzelać zdjęcia jak japoński turysta. Wiedziałem, że to wyścig z czasem, bo w takiej temperaturze wody moje ręce stracą sprawność po kilkunastu minutach. Mam dramatycznie marznące ręce, pomimo różnych patentów na ich ogrzewanie i zabezpieczanie. Operowanie przyciskami na obudowie aparatu po dwudziestu minutach w zimnej wodzie jest już dla mnie nie lada wyczynem. Jednak nie przewidziałem tego, że dwa stopnie będą aż tak odczuwalne. Palce mi skostniały chyba już w dziesiątej minucie. Do tego mroźna woda zadziała natychmiast na moje zatoki. Udało mi się tylko na początku zejść na dziesięć metrów, potem mogłem już tylko zejść na maksymalnie pięć metrów, bo wyrównywanie ciśnienia nie funkcjonowało. Silfra pozwala w kilku miejscach złapać więcej niż dziesięć metrów, większość czasu spędza się na głębokości rzędu pięciu metrów, czasami trzeba się wynurzyć butlą do powierzchni i przepłynąć nad skałami do kolejnego przegłębienia. Nie ma tu wiele miejsca na radosną improwizację odnośnie kierunków i planów. Trasa jest jedna, jak się płynie za szybko, widzi się poprzednią grupkę i zwalnia. Jak się gdzieś zabradziaży to zaczyna się słyszeć złowrogi syk automatów następnych nurków i trzeba poganiać. W trzydziestej minucie szaleńczej walki z zatokami, strzelania seriami zdjęć, próby odzyskania czucia w palcach na sam widok wyjścia z wody wzruszyłem się z radości. To jest jedno z tych miejsc, gdzie spędzenie dodatkowych minut w wodzie jest ostatnią rzeczą, o jakiej człowiek marzy. Ma się wręcz ochotę wyskoczyć z wody i znaleźć najbliższy piecyk, lub auto z odpalonym grzaniem. Ze złością ogląda się za przewodnikiem, który złośliwie zatacza kolejne kółko nad zielonym dnem pokrytej glonami lagunki, gdzie kończymy nurkowanie. Z radością człowiek łapie się barierki wyjścia i wspina na metalowe schody. Zrzuca płetwy i wita się z „ciepłym” (tego dnia było może niecałe dziesięć stopni na plusie) powietrzem.
Davidsgja
Następne miejsce do Davidsgja. Nie jest specjalnie oddalone od Silfry, ale ma wszystkie zalety Silfry przy całkowitym braku głównej wady – tłumów. Samochodami jedzie się wąziutką asfaltówką nad brzegiem jeziora. Mijamy malutki piaszczysty parking, Siggi tłumaczy mi, że w tym miejscu będziemy wychodzić z wody. Jedziemy kawałek dalej. Droga skręca nad wodę, na kolejny mały parking. Dwie ławki turystyczne i to wszystko. Żywej duszy dookoła. Spokojna tafla jeziora. Wspaniałe warunki. Moje ulubione. Plan jest taki. Nurkowanie zaczynamy zanurzając się powoli wzdłuż opadającego brzegu jeziora. Dopływamy do pierwszego podwodnego kanionu, gdzie skręcamy. To miejsce, gdzie osoby, którym zimno, mogą zawrócić do punktu wejścia. Stąd przepływamy na kolejną płyciznę, gdzie spotykamy samotnego i nieśmiałego pstrąga. Docieramy do kolejnych kanionów, ale szerszych i spektakularnych. Nurkowanie kończymy w podobnej do Silfry rozpadliny, ale szerszej. Kolor i przejrzystość wody odrywają mózg od głowy. Coś nieprawdopodobnego. Kaniony Davida wygrywają nad Silfrą różnorodnością. Nurkowanie zaczynamy w wodzie o przejrzystości dobrej jak na polskie warunki, ale przeciętnej w porównaniu do Silfry. Jednak woda jest sympatycznie chłodna (ma między cztery a sześć stopni), dopiero w kanionach gromadzi się lodowata woda o wysokiej przejrzystości. Schodzimy więc z chmur warstwy cieplejszej, ale mniej przejrzystej wody do strefy nieskazitelnie przejrzystej wody o temperaturze dobrze zmrożonego drinka, którego każdy łyk wręcz szczypie w mózg. Raduje jednak myśl, że w każdej chwili człowiek może się wypłycić do strefy wody cieplejszej. Kaniony są przepastne i jest szansa spotkać jakieś życie. W Silfrze nie spotkasz pół ryby, w kanionach – owszem, występuje kilka gatunków pstrągów, w tym jeden endemiczny. A sama końcówka nurkowania wysadza mózg w powietrze. Nurkowanie kończymy w szerszej wersji Silfry, gdzie kolor wody jest wręcz esencją lazuru. Tak głębokiej barwy niebieskości wody nie zobaczycie w żadnym miejscu na świecie (no dobrze, podobne wrażenie miałem nurkując w małym jeziorku i kawernie Karavomilos na wyspie Kefalonii).
Ja myślę, że te dwa nurkowania, najdroższe w moim życiu, ale warte każdego Euro, to była idealna wisienka na torcie, choć dla nas to nie był koniec islandzkiej przygody. Na wyspie spędziliśmy jeszcze jeden dzień, zaliczając kilka atrakcji w ramach Złotego Kręgu Islandii: ładny, umiarkowany trekking do gorących źródeł (Reykjadalur), gdzie kąpaliśmy się we wrzącej prawie wodzie, obowiązkowe gejzery w parku Geysir, wodospad Gulfoss i jeszcze raz okolice jeziora Thingvallavatn, w Parku Narodowego Thingvellir, gdzie powstał pierwszy islandzki parlament (w okolicach 930r). To wszystko jedynie obudziło ogromny apetyt na chłonięcie Islandii w sposób spokojniejszy i dłużej trwający. Wracaliśmy do Polski a ja już myślałem o tym, kiedy tu wrócę by podziwiać wspaniałe przestrzenie, surowość ale i bogactwo tego niezwykłego kawałka planety. To wymarzone miejsce na długie piesze wyprawy, chodzenie po górach, rzeczą wręcz konieczną będzie zrobienie trekkingu po lodowcu. Chciałbym też dokładniej obnurkować jezioro i poszukać mniej znanych cudów podwodnej Islandii.
Post Scriptum. I nie myślcie, że Silfra jest niewarta uwagi. Warta, ale obecnie jest ofiarą własnej popularności, jak Kasprowy w sezonie, jak Góry Stołowe w wakacje, tłum potrafi popsuć najcudowniejsze miejsce. Czekanie w długiej kolejce na nurkowanie, przerób taśmowy turystów, odziera to miejsce z wszelkiego uroku. Jeżeli uda się wam tu trafić w okresie, gdy nie ma ludzi – proszę bardzo. Jeżeli jednak robicie to tylko by zrobić sobie zdjęcie trzymając palec na euroazjatyckiej płycie tektonicznej a drugi – na amerykańskiej – dajcie sobie spokój i jedźcie do Davidsgja. Tam zróbcie zdjęcie, nikt wam nie będzie przeszkadzać i nikt się nie pozna na podstępie.
Ale ja tu jeszcze wrócę!
Pierwszy moment na IslandiiBlack beachCzekanie na nurka. SilfraSilfraSilfraSilfraSilfraSilfraSilfraSilfraSilfraSilfraSilfraSilfraDavidsgjaDavidsgjaDavidsgja – pstrąg tęczowyDavidsgjaDavidsgjaDavidsgjaDavidsgjaWidok na SilfręSeljalandsfossGljúfrabúiWulkan Eyjafjallajökull
Artykuł o Ligurii- w nieco rozszerzonej formie – znalazł się w wydaniu „Nurasa.info” 06/2020
Sierpień 2012
Czas na nurkowanie w ciepłych wodach. Okazja nadarza się doskonała. Planujemy wyjazd rodzinny do niewielkiej Moneglii we Włoszech, w regionie liguryjskim. Znanym nie tylko z serów, Pesto, ale także z atrakcyjnych nurkowisk. Przede wszystkim obłędne wybrzeże tu mają. Góry wpadające do morza, czy raczej morze powoli zjadające góry. To jest widok jedyny w swoim rodzaju. Poszarpane skały wbijające się w tafle niemalże przeźroczystego, lazurowego morza. Jest sierpień, upał okropny, ciężko jest wytrzymać w takich warunkach. Polak w takim klimacie dość szybko traci siły, jeżeli nie ma możliwości schłodzenia się. My niestety nie mamy klimatyzacji w mieszkaniu, a to położone jest przy najruchliwszej ulicy w miasteczku. Na szczęście miasteczko jest zaprzeczeniem wszelkich wyobrażeń o turystycznych miastach. Dyskoteka jest chyba jedna, dobrze z resztą ukryta. Nocne życie to głównie gwar rozmów w sąsiadujących restauracjach, kafejkach i lodziarniach. Żadnych pubów, barów. Kulturalne życie kwitnie, tu na małym placyku wieczorem rozkłada się miejska loteria, a w kafejce obok jakiś prawie utalentowany śpiewak przypomina wszystkim wszystkie możliwe muzyczne hity, łącznie z całym włoskim repertuarem. Jeżdżą skutery, motory, ale klaksonów nie używają nagminnie.
Dużą zaletą mieszkania jest za to bliskość do morza. Wystarczy przejść jedną jezdnię, przejść pod wiaduktem i jest morze – dosłownie kilkadziesiąt metrów od wyjścia z domu. Do bazy nurkowej (jedynej w miejscowości, chyba też jedynej w sąsiedztwie najbliższych kilku miejscowości) jakieś pięć minut spacerkiem. Bajka po prostu. Dla nurka jest kilka trudnych zagadnień do rozwiązania jednak. Jedna sprawa to Moneglia. Położona tuż nad morzem, wciśnięta między góry, powstała i rozwijała się daleko przed tym jak ktoś wpadł na pomysł by skonstruować samochód. Włosi próbowali dostosować ją do potrzeb samochodów, ale za dużo nie mieli pola do manewru. Uliczki okropnie wąskie, nie ma gdzie parkować. I to dosłownie. Parking (oczywiście płatny) wzdłuż wybrzeża non stop zastawiony, parkować z resztą wolno tylko cztery godziny. Długoterminowe parkingi są dwa, czy trzy. Pełne aut. Pan parkingowy doradza by wyjechać za tunel. Tunele są dwa – wąskie, kierunek jazdy zmienia się co pół godziny. Za jednym z nich jest boisko do gry w piłkę nożną. Funkcjonuje jako parking. Nie wiem, czy Włochom z Ligurii już się odechciało grać, czy tylko grywają po sezonie, kiedy jest chłodno. Ważne, że parking jest, że są wolne miejsca. Szkoda, że parkowanie na dwa tygodnie kosztuje majątek. No cóż, wyboru nie ma, decyduję się.
W ten sposób pozbawiam się auta jako środka transportu dla sprzętu nurkowego. No chyba, że bym gdzieś chciał jechać poza Moneglię, na przykład do Portofino, gdzie jest kilka miejsc typu „must see”. A tak po Moneglii zostaje mi tylko dźwigać sprzęt, jak nie chcę nurkować z najbliższej plaży, to już mam trochę do pokonania. Choćby do bazy nurkowej. Sprzęt więc mogę transportować w torbie na kółkach, albo trochę na sobie, trochę w torbie Ikei. Kłopot w tym, że baza nurkowa leży wciśnięta w zatoczkę, do której dostęp jest albo po schodach i mostem, i znowu schodach, albo najkrócej, przez kamienie, które przypominają o tym, że czasami tu pływa rzeka. Z torbą na kółkach, ani tu, ani tu wygodnie. Zostaje dźwiganie. Chyba najwygodniej było po prostu ubrać się w kamizelkę z butlą, resztę tachać w torbie Ikei. Torba na kółkach zostaje w pokoju. Raz, czy dwa razy nawet po prostu ubrałem się w cały zestaw w mieszkaniu, tylko płetwy do rąk i w drogę. Raz, bo wracałem z nurkowania i nie chciało mi się rozbierać. Drugi raz tak właśnie polazłem.
Dobrze to pamiętam, bo był weekend i zjechało dodatkowe mnóstwo ludzi do Moneglii. Polazłem najbezczelniej w świecie w całym ekwipunku. Najpierw z mieszkania w wąską, ruchliwą uliczkę ze straganami, potem niewielki ludny placyk ze sklepami i ławkami gęsto okupowanymi przez rodziny z dziećmi obżerającymi się pysznymi lodami. Potem główna arteria do przekroczenia. No mam nadzieję, że ktoś strzelił mi fotkę jak przełaziłem w środku dnia w tym całym sprzęcie przez pasy na drodze. Widok równie legendarny jak ten z okładki płyty Beatlesów, którzy przełażą przez jakieś legendarne pasy w jakimś legendarnym mieście. Nie muszę chyba wspominać, że wzbudzałem odpowiednią sensację i każdy przystawał by przyjrzeć się temu ciekawemu zjawisku. Wlazłem więc na miejską plażę, która w ciągu tygodnia pod wieczór się wyludnia. Jednak nie tym razem, bo był weekend. Ludzie wciąż siedzieli na plaży i nie było gdzie parasola wetknąć, albo ręcznika położyć, no a ja ubrany jakbym na Grunwald szedł w pełnym bojowym rynsztunku, lezę i lawiruję między ręcznikami z dokarmionymi włoskimi mamuśkami, modną i piękną włoską młodzieżą i rozkrzyczanymi rodzinami ze szczególnie rozkrzyczanymi dzieciakami. Ja już ledwo kryję swój kretyński uśmiech, jaki się coraz wyraźniej rysuje na mojej paszczy i wiem, że zachowam jako taką godność, jeżeli bez chwili przystanku wlezę tak do wody i z marszu zniknę z oczu wszystkim gapiom. Wlazłem, a jakże, jeszcze tylko mocowanie z płetwami, na szczęście tym razem nie protestują, jeszcze tylko naplucie w maskę i mogę znikać pod wodą. Trochę płynę jednak po powierzchni, ponieważ – mam nadzieję, że to tylko kwestia pory roku – woda przy brzegu jest jak mleko, nie widać na więcej niż pół metra. Mleko ustępuje tuż za skałkami chroniącymi kąpielisko przed falami. To przy nich zaczynam zanurzanie i wreszcie odcinam się od świata. Nurkuję sam, a jakże. Wbrew wszystkim regułom, jakie mi łożono do głowy, ale dobrze wiem, że nie jestem jedyny. Choćby fotografowie lubią pływać samodzielnie, co najwyżej trzymają się jakiejś grupy, żeby jej zdjęcie cykać, nikt jednak nie zamierza wisieć nad nurkiem i mu towarzyszyć, jak on czasem zawisa w toni na kilka minut by złapać konkretny efekt, albo krąży wokół jakiejś jamki dobry kwadrans w oczekiwaniu na pojawienie się jakiejś mureny. Zdarza się też pojedynczym nurkom sprawdzanie sprzętu, człowiek chce po prostu wleźć do wody i sprawdzić nowy sprzęt, opływać się z nim, pływa wtedy gdzieś przy brzegu, albo schodzi na jakieś cztery metry i się tam gimnastykuje. Zacząłem od wizyty w lokalnej bazie nurkowej. Odpytałem, gdzie można nurkować, czego się spodziewać. Przyjąłem, że nie będę się oddalał od brzegu , zawsze skałki miałem w zasięgu wzroku (a widoczność nie była aż tak oszałamiająca, jakieś piętnaście, czy dwadzieścia metrów i skały znikały z pola widzenia). Nie szedłem głębiej niż sześć metrów, nie siedziałem dłużej niż pół godziny. W ten sposób zaliczyłem kilka bardzo fajnych nurków, choć roślinność w pasie brzegowym nieszczególnie dopisywała, to jednak ryby wszelkich kolorów i rodzajów pływały wciąż wokół mnie, a krajobraz uformowany z głazów rozpadającego się wybrzeża robił niesamowite wrażenie. Oczywiście kilka metrów dalej rozpoczynała się idealnie gładka podłoga z piasku, która znikała za polem widoczności. Jednak w jednym miejscu, na stanowisku blisko bazy nurkowej, można było zaliczyć kawałek „ścianki”. Podejrzewam, że to świetne miejsce dla kursantów, bo oddalone od brzegu dosłownie dwadzieścia metrów, w najgłębszym punkcie siedem metrów, dookoła żadnych prądów, ani ruchu motorówek. W tym miejscu wyrastała samotna formacja ze skał, wystawała tuż nad wodę, ale jej całe piękno ukryte było pod powierzchnią. Z jednej strony pionowa ścianka, z pozostałych różne kształty i ozdoby z kamieni, tu już sporo roślinności, ukwiały, liczne jeżowce, piękne ryby także. Strasznie ładne miejsce. Cieszyło oko z każdej strony.
Nie mogłem oczywiście sobie odpuścić organizowanych wypadów. Lokalna baza nurkowa (Punta Rospo Diving – Moneglia) pod wodzą Maxa Novarina oferuje bogaty zakres nurkowisk w zasięgu łodzi. Łódź mają szybką, na dziesięć osób, wygodnie więc można dotrzeć w różne ciekawe zakątki liguryjskiego wybrzeża. W zależności od odległości za wyprawę płaci się 30 – 35 euro. Pewnie jakby wypuścić się gdzieś dalej to doszłoby do 60 euro. Bardzo fajne stawki. Do tego ładowanie butli za 5 euro. Co tam, że starszy pan technik ni w ząb po angielsku, ja się przygotowałem, do słownika pozaglądałem, miałem zasób słów (okrutnie ubogi) opanowany. Wystarczyło powiedzieć „bombola compresore” i pan wszystko wiedział. Uśmiechnięty, pomocny, coś tam próbował mi tłumaczyć, zagadywać, nawet trochę tego zrozumiałem. Wiedziałem, gdzie nurkować „nie lza”, bo tam łodzie pływają, pan się pytał, czy ja Niemiec, ja mu na to, że „polacco”. Rozmówki polsko włoskie na wysokim poziomie. Pierwsza wyprawa, na jaką się zabrałem, to dosłownie dwie zatoczki dalej. Pierwsza zatoka na zachód to była druga plaża Moneglii, za wzgórzem (to przy niej mieścił się opisany przeze mnie parking – boisko), tu więc kąpało się zdecydowanie mniej ludzi, potem za nią była zatoczka bez dostępu do brzegu, stroma skała wysoko w górę. To tu stanęła łódź. Pierwsze zaskoczenie to stroje towarzyszy nurkowania. Wszyscy długie pianki, niektórzy w piankach półsuchych. A ja – w samym ocieplaczu z krótkim rękawkiem i kapturem. W Polsce miałem wątpliwości czy brać cały zestaw, ale temperatury wody powyżej dwudziestu stopni… Bez przesady. Bagażnik przynajmniej pomieści więcej. No i już na miejscu wykonałem kilka próbnych nurków i nie brakowało mi długiego rękawa.
Siedzę więc na łodzi się zastanawiam, czy ja jakiś głupi. No chyba by mi Maks coś powiedział, bo wsiadaliśmy na łódź już w kombinezonach, a on tam w swoim kantorku miał wszystko, co potrzeba i pożyczał chętnie. Może więc mit twardego Słowianina dotarł i tu. Nie było wyjścia, trzeba było go podtrzymać. Do pary dostaję Niemkę. Jedyna, która komunikuje się po angielsku, poza Maksem, ale on bierze na siebie jakąś szkółkę, a my idziemy za jednym Włochem niżej. Rozstawienie par to w zasadzie była cała odprawa, wszyscy kończą się ubierać i wskakują do wody a ja czuję, że chyba ktoś tu zapomniał o jakimś konkretnym elemencie, czyli porządnej odprawie. No dobra, styl włoski pewnie. Idziemy w dół. Ja czekam na pierwszy atak chłodu. Niemka mnie nastraszyła, że w zeszłym roku tu nurkowała w krótkim rękawie, okropnie zmarzła i teraz pływała w półsuchym skafandrze. Dochodzimy do piętnastu metrów, rozpoczyna się kosmiczna odyseja. Ech, te formacje skał, które kiedyś majestatycznie siedziały sobie gdzieś tam wysoko, ale cierpliwy wiatr, woda strąciły je do wody – to powinien opisywać poeta, a nie taki matoł jak ja. Widoki odbierające mowę. Rzeczywiście, raz po raz zdarza się wpłynąć w chłodniejszy prąd, ale żadnego dramatu nie ma, nie marznę, nie trzęsę się. Płyniemy dalej. Dobijamy chyba do siedemnastu metrów, okrążając ogromne głazy sterczące nad pozostałe rumowisko, tu chowa się jedna taka duża, tłusta ryba. Nie sposób było powiedzieć, co to była za ryba. Tylko nam mignęła. Oczywiście grupka natychmiast zacieśnia „perymetr” wokół jamki i wyczekuje ponownego objawienia. Ryba jednak nie jest głupia, wie, że za rogiem siedzi cała grupa wariatów. Kończy się pokaz. Ja nadal nie odczuwam mrozu. A jak się robi chłodniej, przepływam kawałek w bok i wpływam w przyjemny ciepły prąd. Pływamy dobre czterdzieści minut, powolutku zmniejszając głębokość, w końcu sygnał, że zbieramy się do góry. Powoli, bo zgarniamy po drodze kursantów z Maksem, jeszcze próbujemy wystraszyć kolejną nieśmiałą rybę z jamy (pan z aparatem jest rzeczywiście cierpliwy).
Stajemy na przystanek bezpieczeństwa na pięciu metrach i się wynurzamy, czas nurkowania to prawie godzina. Ja wcale nie zmarznięty, w butli 12l zostaje mi sporo ponad rezerwę, jestem więc z siebie dumny. Włosi żywo opowiadają sobie o wrażeniach, a ja łapię za komórkę i dokumentuję wszystko – linię brzegu, nurków na łodzi, łódki na horyzoncie. Jestem pieruńsko szczęśliwy, mam za sobą pierwszą poważną komercyjną wyprawę z obcej ekipy nurkowej, nurek bardzo udany. Niemka strasznie przeżywa ilość wody, którą połknął jej kombinezon, wciąż się dopytuje, czy tak powinno być. Nie miałem do czynienia z półsuchym kombinezonem, ale ten wyglądał na taki w jej rozmiarze, nigdzie luzów specjalnych nie było. Wody rzeczywiście trochę wypił, ale bez przesady. Zapytałem więc grzecznie, czy trzymała z tą wodą temperaturę. Odpowiedziała, że tak. Odparłem, że zatem tak musi być. Jeszcze opowiadała, że w domu, w Niemczech ma suchy, że ten półsuchy to nowy zakup. Ja już skupiłem się na widokach. Jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie jak będzie mnie stać na dwa kombinezony, w tym jeden suchy.
Kilka dni później wypływam z ekipą w dalsze miejsce, na wysokości znanych z przewodników Cinque Terre. Tym razem w ekipie więcej niewiast, ale większość twarzy już znam z poprzedniej wyprawy. Widać, że się doskonale wszyscy znają. Do pary dostaję… znowu Niemkę. Są w sumie dwie Niemki, widać, że jak jedna nurkuje, to druga zajmuje się dzieciakami. Ta druga też w półsuchym pływa, ale chyba już w nim nurkowała, bo nic nie komentowała odnośnie ilości wody zasysanej pod piankę. Ostrzegła mnie jednak, że miewa problemy z wyrównaniem ciśnienia w uszach i że powoli się zanurza. Znowu wszyscy w długich rękawach, a nawet kilku siedzi w suchych skafandrach. Tym razem jest odprawa konkretna. Maks najpierw opowiada Włochom o miejscu, a potem nam, po angielsku, że nurkujemy dalej od brzegu. Łódź staje nad samotną skałą wystającą na głębokość szesnastu metrów, dookoła jest dużo głębiej. Mamy zejść po linie do skały i zrobić jedno pełne kółko wokół najciekawszych punktów na skale. Część ekipy zejdzie z Maksem niżej, na trzydzieści metrów, stąd te suche skafandry. My mamy zatrzymać się na osiemnastu metrach, zwiedzać jamki, a potem się łączymy i wypływamy. Mogą zdarzyć się mocniejsze prądy, mamy więc uważać. Wskakujemy do wody i zaczynamy zejście. Włosi idą dziarsko w dół, ja zostaję nieco z tyłu unoszę się w toni czekając cierpliwie aż Niemka pokona kolejny metr po linie i wyrówna ciśnienie. Widać wyraźnie, że musi to robić powoli, ale systematycznie się opuszczamy. Maks trzyma się blisko i obserwuje. W końcu wyłania się skała. Niby się jej człowiek spodziewa, ale wrażenie i tak powstaje. Najpierw ledwie zarys, czy cień, a potem cała okazałość. A dookoła toń. Skała nie ma żadnych poważnych ścianek, to raczej stopnie kolejno schodzące niżej. Nie ma więc strachu o tę toń. To jest pierwsza moja okazja by sprawdzić się z jakimiś tam lękami, puszczam linę i utrzymuję tempo schodzenia własnymi siłami. Niby wiem, że panuję już nad pływalnością, ale w człowieku jest silny instynkt, że jak jest lina, której można się trzymać, to się jej człowiek trzyma i po niej opuszcza. Tak robi większość ekipy, wpadając wciąż na siebie zabawnie. Wygodniej jest mi więc jak zawisam w toni. Jestem w siódmym niebie. Kolejne fantastyczne miejsce wynurza się z otchłani pode mną. Docieramy do szczytu skały, dzielimy się na zespoły i zaczynamy zwiedzanie. Czujemy prąd, ale nie jest szczególnie mocny. Nie wyciąga nas dalej. Daje się pływać. Odczuwam chłodniejsze prądy i czuję, że od czasu do czasu pojawia się gęsia skórka. Nie ma tragedii, no więc podtrzymuję mit twardego Słowianina. Dochodzimy jednak do osiemnastego metra i tu czasami prądy potrafią mi zajść za kołnierz tak, że robi mi się chłodno. Na szczęście długo tam nie siedzimy i powoli pniemy się wyżej. Nagle stajemy. Grupa wykrywa murenę. Ta udaje, że jej nie ma, chowa się w jakiejś dziurze, tylko pysk wystawia, ale i tak udaje, że ten pysk, to nie pysk, tylko jakiś patyk, czy co. Stają wokół niej wszyscy, no to ona uznaje, że chyba kamuflaż nieskuteczny i się chowa. Jednak te całe jej mieszkanie to sieć półodkrytych jamek, szczelin i wyżłobień w skałach, cały czas więc widać jej piękne, długie i zwinne ciało, jak przemyka swoimi korytarzykami. Piękny widok. Warto oglądać. Idziemy jeszcze nieco wyżej, ale tu się towarzystwo zatrzymuje i zaczyna jakieś zabawy w podgrupach. A to ktoś próbuje wypatrzyć murenę, a to drugi ktoś zagląda do innej jamki, a to reszta siedzi pod nawisem i czemuś się przygląda. Ja tylko obserwuję zbliżającą się szybko rezerwę na wskaźniku manometru i oglądam się w stronę powierzchni. Chcę znaleźć się w nieco cieplejszych prądach. W końcu daję znać, że czas do góry, akurat wskazówka pokazuje rezerwę, a przecież jeszcze przystanek bezpieczeństwa. Maks daje sygnał, że jazda do góry. No wreszcie, twardym jestem Słowianinem, ale ile można, z radością przyjmuje kontakt z cieplejszymi warstwami wody. Stajemy na przystanku, ja tylko obserwuję zmniejszającą się rezerwę, ale starcza jej spokojnie.
Wychodzimy na powierzchnię. Jest chwila relaksu w wodzie, łapię więc za aparat – pseudo wodoodporny – taki do dziesięciu metrów niby. Próbuję zrobić jakieś inteligentne zdjęcie, ale w końcu czas wyłazić z wody. Włosi chyba już mnie przyjęli do grona, bo tym razem chętniej ze mną gadają, okazuje się, że więcej niż dwóch zna angielski, choć wciąż konwersacja nie jest bogata. Z radością odkrywam, że mit twardego Słowianina jest podtrzymany, z dumą potwierdzam, że nie było mi ani trochę zimno, pomimo krótkiego rękawa, potwierdzam, że przecież u nas średnia temperatura wody to około dziesięć stopni, że tu, u nich to bajka po prostu, no ukrop niemalże. Oczywiście nie, w domu oczywiście pływam w długim rękawie, ale tu mi wystarcza krótki. Włosi wyrażają w charakterystyczny sposób uznanie, jest wesoło, Niemka jest pod wrażeniem tego, że kończyłem na rezerwie. Rzeczywiście, dla mnie to ważna lekcja, że jak człowiekowi chłodniej, to szybciej powietrze zjada. Tym razem nurek zakończony po czterdziestu paru minutach, a ja tym razem zjadłem butelkę niemal w całości. Dopływamy do brzegu, żegnamy się wylewnie. Ja dziękuję bardzo za całą współpracę, bo była fantastyczna. To mój ostatni nurek w Moneglii, kolejnego dnia wyjazd do domu. Pieczątka do logbooka I „Ciao, Maks”. Jeszcze tylko Niemka pyta, jakim sposobem mi kończyło się powietrze. Odpowiadam, że miałem mniejszą butlę – 12 litrów. Ona pyta, a jakie ciśnienie miałem na starcie, potwierdzam, że 200. Wydaje mi się, że albo czegoś nie zrozumiała z mojej odpowiedzi, albo rzeczywiście z fizyką na bakier, bo jest zdziwiona, że mam mniejszą butlę i daję jej takie samo ciśnienie, co oni swoim butlom 15l. Zostawiam ją z tą zagadką i dziękuję za udanego nurka. Mam za sobą fantastyczne doświadczenia, do kraju wracam bogatszy o całą masę świetnych wrażeń i spory ładunek cennej wiedzy. Wiem już jak fajnie nurkuje się w słonej, przejrzystej wodzie, wiem już jak się nurkuje w sporej ekipie nurków. Wiem już jak nurkuje się z łodzi. Wszystko zamierzam powtórzyć. Oby jak najszybciej. Mam szczerą nadzieję, że wszyscy mieli tak udane wakacje, jak ja.
Fotografia, wraki, Santi, Avatar a ty jeszcze wpadasz na pomysł, żeby napisać książkę. Kiedy ty w ogóle znalazłeś czas na pisanie książki?
Po pierwsze, to nie było zaplanowane działanie. Po drugie, nie miałem świadomości jak czasochłonne jest pisanie książki. Może dlatego się za to zabrałem.
Wracając do książki, nie miałem absolutnie pomysłu „napisać książkę”. Jednak w dwa tysiące dziewiętnastym roku zanurkowaliśmy na „Gustloffie”, „Steubenie” i „Goyi”, chyba jako pierwsza ekipa w historii, która mogła zanurkować legalnie na tych wszystkich trzech wrakach. Udało się nam zrobić materiał filmowy, zrobić zdjęcia. Dopóki nie miałem tych zdjęć na komputerze, nie rozważałem jakiejkolwiek publikacji. Nastał wrzesień, zdjęcia obrobiłem, w pierwszej chwili chciałem je wrzucić na Facebooka, ale żywotność takich zdjęć na Facebooku to jakieś dwa dni. Koniec, nic więcej z tego nie będzie. Powstał pomysł albumu papierowego. Rozmawialiśmy nawet z National Geographic, ponieważ w styczniu przypadała siedemdziesiąta piąta rocznica tragedii Gustloffa. Chcieliśmy namówić National Geographic na taki artykuł o operacji Hannibal. National odpowiedział „dobrze, to niech pan napisze ten artykuł i zobaczymy”. Nie będę ukrywał, to nie jest tak, że ja mam wiedzę o wszystkim. Sam musiałem zacząć czytać, uczyć się i tak dalej. Gotowy artykuł poszedł do National, ale nigdy nie dostałem odpowiedzi od nich.
Zrobiłem artykuł, miałem zdjęcia i coś takiego zostało mi w ręku. Stwierdziłem, że wydam samodzielnie album ze zdjęciami z Gustloffa. Jak zacząłem przymierzać się do tematu to pomyślałem o napisaniu wstępniaka, żeby ludzie wiedzieli oglądając te zdjęcia, skąd te wraki się wzięły na dnie Bałtyku. Poprosiłem Tomka Zwarę, mojego przyjaciela i członka Baltictech, żeby napisał trochę więcej. Zaczął pisać, pisać, po tygodniu mówi „słuchaj, ja już mam dziesięć stron napisane na temat” (śmiech). Obydwaj zdaliśmy sobie sprawę i byliśmy w szoku, że nie ma ani po polsku, ani po angielsku żadnego kompleksowego opracowania opisującego operację Hannibal. Jak wbijesz sobie „operacja Hannibal” w wyszukiwarkę to jest naprawdę mało publikacji, jest trochę opracowań po niemiecku i to wszystko. Stwierdziliśmy, że to jest taka dziura – gorący kartofel dla zainteresowanych stron, nie chcą go roztrząsać ani Niemcy, ani Rosjanie, ani Polacy. A to jest największa ewakuacja drogą morską w dziejach świata. Dwa miliony ludzi zostało przerzuconych przez Bałtyk na zachód. Dla przykładu Dunkierka, najbardziej znana operacja tego typu, użyto osiemset jednostek pływających, zatopionych zostało dwieście. Przerzucono około trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z tego bodajże piętnaście procent zginęło. A w przypadku Hannibala zginęło „tylko” jeden procent ewakuowanych. Te wszystkie rzeczy zaczęły do nas docierać, zaczęliśmy więc pisać. W zasadzie po dwóch tygodniach mówię „napiszmy książkę”, jeszcze zrobiliśmy dobrą rzecz – daliśmy sobie „deadline” – trzydziesty stycznia dwutysięcznego dwudziestego roku – siedemdziesiąta piąta rocznica zatopienia Gustloffa. Gdybyśmy nie dali sobie tego terminu to pewnie do dzisiaj bym tę książkę pisał. Co zabierałem się za nowy temat, to okazywał się niewiarygodnie ciekawy. Pomysł ewoluował z napisania wstępniaka do albumu o trzech wrakach (Gustloff, Steuben i Goya), a potem do książki o całej operacji Hannibal. Potem do nas dotarło, że my od lat nurkujemy na większości wraków, które są powiązane jakoś z operacją. Ja nawet nie miałem świadomości jak bardzo Franken jest związany z tą historią, czy Trałowiec Munin, czy Terra, która była zaopatrzeniowcem. Nagle się okazało, że to wszystko się łączy w ciekawy łańcuch. Mało tego, są pojazdy na Zalewie Wiślanym, na których nurkowałem – byłem poniekąd pierwszą osobą, która dotarła do nich i ich dotknęła – które też brały udział w operacji. Jest Margareta (Cords) leżąca na północ od Kołobrzegu, trzeciego marca czterdziestego piątego zatopiona, też brała w niej udział. Czego się nie dotknęliśmy to była operacja Hannibal!
źródło: stachuraphoto.com
Od października do grudnia każdy wieczór siadałem i pisałem. Jeszcze doszedł pomysł wydania tego po polsku i po angielsku. Nie ukrywam, że się porwałem z motyką na słońce. To było bardzo duże wyzwanie. Pamiętam, że w czasach studenckich nigdy nie zdarzyło mi się, żebym zarwał noc, a tu pisząc książkę, łapałem się na tym, że siedziałem do trzeciej nad ranem, bo mnie to wciągało. Mieliśmy jakieś informacje po niemiecku, trzeba to było wrzucić w translator, przeredagować na język literacki, a potem na angielski (oczywiście z wykorzystaniem profesjonalnego tłumacza). Jednym słowem to było szaleństwo, a termin się zbliżał. Jeżeli mieliśmy wydać trzydziestego stycznia książkę, to musimy do połowy grudnia mieć ją skończoną. Jeszcze z tłumaczeniem (śmiech).
Żałuję trochę, że nie dałem sobie pół roku więcej. Na pewno wiele jeszcze rzeczy bym napisał. Niektóre historie są tego warte, napisałem dosłownie dziesięć akapitów na temat „Nettlebecka”, „Neuwerka” a to są wraki bardzo interesujące. Na przykład Neuwerk to jest wrak, który prawdopodobnie zatonął dwie mile od Gdyni, zatopiony przez własne eskortowce, w wyniku błędnie odczytanego komunikatu. Zginęło tam około dziewięćset sześćdziesiąt osób. Pochowano część na Cmentarzu Witomińskim w Gdyni. Te ciała wydobyto dziesięć lat po wojnie, zachowały się relacje nurków, którzy wyciągali te ciała.
Pisanie książki to nie tylko pisanie samo w sobie, ale czytanie cały czas, więc ja siedziałem, siedziałem i potem z nieprawdopodobnej historii miałem napisać dziesięć akapitów. Nie ukrywam, że cały październik i listopad byłem skupiony tylko i wyłącznie na książce, Santi się kręci na tyle dobrze, że siedziałem w pracy, przy komputerze i pisałem. Tylko patrzyłem przez szybę, co tam się dzieje. Ale się udało. To było dosłownie szaleństwo, więc książka mająca wyjść trzydziestego stycznia była w moich rękach dwudziestego ósmego. Wiele osób na to pracowało. Jestem przeszczęśliwy, że to wyszło.
I na pewno nie było tak, że jest to projekt zamiast „Jak odnaleźliśmy Orła” czy „Jak szukamy Orła”? A może już kwitnie w twojej głowie pomysł na kolejną książkę, tym razem o poszukiwaniach Orła?
(śmiech)
Tak, Orła w tej książce nie ma nic a nic. Orzeł jest projektem otwartym. Parę lat temu wpadłem na pomysł budowy pomnika Orła. Wyłożyliśmy jako firma pieniądze na to i tak dalej. Po roku pracy ja się poddałem. Z reguły jak się za coś zabieram to mi to wychodzi. To był dla mnie sygnał, że to nie jest miejsce i czas. Robienie pomnika, kiedy my jeszcze nie znaleźliśmy Orła, jest za wczesne. Tak samo pisanie książki o poszukiwaniu Orła. Już parokrotnie byłem pytany przez różnych producentów, żebyśmy nakręcili coś o poszukiwaniach i ja zawsze odpowiadam pytaniem, że jak można kręcić film o poszukiwaniach, jak go nie znaleźliśmy. Zaczynamy być powoli ekspertami od „nieznalezienia”. Nie chcę, żeby tak zostało. Orzeł zostanie znaleziony w najlepszym możliwym momencie dla sprawy. Wyobraź sobie, że gdybyśmy go znaleźli w dwa tysiące czternastym roku, za pierwszym podejściem. Sprawa byłaby już dawno zakończona. Nie byłoby całego szumu, historycy by wszystko już wiedzieli. Ci, co nie wiedzieli nic o sprawie by dalej nic nie wiedzieli a ja jestem dumny, że przez sześć lat poszukiwań Orła kilkadziesiąt tysięcy osób, może więcej, usłyszało historię Orła. Mam dwudziestosześcioletniego syna, jego rówieśnicy dowiedzieli się o Orle z naszego projektu. Oni nie dowiedzieli się tego z książek i filmów. Na naszym fanpage’u mamy całą masę pozytywnych komentarzy, tysiące polubień. Jak to powiedział Benek (Benedykt Hac) „wydobyliśmy Orła z mroku niepamięci”. Jest takie powiedzenie poszukiwaczy złota, że ci co chcą bardzo znaleźć, nigdy nie znajdą. To złoto ciebie znajduje. I tak będzie z Orłem, który da się znaleźć w odpowiednim momencie.
źródło: stachuraphoto.com
Wracamy do operacji Hannibal. Pomimo trzech wielkich katastrof w jej trakcie: tonące Gustloff, Steuben i Goya – każdy z osobna – zabrały więcej żyć ludzkich niż Titanic. Pomimo jej wielkiego sukcesu (wszystkie utracone jednostki zabrały życie ledwie procentowi z uratowanych dzięki operacji). Mimo to ta historia praktycznie nie istnieje w świadomości masowej. Dlaczego?
Jak już parę razy powiedziałem, to jest gorący kartofel.
Jednak od strony historycznej to jest fantastyczny materiał na publikację. Taki Norman Davies napisałby pewnie niejedną książkę nie patrząc na to, czy to dla kogoś wygodne czy nie.
Masz rację, jest taki ktoś jak Roger Moorhouse, który napisał „Pakt Diabłów”. To jest uczeń Daviesa. On napisał książkę o Gustloffie. I co? Grono odbiorców było na tyle małe, że ta książka jest dostępna tylko w Internecie. Nie została nawet wydrukowana. Ty jako nurek fascynujesz się wrakami. Nawet nie wiesz jak niewielkie zainteresowanie wzbudza historia „podwodna”. Taki Ballard, który znalazł Titanica,est znany nie tylko w środowisku poszukiwaczy, ale taka „Kardaszjanka” przebija go kilkakrotnie. A człowiek, który odnalazł Titanica – ikonę wśród wraków – nie jest tak znany masom. To jest normalna rzecz, jest bardzo małe grono odbiorców takich historii. Nakład mojej książki to jest dwa tysiące egzemplarzy. To jest i tak bardzo dużo, bo ludzi związanych z tą tematyką nie jest tak wiele. Mnie kiedyś bardzo zastanawiało, czemu nurkowanie nie wzbudza zainteresowania szarego widza. Odpowiedź jest bardzo prosta: kiedy puścisz film o Broad Pick, o wspinaczce, każdy statystyczny odbiorca odnajdzie się w tych realiach, wyobrazi sobie te sytuacje, bo może nawet byli na Kasprowym. Mają punkt odniesienia. Jak puścisz film o pływaniu w jaskiniach, to nawet nie będzie promila ludzi, którzy są w stanie wyobrazić sobie co my, nurkowie przeżywamy we wnętrzu jaskini. Opowiadanie im jak wygląda nurkowanie w jaskini jest jak tłumaczenie budowy DNA.
Kończąc już, National Geographic rozpoczął taki projekt filmowy „Drain the oceans”, w którym my już mieliśmy okazję dwukrotnie brać udział. To spowodowało, że nareszcie ludzie zaczynają „coś” rozumieć. Animacją komputerową odsłaniają wrak, pozbawiają otoczenia wody i okazuje się, że to dociera do wyobraźni ludzi. Założę się, że część z nich myśli, że naprawdę zabierają tę wodę. (śmiech)
Z książki nie wyciągnąłem chyba pełnego obrazu, dlaczego zdecydowano się przeprowadzić tak epicką ewakuację drogą morską, a nie lądową. Ostatecznie wyszło, że była to bezpieczniejsza droga, ale skąd decydenci byli o tym przekonani?
To jest pierwsze pytanie laika, czemu nie pojechać sobie pociągiem. Duża część tych ludzi jechała wozami konnymi, czemu więc nie kontynuować drogi a nie stawać w porcie. Front Radziecki był już dawno dalej, zamknął już drogę w okolicy Lęborka, Koszalina, Kołobrzegu. Rosjanie już dotarli do brzegu. Powody użycia statków były dwa. Po pierwsze, nie było już połączeń chociażby kolejowych, nie było na co tych ludzi zapakować. Priorytetem Rosjan było zdobyć Berlin przed aliantami. Parli więc do przodu. Odcięli tych ludzi, ale nie interesowali się nimi. Po co mają walczyć z jakimiś niedobitkami na Helu. Z ludźmi, którzy tak naprawdę chcą już tylko życie uratować.
Druga rzecz, wszyscy ci uciekinierzy mieli świadomość, że jeśli trafią w ręce Rosjan to albo zginą od razu, albo zginą w łagrach. Robili wszystko by się poddać Brytyjczykom. Uciekali na Bornholm żeby poddać się Anglikom. Rosjanie wparowali na Bornholm – zdaje się, że byli tam do czterdziestego szóstego – próbowali jakby Bornholm zaanektować. Na szczęście Amerykanie się na to nie zgodzili. Rosjanie zabrali stamtąd uciekinierów, a było ich około jedenaście tysięcy. Z tego może tysiąc wrócił po dziesięciu latach do Niemiec.
Tak, to wszystko jest jasne, ale decydując się na wybór drogi ewakuacji brali różne aspekty pod uwagę. Wydaje mi się, że droga lądowa była bardzo kusząca – opisany przez ciebie szybki marsz na Berlin musiał dawać nadzieję na dość łatwe uderzenie i przebicie się przez linę frontu.
Już ci mówię. Admirał Karl Doenitz podjął tą decyzję niemalże samodzielnie.
Właśnie.
Hitler w ogóle się tym już nie przejmował. Z kolei szef Prus Wschodnich Erich Koch uważał, że nie trzeba ewakuować tych ludzi. To nie tak, że Niemcy podejmowali decyzję jednomyślnie w tym momencie. Było tylko kilku ludzi, którzy zdawali sobie sprawę z tego, że tych ludzi trzeba ewakuować. Gdyby Doenitz nie podjął tej decyzji w styczniu czterdziestego piątego roku, prawdopodobnie z tych dwóch milionów milion osiemset by zginęło w łagrach, albo zginęliby na miejscu. Doenitz mógł robić wszystko na morzu, a niewiele na lądzie. Z resztą na wodzie ciągle Niemcy czuli się silni. Rosjanie w powietrzu już dominowali, wygrywali wszystkie potyczki, na lądzie wygrywali wszystko. Na morzu za to byli dość słabi. Mieli tylko okręty podwodne, a nie mieli żadnych większych jednostek, które mogłyby zagrozić. Sam bym podjął podobną decyzję, skoro mamy silną flotę, która stacjonuje na wschodzie – w Piławie i w Gdyni, to ją wykorzystajmy. Co wieczór wychodziły konwoje, gdzie było od siedmiu do dziesięciu statków. One wracały za parę dni i tak w kółko. Na jeden statek wchodziło dziesięć tysięcy ludzi. Do pociągu, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że byłoby trudno upchnąć tyle.
Właśnie to chciałem wyciągnąć, bo sam odniosłem wrażenie, że to nie była zaplanowana akcja gdzieś w centrum dowodzenia Rzeszy, tylko to była „oddolna” decyzja, choć on nie był wcale na dole, ale… samowola?
Pamiętaj jeszcze jedną rzecz. Jeszcze front wschodni się bronił. Statki ze Świnoujścia pływały więc z zaopatrzeniem dla frontu. One poniekąd wracałyby puste, więc to było dość naturalne i logiczne. Na wschód płynęły z amunicją, a na zachód – z ludźmi. To było zupełnie naturalne.
Jasne. Myślę, że omówiliśmy już dokładnie najważniejsze aspekty odnośnie książki, ale w niej znalazła się jeszcze jedna historia, która, nie ukrywam, mnie zaskoczyła. Historia Roberta, nurka, który zginął nurkując nielegalnie na Gustloffie -aspekt nielegalności i w ogóle „zamykania” wraków już omówiliśmy wcześniej. Czemu uznałeś, że ta historia jest warta włączenia do książki?
Jestem od zawsze przeciwnikiem idiotyzmu, głupich zachowań, w nurkowaniu. Tak jak mówiłem o biciu rekordów i tak dalej. Zachowanie ekipy organizatorów tego feralnego nurkowania było tak skandaliczne, że uważałem, że trzeba to wyciągnąć. Mam świadomość, że ten wpis będzie niektórych ranił, ale też wiele osób zmusi do dyskusji. Ja wciąż powtarzam, że niezależnie od głębokości nurkowanie jest trudnym sportem i trzeba mieć wielki respekt do tego. Byłem tego dnia na morzu jak Robert utonął. Na innej łódce słuchałem całej akcji ratunkowej przez radio. Emocjonalnie byłem w to wciągnięty. Wprawdzie byłem na zatoce gdańskiej, kilkadziesiąt mil morskich od miejsca zdarzenia, więc niewiele mogłem zrobić, ale słuchałem rozmowy na przykład załogi helikoptera i innych uczestników. Wiedziałem od początku, że wprowadzają w błąd służby ratunkowe. Ja się poczułem tak jakbyś zostawił w górach partnera i jeszcze ratownikom powiedział, że on jest w innej dolinie. To było skurczysyństwo – zostawić kumpla. Żeby była sprawa jasna, nie jestem jakimś strasznym przeciwnikiem nurkowań na Gustloffie, bo uważam, że zamknięcie tego wraku nie jest mądre. Nie mam do nich żalu, że nurkowali tam. Trudno, złamali zasady, ale to ich sprawa. Mam do nich wielki żal o to, że w momencie, kiedy zorientowali się, że Robert zginął, zachowali się jak tchórze. Przesunęli się trzy kilometry dalej i wtedy wezwali służby mówiąc, że nurkowali na Terze. Znam kapitana Kwazara, wiem, jacy to są ludzie z tej wyprawy, po prostu mam żal do nich, bo w pewnym momencie trzeba się umieć przyznać.
Dla mnie znaczące w tej historii jest to, że, jak czytałem o podobnych sytuacjach, gdzie grupa decyduje się zataić taką dramatyczną rzecz, że w momencie ujawnienia oni musieli czuć ogromną ulgę, że ten ciężar w końcu spadł, nie dręczył ich.
Wyobraź sobie, że jesteś w tej grupie i twoja żona po przeczytaniu tej książki mówi „ty, no to o co chodzi? Przez siedem lat mi mówiłeś, że nie nurkowaliście, a teraz wychodzi dowód, że nurkowaliście”?. No jak ktoś się tak zachowuje to mu to trzeba powiedzieć. To nie był błąd, to było skurczysyństwo.
Tak, w tej historii jest jeszcze jeden intrygujący mnie wątek. Niestety dla siebie brałem udział (niepotrzebnie) w internetowej dyskusji na temat tego wypadku – uderzyło mnie to, że często był podnoszony temat z bliskich rodzinie kręgów, że gdyby się od razu przyznali to Robert by żył. Umówmy się, na to nie było szansy.
Dlatego nie oskarżam ich o wypadek. Nie wybielam Roberta. Wiedział co robi, ale będę oskarżał tych, którzy zostawili człowieka na morzu. Źle się też zachowały służby. Po dwóch dniach było wiadomo, że to jest ściema. Gdybym był osobą decydującą, powiedziałbym „proszę zbadać też Gustloffa, bo są mocne podejrzenia, że nurkowanie miało tam miejsce”. To ciało leżało na widoku. Znaleźliśmy je bardzo łatwo. Nie było w żaden sposób zakryte. Ono było mniej więcej na śródokręciu. Nie nurkowałeś nigdy na Gustloffie?
Nie.
Najciekawszy na Gustloffie jest dziób i rufa. Gustloff ma dwieście osiem metrów, więc jak płynie sobie ekipa na nielegalne do tego nurkowanie to skacze sobie na dziób, albo na rufę. Przepłynięcie z rufy na dziób to jest dwadzieścia pięć minut, ja to zrobiłem dwa razy i jest to naprawdę duży dystans. A jeszcze może być prąd. Znaleźliśmy Roberta dlatego, że robiliśmy inwentaryzację. Skoczyliśmy na dziobie i mieliśmy opłynąć wrak dookoła w czterdzieści minut. Gdyby ktokolwiek został poproszony o przeszukanie Gustloffa, znalazłby go na pierwszym nurkowaniu. Oszczędzilibyśmy rodzinom siedem lat cierpienia. Dlatego źle też zachowały się służby, zwłaszcza, że rodzina wielokrotnie apelowała o przeszukanie tego wraku a Urząd Morski odpowiadał, że nie ma podstaw prawnych.
źródło: santiodnalezcorla.pl
ORZEŁ
No dobrze, przegryźliśmy się przez książkę. Ja wciąż mam nadzieję, że to nie jest twój koniec przygody z tym medium, bo nawet jeżeli to są małe nakłady, to nasze grono chłonie takie książki. Nie wiem jak ty, ale zjadam wszystkie pozycje jakie pojawiają się o tematyce nurkowej i chętnie pochłonę książkę twojego autorstwa o odnalezieniu Orła.
Powtarzam to wciąż, że Orzeł zostanie odnaleziony w najlepszym dla tej historii momencie. Zawsze staram się mówić o poszukujących w liczbie mnogiej z prostej przyczyny. Tego typu wraku nie szuka się samodzielnie. To jest w ogóle niewykonalne. W cały projekt zaangażowana jest olbrzymia ekipa. Krąg się zacieśnia, eliminujemy kolejne miejsca, hipotezy.
Pewnie masz jakąś swoją wizję odnalezienia Orła. W jakich okolicznościach, gdzie. A co powiesz jak go znajdą inni?
Nie mam z tym żadnego problemu. Szukanie Orła to jest projekt z potrzeby serca. Ja już swoje zrobiłem. Dużo pozytywnych rzeczy się wydarzyło, bardzo wierzę w opatrzność, dzięki paru historiom, które przeżyłem pod wodą. Ja wiem, że to się dobrze skończy. Mam do tego zdrowe podejście, nie ekscytuję się każdymi doniesieniami, patrzę na to na chłodno.
Mogę ci powiedzieć, że siedem razy (bo liczę to) usłyszałem, że Orzeł został znaleziony. Zaczęło się w dwa tysiące trzynastym roku, kiedy wojsko poinformowało, że na dziewięćdziesiąt dziewięć procent odnaleźli Orła. I ja w to uwierzyłem. Potem były kolejne rewelacje, czy to od Anglików, czy to od Duńczyków. Ostatnia informacja, bodajże sprzed trzech miesięcy. Wiesz, nawet jeżeli ja nie wyłapię takich informacji to zaraz znajomi, przyjaciele wysyłają mi linki do jakichś tam wpisów. Pracujący na holenderskm statku „surveyowym” Polak napisał na „wykop.pl”: „Słuchajcie, znaleźliśmy Orła”. Burza po tym wpisie była niesamowita. Pokazuje to, jak wielkie zainteresowanie budzi Orzeł. Chłopak przez to stracił pracę na statku. Ludzie pracujący na „survey’u” podpisują klauzulę poufności. Ten chłopak był jedynym Polakiem na pokładzie, myślał więc, że „wykop.pl” jest gdzieś na końcu świata i nikt tego nie przeczyta. W ciągu dwóch godzin ten wpis wzbudził takie zainteresowanie, że wskoczył na pierwsze miejsce. Było tam tysiąc pytań i odpowiedzi. Ja napisałem do Holandii, do moich przyjaciół. Do Duńczyków, do wszystkich. Po kilku godzinach kapitan statku dostał zapytanie „o co chodzi”. Okazało się, że oni pojechali testować jakiś sprzęt – poszukiwawczy statek robiący badania na zlecenie wojska. Testowali to na jakimś znanym U-boocie a chłopak coś usłyszał, coś zobaczył i podzielił się tym na portalu. Duńczycy też raz ponoć mieli stuprocentowe dowody na odnalezienie Orła, więc ja żyłem w przeświadczeniu, że Orzeł jest odnaleziony. Potem okazało się, że to jednak jest inny wrak, na którym z resztą nurkowaliśmy.
Pamiętaj, że znalezienie Orła to jest jedno, a potem trzeba zrobić inwentaryzację, trzeba sprawdzić, dlaczego zatonął. Znalezienie Orła jest więc początkiem fantastycznej historii. Mam nadzieję, że będę mógł w tej historii uczestniczyć.
Ja wiem, że ten temat już się przewijał przez różne media, ale chciałbym od ciebie usłyszeć jak to się wszystko zaczęło, skąd przyszedł ten pomysł. Zdaje się, że to była raczej zbiorowa inicjatywa.
Ja byłem przekonany, jak większość Polaków, że jest jakaś instytucja poszukująca, albo jest jakiś program poszukiwań, że ktoś się tym zajmuje. Minister kultury, wojsko i tym podobne. W dwa tysiące trzynastym roku Marynarka Wojenna ogłosiła, że znalazła Orła i że jedzie robić jego zdjęcia. Ja robiłem wszystko, żeby się na tym okręcie znaleźć i powiem ci, że przez parę dni nawet byłem mocno brany pod uwagę jako fotograf, co mnie bardzo cieszyło. Ostatecznie jednak wojsko się nie zgodziło, żeby jakiś cywil był pierwszym nurkiem na Orle. Zdecydowało, że zejdą tam pierwsi nurkowie wojskowi. Popłynęli, okazało się, że nie jest to Orzeł tylko J-6. Swoją drogą, wymiary były identyczne i nietrudno było o pomyłkę. Ciekawą rzeczą, której się dowiedziałem po dwóch, trzech latach od ludzi obecnych na tym okręcie, że jak zeszli na dół R.O.V.em to znaleźli poręczówkę z ciężarkiem, więc byli już tam nurkowie (śmiech). Potem ich nawet poznałem. To pokazuje, że tak zwane nieznane wraki są nieznane dla nas.
W swoim życiu bardzo rzadko spotykałem wraki, na których nie było sieci, czyli że wrak był nikomu nieznany. Tak więc z reguły te wraki są znane jakiejś grupie ludzi, może to są dwie, trzy osoby.
Jak ORP Lech wrócił do Polski to zaczęliśmy gadać między sobą, z nieżyjącym już Dimitrem (Stavrakakisem) i z Łukaszem (Piórewiczem). Mówimy mniej więcej tak: „Pływamy po tym Bałtyku, znamy się na tym coraz lepiej, identyfikujemy wraki. Dlaczego nie zająć się tym?” Odezwałem się do Benedykta Haca, z którym się przyjaźniłem, z którym robiliśmy projekt „Wiatrem gnane”. On był wtedy wicedyrektorem Instytutu Morskiego w Gdańsku. Zadałem mu pytanie „Benek, a dlaczego nie połączyć sił w poszukiwaniu Orła? Ty masz możliwości, ja mam ekipę, mamy wiedzę. Zróbmy na wariata ekspedycję poszukiwawczą Orła”. Benek był już na takiej ekspedycji (Balex Metal, 2008). Miał olbrzymie doświadczenie w poszukiwaniu wraków. Spotkaliśmy się, przyprowadził wtedy Huberta Jando, powiedział, że to jest największy znawca historii Orła i w ten sposób narodził się projekt poszukiwań. Ja wtedy chwyciłem za telefon, zadzwoniłem do jedynej mi znanej aktywnej osoby w Wielkiej Brytanii czyli Leigh Bishopa i powiedziałem mu, że potrzebujemy łódkę na wschodnim wybrzeżu, która ma zasięg większy niż sto mil morskich od brzegu. Dlaczego sto? Hubert był bardzo przekonany (z resztą do dziś jest) do swojej teorii o „friendly fire” i miał dwie pozycje, które były do sprawdzenia w odległości do stu dziesięciu mil. To był totalnie wariacki pomysł. My się spakowaliśmy w maju dwa tysiące czternastego roku do ciężarówki i polecieliśmy do Wielkiej Brytanii. Przyjechaliśmy do Whitby, takiego małego portu na wschodnim wybrzeżu i zostaliśmy zamustrowani na najgorszy możliwy kuter, jaki w życiu widziałem, który śmierdział, który nie miał prawa wyjść w morze. Nasza determinacja była tak wielka, że nie chcieliśmy widzieć jego wad. Benek ze swoimi hydrografami zamontowali sonar holowany i ruszyliśmy w morze. Te dwie pozycje, które miał Hubert, okazały się puste.
Wtedy zaczęliśmy gadać z tymi Szkotami – rybakami. Okazało się, że mają pięć tysięcy pozycji (zaczepów). Zaczęliśmy te pozycje sprawdzać. Wtedy wybuchł pomysł – szukamy Orła dalej. Wróciliśmy do portu i generalnie projekt można byłoby uznać za zakończony, ale poszliśmy do pubu, zaczęliśmy z lokalesami, że szukamy Orła. W ciągu pięciu minut mieliśmy przyjaciół w tym pubie. Wszyscy się znali na nurkowaniu, na wrakach. Przyrzekliśmy sobie, że powstanie projekt długofalowy poszukiwań Orła.
Znamy ulubioną teorię Huberta, a ty masz swoją najbardziej ulubioną teorię odnośnie miejsca zalegania i tego jak poszedł na dno Orzeł? Masz swoje wyobrażenie, jak go znajdujesz, w jakim on jest stanie?
Tak realnie patrząc uważam, że Orzeł zatonął w wyniku wejścia na zabłąkaną minę, albo w wyniku nieszczęśliwego wypadku, który spowodował, że zatonął błyskawicznie i nie mogli nadać w żaden sposób sygnału. Ta hipoteza powoduje, że Orzeł może być wszędzie. Z kolei moja ulubiona hipoteza jest ta, którą z resztą Hubert w swojej książce wspomina, czyli atak Schnellboota – wątek holenderski.
Ona jest wspaniała, niewiele ma poparcia w faktach, ale świadczyłaby o tym, że chłopacy zostali powołani do tajnej misji. Dostali tajny rozkaz. Udowodnienie tej tezy nie zamknęłoby historii Orła tylko otworzyłoby nową, wspaniałą kartę. Dla badaczy byłoby czymś niesamowitym. To jest oczywiście coś, o czym możemy sobie fantazjować. Jednak realia według mnie są takie, że Orzeł prawdopodobnie w pierwszych trzech, czterech dniach patrolu wszedł na minę lub miał bardzo poważną awarię, która spowodowała, że zatonął błyskawicznie.
Czyli wybrzeże Wielkiej Brytanii wtedy, tak naprawdę.
Środek Morza Północnego generalnie, czyli obszar A3, który badaliśmy już dwukrotnie. Jest najgorszy możliwy scenariusz, czyli że Orzeł został bardzo mocno zniszczony i został zidentyfikowany na przykład przez miejscowych nurków jako Uboot 46 na przykład. I to jest zmyłka, bo to nigdy nie spowoduje, że będziemy go tam szukać. Jednak głęboko wierzę, że go znajdziemy, czy my, czy ktoś inny.
To jest bardzo ciekawy wątek historii, do którego często wracasz. To nie jest Titanic, który nie wiadomo dokładnie gdzie wylądował, tylko, że ta pozycja jest już gdzieś komuś znana, naniesiona na jakieś mapy. Zostało to błędnie zidentyfikowane, nurkowali tam ludzie nie znający tej historii, albo ciężko jest go zidentyfikować ze względu na jego stan. Widziałem parę wraków płycej zalegających i czasami naprawdę trudno sobie nawet wyobrazić, że to coś było kiedyś okrętem a nie przystankiem autobusowym.
W dwa tysiące siedemnastym roku znaleźliśmy HMS Narwhala, który jest w doskonałym stanie. Leży na dziewięćdziesięciu czterech metrów głębokości. Wiem, bo namówiłem Gerta Normanna i tam został spuszczony R.O.V. Co ciekawe, ta siódma informacja o rzekomym odnalezieniu Orła pochodzi od gościa, który napisał do mnie „Czy to możliwe, że Orzeł został znaleziony?” Podesłał link do rosyjskiego forum, do dyskusji o możliwości odnalezienia Orła. Na szczęście była podana pozycja, sprawdziłem ją, zgadzała się dokładnie z pozycją HMS Narwhal. My go zidentyfikowaliśmy w dwa tysiące siedemnastym, ale on już był znany wśród hydrografów. Dlaczego on nigdy nie znalazł się oficjalnie na mapach? Z prostej przyczyny, on leży osiemdziesiąt metrów od gazociągu, co jest błędem. Firma kładąca gazociąg powinna go ominąć i położyć pięćset metrów od wraku. W związku z tym, że technicznie popełniono błąd, nie przyznano się do tego. Próbowano to nie tyle zataić co nie wspominać o tym nigdy. Miesiąc temu rosyjski statek badawczy, który widocznie coś w tym regionie robił, najechał na niego, zmierzył go i napisał na forum pracownik tego statku, że chyba trafili na Orła. Tam było trochę namieszane bo było napisane „polski ORP Orzeł”, w nawiasie „typ: Narwhal”. Oczywiście na Narwhalu były sieci, więc był on znany rybakom. Mało tego, na HMS 10, którego trafiliśmy w marcu tego roku, który kompletnie nie figurował na żadnych mapach, został przez firmę Gerta Normanna odkryty w dwa tysiące dziewiętnastym roku, też były siatki rybackie. Więc dla przynajmniej kilku rybaków ten wrak był na pewno znany.
Wymieniłeś już kiedyś nazwisko osoby, której prywatnie jestem wielkim fanem, Bob Ballard odnalazł Titanica. Jemu bardziej zależało na udowodnieniu technicznych możliwości odnalezienia niż na samym Titanicu. Postawił na kamery telewizujące i czesał dno w poszukiwaniu pola szczątków, które jego zdaniem rozsypały się szerokim pasem z tonącego statku i łatwiej będzie je znaleźć od samego kadłuba. W przypadku Orła jest zupełnie inaczej.
Różnica polega na tym, że Ballard znał przybliżoną lokalizację wraku. Szukał na głębokości czterech kilometrów, my szukamy na głębokości do stu metrów. Dzieli nas wreszcie czterdzieści lat a w branży hydrograficznej to już jest kilka epok niemalże. W tej chwili multibeamy są już tak rozwinięte, że mutlibeam widzi teraz pas o szerokości dwustu metrów a przy dużej głębokości nawet trzystu. Pojawiają się w tej chwili nowe metody poszukiwawcze – są tak zwane AUV czyli autonomiczne pojazdy poszukiwawcze. Gdybyśmy chcieli wyłożyć na poszukiwanie Orła miliony jakieś to jest już sprzęt, który można na to przeznaczyć, ale zdaje się, że budżet na to trzeba mieć naprawdę nieograniczony.
My robimy to trochę inaczej. Wykorzystujemy wiedzę, która już jest. Na Morzu Północnym szuka się i ropy, i gazu, więc pewne badania są już przeprowadzone. Jak zobaczysz mapę z zaznaczonymi pozycjami wraków i widzisz pole, gdzie ich w ogóle nie ma to znaczy, że tam po prostu nie ma gazociągu i nikt tego obszaru nie przebadał.
Albo ma to na mapach prywatnych, a nie ogólnie dostępnych. Te informacje nie są zbierane do jednej bazy danych.
Dokładnie. Powiem ci taką anegdotę odnośnie Ballarda. W styczniu osiemnastego roku robiliśmy takie spotkanie z rodzinami załogi z Narwhala. Bardzo emocjonujące i to chyba była jedna z ważniejszych historii w projekcie „Santi: Odaleźć Orła” i Leigh Bishop przyjechał z córką Ballarda, co mnie kompletnie zaskoczyło. Pogadaliśmy, wymieniliśmy się wizytówkami i trochę zapomniałem o temacie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy za tydzień nagle na mejla dostaję list od Ballarda: długi, treściwy, że przygląda się poszukiwaniom i że rozumie nasze emocje. Jeśli mógłby być w czymś pomocny to bardzo chętnie.
Genialnie!
Powiem ci, gapiłem się na ten list długo. Wysłałem go do kolegów. Myślę sobie „kurczę, o co możemy Ballarda poprosić?” (śmiech). Nic mi nie przyszło do głowy. Było to jednak bardzo miłe, powymienialiśmy między sobą bardzo kurtuazyjne mejle i na razie sytuacja się zakończyła, ale myślę, że jak odkryjemy Orła to go zaprosimy. Coś z tym zrobimy. To jest człowiek bardzo oddany poszukiwaniom. Był w Polsce, zrobił film o Gustloffie.
Bob Ballard, źródło: zbiory własne
Fantastyczna historia, że macie kontakt. Ja myślę, że fajnie byłoby wykorzystać taką osobę do rozdmuchania afery. Mnie w tym wszystkim bardzo martwi, to nie jest absolutnie zarzut wobec was, tylko, nie wiem, narodu całego? Że to jest operacja „Santi: Odnaleźć Orła” a nie „Polska: Odnaleźć Orła”. To powinien być odgórny projekt – ludzie, powinniśmy się zorganizować narodowo, zrobić spore przedsięwzięcie. A tak historia póki co utyka lokalnie, znana jest specjalistom i poza tym, że ty się czasem pojawisz gdzieś na antenie mediów ogólnych to temat nie dostaje wiatru. Nic się dalej nie dzieje. Może małym „ognikiem” zapalnym będzie teraz powstający film fabularny.
Film Jacka Bławuta, w którym też mamy przyjemność mieć swój udział. Drobny.
Ja ci powiem o co chodzi. Wszystko co wielkie i narodowe może nie mieć tej duszy, którą udało się nam stworzyć. My w dwa tysiące siedemnastym dostaliśmy zapytanie z Lotosu – zastanawiali się, czy mogą mieć wkład jakiś w nasz projekt, bo projekt jest fajny. Pojechaliśmy na rozmowę. Padły kwoty. Ja powiedziałem, że budżet roczny projektu to jest dwieście tysięcy. Dla nich to jest kwota, o którą nie muszą pytać zarządu. To był już kwiecień, a my ruszaliśmy w maju, czy w czerwcu. Wszystko było gotowe i nagle dzwoni Lotos, że chce sponsorować projekt gdy my już wszystko w zasadzie zrobiliśmy. Była bardzo fajna rozmowa z panią dyrektor od marketingu. To była sytuacja, o której marzysz. Dzwoni do ciebie druga firma w Polsce, która mówi, że chce zasponsorować ci projekt. Ja chciałem by było w tym Santi, oni mówili, że w zasadzie nie mają z tym problemu. No i dostaliśmy taką umowę do podpisania (Tomek pokazują grubość niezłej książki). Zacząłem czytać tą umowę. Umowa była inna już niż rozmowy. Mieliśmy chodzić w białych softshellach z napisem Lotos. Pić z białych kubków z napisem Lotos. Pojedzie z nami ekipa filmowa, która za sto pięćdziesiąt tysięcy zainstaluje antenę satelitarną i tak dalej. Poza tym musimy wystąpić w telewizji raz, drugi, trzeci. I wymyślić jak tą kasę rozdysponować. No i ja zorientowałem się, że z tej kasy tylko i wyłącznie zaczną się kłótnie. Zadzwoniłem do tej pani dyrektor, powiedziałem, że my już w zasadzie zaraz wypływamy, mamy wszystko zapięte. Wycofaliśmy się, ale historia ma happy-end. Zadzwoniła ta dyrektorka, powiedziała „wiecie, co? Robicie fajną rzecz. My mimo wszystko chcemy być w tym projekcie na waszych warunkach. Powiedzcie, jakie to są warunki?. Ja powiedziałem „Pani Krystyno, Lotos produkuje paliwo, może więc zatankujcie nam statek”. Lotos się w pięć minut zgodził. Pokryli nam koszty, które nie były małe, bo to było pięćdziesiąt tysięcy złotych. Nikt nie miał do nikogo pretensji, parę razy w TVP poszło „Lotos wspiera poszukiwania Orła” i tak dalej. Opowiadam ci to, bo mam przeczucie, że jak zacznie się narodowy program poszukiwań to zgubimy tą duszę. Ja, zanim zadzwoniłem do Lotosa i odwołałem, to siedziałem sobie i zastanawiałem, co ja mam robić. Santi finansuje ten projekt od początku. Ja mam zobowiązania. Mam rodzinę, która się zastanawia „tata się bawi, wydaje pieniądze na poszukiwanie wraku”. Mnie przekonało to, że to jest z potrzeby serca – wszyscy pływamy za darmo: od historyków, filmowców po hydrografów. Hydrografowie biorą sobie urlop na ten czas.
Dostajemy wpłaty rzędu stu, pięciuset, tysiąca złotych od prywatnych ludzi, którzy wchodzą na stronę akcji i nas wspierają. Mieliśmy taką sytuację, że chłopak, który jest fanem poszukiwań, jak skończył pięćdziesiątkę, poprosił gości urodzinowych żeby zrzucili się na poszukiwania Orła i przyniósł mi te pieniądze. Ludzie kupują koszulki – które są drogie – wiedząc, że wspierają projekt. I ja nagle robię projekt narodowy, który nazywa się Lotos czy Orlen i pokazuję im, że był to projekt dla kasy. Stąd nigdy nie próbowałem szukać wielkiego sponsora. Mi w ogóle źle chodzi proszenie o pieniądze, bo projekt w sumie jest łatwym sposobem wyciągnięcia pieniędzy. Ja mam znajomych, którzy mają duże firmy i oni powiedzieli „Tomek, robicie super robotę, dokładam się do tego”. Mało tego, nie chcą, żeby ich loga tam były. Tylko żebym dał dziesięć koszulek do rozdania załodze to będzie „zarąbiście”. Tak się ludzie zachowują. Paradoksalnie, nie jest problemem zdobycie pieniędzy na projekt, problemem jest, żeby tych pieniędzy nie przepalić, zmarnować.
Ale zobacz, odnoszę takie wrażenie w miarę postępowania procesu starzenia, że strasznie dużo rzeczy przelatuje nam między palcami przez to, że jesteśmy skupieni na zarabianiu pieniędzy, które przez bardzo ograniczony czas możemy wykorzystać, zamiast skupić się na badaniach świata: kosmosu, lądów, świata podwodnego. I analogiczną sytuację widzę w poszukiwaniach, jesteście wy, nagle pojawia się nowa ekipa, która powinna się w zasadzie z wami połączyć, albo podzielić się zadaniami – wymienić wiedzą, żeby ta wiedza się gdzieś wyrównała (bo twierdzą, że mają jakąś lepszą wiedzę od was). Ale nie, odcinają się od was, mam wrażenie, że odmawiają wam prawa do znalezienia Orła. Ruszają osobną ekipą, jeszcze mają do tego ten przedrostek „narodowe”. Narodowa operacja poszukiwań. Jak ty takie rzeczy odbierasz?
Nie mamy wyłączności na poszukiwania. Każdy to może robić. Nie mam z tym problemu. Przyglądam się temu. Ja mam świadomość jak logistycznie jest to bardzo poważne przedsięwzięcie: przygotowanie ekspedycji. Byliśmy na morzu dziewięć razy, życzę chłopakom powodzenia. Wiem, że mają szczęście, bo trafili na ORP Kujawiak szybko. Zobaczymy, jak im to wyjdzie.
Mówisz, że tu konkurencja służy projektowi.
Nie chcę być górnolotny. Był Scott i Amundsen i się ścigali, kto dojdzie na biegun pierwszy. Jakbyś im powiedział „połączcie siły i róbcie to razem” to by parsknęli śmiechem. Każdy ma swoje ambicje, każdy chce czegoś dowieść. Jeden doszedł, drugi zginął, ale tu tak radykalnie (śmiech) raczej nie będzie. My mieliśmy parę razy zapytanie o współpracę, ale odpowiadaliśmy „dobra, to współpracujmy – my damy wam coś, wy dajcie nam cos”. Tylko zawsze się rozbijało o ten wkład drugiej strony. Możesz mieć najbardziej szlachetne serce, ale w pewnym momencie mówisz „no dobra, zróbmy taką współpracę, z której ja również będę miał korzyść”.
Narodowy projekt poszukiwań to jedno, ale na terenie Holandii, czy Danii, czy Wielkiej Brytanii są ekipy, które wiedzą, że Orzeł i O-13 są najbardziej poszukiwanymi wrakami na Morzu Północnym. Znalezienie Orła czy O-13 dla duńskiego poszukiwacza będzie ogromnym sukcesem, więc to nie tylko my, Polacy, tylko wiele grup szuka. Ja się już trochę z tym oswoiłem.
Ok, a co chciałbyś powiedzieć tym wszystkim internetowym niedowiarkom, którzy rzucają takimi hasłami, że w waszej akcji nie do końca chodzi o znalezienie Orła tylko o szukanie go, a głównie eksponowanie logiem Santi.
Nie wiem, jaki Internet przeglądasz, ale ja tych wpisów widziałem tak mało, że zupełnie je pominąłem. Jeśli ja wrzucę wpis, że jedziemy na Morze Północne i mamy tysiąc „lajków” i dwieście pięćdziesiąt komentarzy, z tego dwieście czterdzieści dziewięć jest pozytywnych a jeden jest krytyczny to na tym jednym nie będziemy się skupiać. Przy obecnej fali hejtu na jakiekolwiek działania ja ci muszę powiedzieć, że my się spotykamy bardzo, bardzo rzadko. Orzeł jest politycznie neutralnym tematem, wszyscy chcą na ten temat rozmawiać. Czasami był taki moment spiętrzenia, że telewizje się do mnie odzywały to dla takiego TVN czy TVP jest to bardzo fajny temat, to nie jest związane ze współczesną polityką, nikogo to nie drażni. Dziennikarze uwielbiają na ten temat rozmawiać, bo wiedzą, że nie naruszą bieżących, newralgicznych tematów. O Orle można gadać, gadać i gadać.
Ja mam czyste sumienie. Santi pokrywa w osiemdziesięciu procentach koszty. Niejako bawię się za własne pieniądze. Co ciekawe, ja dopiero po czterech latach zacząłem to podkreślać, bo dla mnie to była tak oczywista oczywistość, że nigdzie nie pisaliśmy tego. Nagle gdzieś poszło, że chłopcy bawią się za unijne pieniądze. Prawie spadłem z krzesła, bo w najdziwniejszych myślach nie przyszło mi do głowy, że ktoś wpadnie na taki zarzut. A ja nie wpadłem na pomysł by kogoś (Unię) prosić o pieniądze na takie rzeczy. Uważam, że jak jesteśmy firmą nurkową i wykładamy na to pieniądze to jest to oczywiste. Teraz, od trzech lat o tym zawsze piszemy, bo chcemy podkreślić, że na ten projekt idą prywatne pieniądze. Nie wyciągamy pieniędzy z urzędów, z państwa, ani z Unii Europejskiej – te są prywatne, nasze i ludzi.
Wróćmy do historii. Zastanawia mnie jedna rzecz odnośnie historii zniknięcia Orła. Powtarzaliście wielokrotnie w wywiadach, że w tym przypadku komunikacja była jednostronna: dowództwo wysyłało komunikaty do Orła odnośnie rozkazów zmiany obszaru patrolowania. Orzeł nie odpowiedział. Tak jakby nie było w tym nic dziwnego. To była normalna praktyka?
Nie, to nie była normalna praktyka. Na wszystkich poprzednich patrolach Orzeł się odzywał zawsze. Mało tego, znaleźliśmy dokument z trzydziestego dziewiątego roku, mówiący o tym, że priorytetem numer jeden jest informowanie dowództwa o ruchach na Morzu Północnym. Orzeł nie miał nakazu milczenia. Ludzie myślą, że milczał, bo coś mu groziło. Musisz wiedzie, że w czterdziestym roku nie mieli świadomości o skali podsłuchów. W poprzednich patrolach Orzeł informował na bieżąco o swoich posunięciach. W trzydziestym dziewiątym dowodzący flotą wydał rozkaz, że wszyscy mają informować na bieżąco o ruchach nieprzyjaciela, bo jak dowództwo ma podejmować strategiczne decyzje nie wiedząc co się dzieje na morzu. Trzeba sobie wyjaśnić jedną rzecz – Orzeł został wysłany na patrol nie po to by tępić wroga, ale przede wszystkim informować o jego ruchach. Jego milczenie nie było naturalne. Nie wierzę, że przez dziesięć dni nie natrafił na interesujący obiekt na morzu…
… czy chociażby potwierdził przyjęcie rozkazu o zmianie obszaru patrolowania.
Tak, że wyjaśnienie tej sprawy może być dwojakie: po pierwsze, popsuła im się radiostacja w ogóle. To się zdarzyło na Orle trzy razy, kiedy mogli odbierać rozkazy, ale nie mogli nadawać. Druga opcja, mógł zatonąć w pierwszych dniach patrolu.
Z tą radiostacją to, zdaje się, już mieli problem jak uciekli z Tallina, dopływali do wybrzeży Wielkiej Brytanii. Chcieli wejść, ale nie mogli powiadomić nikogo, bo mieli problem z radiostacją.
Tak, wtedy udało im się naprawić tą radiostację dosłownie ostatnim momencie.
Wróćmy do twojej ulubionej teorii, że Orzeł zatonął w wyniku ataku niemieckiego Schnellboota S-13. Wiemy, że ten ścigacz dokonał skutecznego ataku na jakiś okręt u wybrzeży Holandii. Gdyby to był Orzeł to by oznaczało, że albo operowali na podstawie nikomu nieznanych, tajnych rozkazów, albo to była jakaś totalna samowolka.
W totalną samowolkę nie wierzę. Jak już poznałem te wszystkie relacje zwłaszcza o kapitanie Grudzińskim, który był bardzo skrupulatny, przestrzegał rozkazów i tutaj nie ma mowy o samowolce. Wchodzi w grę tylko jakiś tajny rozkaz, który mogli dostać.
Oczywiście, tak jak mówię, jest to moja ulubiona teoria, ale nie ma żadnego potwierdzenia na nią. Z drugiej jednak strony, byłbyś dowódcą marynarki wojennej Wielkiej Brytanii i planujesz ewakuację wojsk w Dunkierce. Dwudziesty drugi, dwudziesty trzeci maja. Przygotowania trwają. Będą musieli ewakuować z kontynentu całą masę ludzi a przy tym pewnie jakieś tajne dokumenty, przerzucić kogoś ważnego, wysadzić komandosów, którzy będą musieli wysadzić jakiś most – czy wysłałbyś po prostu swoich ludzi? Raczej byś wysłał polski okręt podwodny, polskich ułanów, którzy już robili takie rzeczy, na Bałtyku pływali na płyciznach. Trudność pływania w tamtym regionie polega na tym, że tam jest strasznie płytko. Okręt podwodny ma tam sens tylko, jeżeli jest głębiej niż trzydzieści metrów w sytuacji walki. Jak jest płycej – najzwyczajniej na świecie się nie schowa skutecznie pod wodę. Żeby wysłać tam okręt podwodny, trzeba mieć bardzo poważny cel. Dwudziestego trzeciego maja, wieczorem ORP Orzeł wychodzi w morze. Dwudziestego piątego, czy szóstego – już teraz nie pamiętam dokładnie – jest przeprowadzony atak Schnellboota. Jest to więc możliwe, że Orzeł tam dotarł. Jest wiele faktów mówiących o tym, że mógł to być Orzeł. Dotarliśmy do niemieckich archiwów, które mówią, że dwudziestego siódmego lub ósmego maja niemiecki szpieg zauważył okręt podwodny wysadzający komandosów. Takie rzeczy się działy. Nie mamy na to żadnych dokumentów brytyjskich. Warto zauważyć, że okolice Den Helder były znane załodze Orła, bo tam Orzeł przechodził swoje pierwsze próby, częściowo z polską załogą.
Schnellboot zdał raport z tego ataku, coś w tych informacjach wam nie pasowało?
Mieliśmy dojście do notatek, nie do raportu. Do notatek dowódcy Schnellboota, który opisał ten atak. Potem się okazało, że raport to troszeczkę inaczej opisywał, nie zgadzały się godziny. Informacja była jednak na tyle ważna, że nawet Hubert Jando przytoczył ją w swojej książce.
Rozumiem, że chodziło o identyfikację trafionego okrętu. Identyfikacja oparta była na podstawie resztek szalupy, dokumentacji w języku holenderskim.
Tam dokładnie było napisane, że wypłynęły: resztki drewnianych mebli, ludzkie płuca, gazety i dokumenty w języku holenderskim. A także resztki szalupy z napisem „O-21”. To wszystko da się przypisać do Orła. Skoro Orzeł był wyprodukowany w Holandii, pewne instrukcje mogły być napisane po holendersku. Po drugie, jak facet zobaczył dziesięć dokumentów w tym jeden po holendersku, reszta po polsku to mógł stwierdzić, że wszystko jest po holendersku.
Ok, dobrze. Tylko w tym samym czasie dowództwo brytyjskie nadaje komunikaty w eter o zmianie obszarów patrolowania?
Tak, wszystko się zgadza, tajność operacji polega na tym, że jest ona także tajna dla swoich. Gdybym był dowódcą floty i wysłałbym Orła na tajną misję to bym utrzymywał resztę ekipy święcie przekonaną, że Orzeł ma dotrzeć do obszaru A3 i wysyłał tam komunikaty.
Ok, pojawiały się wielokrotnie informacje, że dalej są utajnione różne dokumenty dowództwa floty w brytyjskich archiwach, które mogą wskazywać na to, że Orzeł wykonywał inną misję, niż to było znane ogółowi. Liczycie na to, że nadejdzie właściwy czas, moment, chwila, że takie dokumenty zostaną odtajnione i rzucą nowe światło na losy Orła?
Nie wierzę w jakieś specjalne utajnianie. Przez te siedem lat poszukiwań spotkałem się z taką życzliwością strony brytyjskiej, ale opowiem ci taką historię. Piotr Michalik, który jest naszym człowiekiem w Londynie i mocno przekopuje się przez archiwa, odwiedził nowo powstałe muzeum Enigmy. Anglia nie została zniszczona tak jak Polska czy Niemcy, więc dokumentacja jest zachowana na szczęście w całości. Piotr dopytywał o nieznane dokumenty, które mogą być w posiadaniu muzeum. Został poprowadzony do archiwum, gdzie stało czterdzieści kartonów dokumentów, które zostały mniej więcej oszacowane, że mogą dotyczyć Enigmy, ale nikt od czterdziestego piątego do tych archiwów nie zaglądał. Trzeba by tam posadzić historyka, który poświęciłby dwa lata na przeglądanie tych archiwów. W takich dokumentach coś o Orle może być, ale nie są one specjalnie utajnione tylko nie zbadane. Nie wierzę w specjalne utajnianie.
Jasne.
Opowiem ci jeszcze jedną historię. Jak wiesz, „friendly fire” był mocno brany pod uwagę odnośnie zatopienia Orła. Dowódcą podejrzanego samolotu był człowiek o nazwisku Pearson. Szukaliśmy jakichś wspomnień, pamiętnika jego. Jednak szukanie informacji o człowieku z nazwiskiem „Pearson” w Internecie nie ma zbyt wielkiego sensu. Piotr jednak kopał w temacie i okazało się, że pan Person ożenił się po raz drugi i ma dzieci. Te dzieci żyją. Piotrek dotarł do córki Pearsona. Ona powiedziała, że na strychu jest dziesięć kartonów jakichś pamiątek po ojcu. Miała je przejrzeć. Piotrek błagał by pozwoliła mu je przejrzeć. Kobieta była bardzo chętna do współpracy, ale była bardzo zajęta – pracowała w szpitalu, nigdy jej nie było. Piotrek miał do niej jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. Jeździł, ona nie miała nigdy czasu – ona powiedziała, że przejrzy te dokumenty, bo znalazła książki z napisem „logbook”, poprosiła o datę. Piotrek podał: drugi lub trzeci czerwca tysiąc czterdziestego. Na drugi dzień kobieta się kompletnie odcięła. Nie odbierała telefonów, nie odpisywała. Piotrek się kompletnie załamał, bo dotąd odbierała normalnie. I teraz się zastanawialiśmy, co było w notatkach: Może dotarło do kobiety, że jej ojciec, bohater narodowy, może przez pomyłkę zatopił polski okręt podwodny. Nie chciałbyś się dowiedzieć na starość czegoś takiego o swoim ojcu. To są nasze dywagacje. Piotrek wsiadł w samochód, pojechał do niej. Ona mu nie otworzyła mimo, że światła były zapalone.
W końcu po miesiącu kobieta odpowiedziała, że przejrzała dokumenty, nic pod datą drugiego i trzeciego czerwca nie ma. I co? I my nie wiemy. Jeżeli są gdzieś jakieś dokumenty to my nie możemy do nich dotrzeć, pomimo naszych próśb kobieta nie udostępniła tych źródeł.
Szukacie Orła od dwa tysiące czternastego, mamy rok dwa tysiące dwudziesty. Entuzjazm siada? Napięcie rośnie? A może żona jednego z was mówi „słuchajcie, chłopaki, dajcie se spokój, starego już nie wypuszczę z domu. Już wystarczy!”?
Nie, nie, powiem ci, że każda kolejna wyprawa jest większym przeżyciem od poprzedniej. Najlepsze wyprawy to były trzy ostatnie. W dwa tysiące osiemnastym roku zorganizowaliśmy taką szybką wyprawę „w stylu alpejskim”. Jedenastego listopada, w stulecie odzyskania niepodległości, więc było to dla nas symptomatyczne. Dostaliśmy w tyłek jak nigdy, ale wyprawa była niesamowita. W dwa tysiące dziewiętnastym odbyliśmy wyprawę na tym samym statku „Anemo”, gdzie było już paru nurków. To było coś niesamowitego, niosło nas jak na skrzydłach. Projekt jest coraz bardziej lubiany. Jak wrzucasz hasło, że jedziesz szukać Orła i masz dwieście pięćdziesiąt komentarzy pod nim pozytywnych to cię niesie. Atmosfera w zespole jest fantastyczna, energii jest coraz więcej. W tym roku organizowaliśmy wyprawę wspólnie z Duńczykami, było sześć miejsc, a ośmiu chętnych nurków. Widziałem jak przeżywali ci, co nie mogli popłynąć. Tak więc energii starczy jeszcze na parę lat.
Jak już wspominałeś o technologiach, które mogłyby was wesprzeć w poszukiwaniach. Może dzięki takim osobom jak Ballard, czy sponsorom jak Lotos moglibyście wykorzystać jakąś technologię, która mogłaby ułatwić proces – te automatyczne urządzenia poszukiwawcze. Teraz rozmawialiśmy na początku, że wszystko idzie w stronę automatyzacji – nie wysyła się ludzi pod wodę tylko roboty. Może w tą stronę trzeba byłoby pójść z tymi poszukiwaniami?
Myślimy o tym, ale albo od dzisiaj poświęcasz całe swoje życie i rzucasz pracę by szukać Orła, albo robisz to ciągle jednak przy okazji, amatorsko. My robimy to ciągle amatorsko. Ta technologia jest, nie wiem – strzelam, pięćdziesiąt razy droższa od tego, co my w tej chwili wykorzystujemy, ale gwarancja znalezienia nie jest tyle samo większa. To jest wygodniejsza technologia, ale nie zwiększa szans na znalezienie. Wydaje mi się, że gwarancją znalezienia są dobre relacje z ludźmi, którzy pracują na Morzu Północnym. To my wykorzystujemy, kontakt z Gertem Normannem, który jest największym ekspertem od wraków Morza Północnego, daje nam duże szanse. Wszystko, co dzieje się dobrego na tym morzu, przechodzi przez ręce Gerta. Jeśli on jest po naszej stronie i szuka Orła z nami to jesteśmy spokojni.
Jak tacy ludzie jak ja, czyli nie mający środków, nie mogący was wesprzeć kompetencjami mogą w jakikolwiek sposób pomóc w poszukiwaniach?
(Dłuższa pauza)
Zatkało mnie (śmiech).
Trudno jednoznacznie podpowiedzieć coś. Jak mówiłem, źle mi idzie proszenie o pieniądze, ale jeśli chcesz wspomóc to kup koszulkę z napisem „Santi. Odnaleźć Orła” i noś ją. Mów o tym, bo to jest w zasadzie chyba ważne. Łatwiej nam będzie pozyskać w przyszłości sponsorów, jeśli projekt i historia Orła będzie znana.
Ostatnie pytanie, wyobraź sobie, znajdujesz Orła. Jaki jest bieg dalszych wydarzeń. Zastanawiałeś się nad tym? Poza oczywistą przyjemnością nurkowania na nim?
Na początku bardzo zastanawiałem się nad tym, bo miałem wielkie nadzieje, że znajdziemy go szybko. Potem przestałem się nad tym zastanawiać, ale jeśli go znajdziemy to będzie cała masa nowych rzeczy do zrobienia. Inwentaryzacja, może powstanie film dokumentalny, trzeba będzie odkryć powód zatonięcia i to też są bardzo fajne rzeczy. Zainteresowanie Orłem zrobi się olbrzymie prawdopodobnie, więc to też jest fajne. Teraz mnie fantazja ponosi, ale może wtedy bym przysiadł i książkę o tym napisał. „Szukając Orła”. Dlaczego by nie zaszaleć skoro książka o wrakach Bałtyku jest tak fajnie odbierana, dlaczego nie zrobić drugiej?
Tego sobie i tobie życzę. Bardzo ci dziękuję za poświęcony czas i fantastyczną rozmowę.
Wywiadówka to nowy etap w Nurkologu. Od dłuższego czasu miałem w głowie cały nowy wątek wywiadów z ciekawymi i ważnymi osobami z naszego świata nurkowego. Mam nadzieję, że pomysł znajdzie zainteresowanie w waszym gronie i będę mógł kontynuować serię. Niestety, ale wszystko na to wskazuje, że w tym roku tylko w ten sposób będę w stanie przedstawić wam fantastycznych gości, zamiast na Nurkowym Festiwalu Mocy. Festiwal 2020, jeżeli w ogóle będzie mieć miejsce, będzie raczej małą, towarzyską imprezą w grudniu, bez gości specjalnych. Na osłodę więc pierwszy gość Wywiadówki – Tomasz Stachura.
Zapraszam do lektury.
Kuba Cieślak
Część I.
Sierpień 2020
Pomysł na wywiad miałem już kilka lat temu, kiedy jechałem na bodajże drugi mój Baltictech w życiu. Na pierwsze gdyńskie konferencje jeździłem w ramach obowiązków zawodowych, w roli wystawcy. Na drugiej edycji miałem już mocny plan by wymknąć się na kilka interesujących prelekcji i chodził mi też pomysł po głowie by wykorzystać okazję i na Nurkologa przygotować relację oraz wywiady z ciekawymi uczestnikami. W planach był też wywiad na temat Orła. Ostatecznie brakło śmiałości, czasu i dobrego planu. Sprawę odłożyłem do szuflady, ale temat we mnie tkwił i pracował niczym lawa buzująca w wulkanie i czekająca na moment erupcji. Wulkan w końcu się zbudził, czas na erupcję, napisałem do Tomka przygotowując się co najwyżej na uprzejmą odmowę i zasłonięcie się obowiązkami zawodowymi. By zminimalizować szansę na odmowę, przygotowałem listę pytań do przedstawienia i postawiłem na sto procent szczerości – jestem psychofanem poszukiwań Orła i chciałbym pogadać właśnie na ten temat.
Tomek dość szybko odpisał, że wprawdzie jest na urlopie, ale niebawem go kończy i chętnie udzieli mi wywiadu. Umówiliśmy się, że podeślę mu pytania i jak tylko wróci z urlopu, ustalimy termin. Zawsze wisiała na de mną wizja, że po powrocie rzuci się w wir obowiązków i temat będzie odkładany, ale znowu miłe zaskoczenie – w ustalonym terminie połączyliśmy się za pomocą internetowej aplikacji do konferencji i rozpoczęliśmy rozmowę o nurkowaniu, wrakach, Santi, Avatarze, książce „Droga Śmierci” i o Orle. Ja w zaciszu swojego domu, Tomek w biurze. Słuchałem opowieści nie potrafiąc zmazać głupawego uśmiechu ze swojej twarzy, gdyż właśnie realizowało się kolejne z moich marzeń. Mogłem pogadać na swój ulubiony temat z gościem, który ma niebywałe szczęście mieszkać w Gdyni, czyli na wraki wyskakuje tak jak my do sklepu po banany, do tego zjadł zęby na bałtyckich wrakach i spokojnie może uważać się za znawcę tematu.
źródło: stachuraphoto.com
Tomek robi też fantastyczne zdjęcia podwodne i nie jest to byle amatorska robota, bo jedna praca Tomka tak spodobała się Szwedom, że zaprosili go do wykonania dokumentacji fotograficznej zatopionego w XVI wieku galeonu „Mars”. Mozaika ułożona z tych zdjęć znalazła się na okładce kilku językowych wersji magazynu „National Geographic”. Żeby tego mało było Tomek jest założycielem firmy Santi produkującej suche skafandry. Santi to marka premium znana i wybierana na całym świecie. Do tego są gdyńskie konferencje „Baltictech” i działalność grupy Baltictech szukającej nowych wraków i pracującej na rzecz udostępnienia wraków nurkom. Na koniec wypada wspomnieć o napisaniu książki „Droga Śmierci” o statkach zatopionych w trakcie operacji Hannibal: przerzutu niemieckich cywili i żołnierzy wycofujących się przed naporem Armii Czerwonej w trakcie II Wojny Światowej.
Myślę, że większość ludzi zna cię dość dobrze, ale warto wspomnieć z kronikarskiego obowiązku: gdyński nurek, entuzjasta nurkowań wrakowych, fotograf z zamiłowania, ale też to chyba już przestało być takim amatorskim fotografowaniem, bo już miałeś kilka poważnych projektów, co zakończyło się spektakularnym sukcesem, twoim zdjęciem na okładce National Geographic. Jeszcze postanowiłeś zająć się produkcją suchych skafandrów dla nurków, które z jakiegoś powodu odniosły niemały sukces a Santi stało się marką międzynarodową. Dodatkowo warto wspomnieć, że w ramach działalności grupy Baltictech organizujecie co dwa lata fantastyczną konferencję dla nurków, na którą przyjeżdżają sławy z całego świata. Czy to się wszystko zgadza, czy chciałbyś coś dodać?
Tak, tak, jak na razie nie ma żadnej pomyłki (śmiech).
Ok. Dobrze. Wygląda na to, że nurkowanie to jest esencja twojego życia?
Tak. Ja bym jeszcze dodał coś, co dla mnie z wiekiem jest coraz bardziej ważne. Poza tym, że mam to hobby, że nurkuję i że jest Santi, które zatrudnia w tej chwili ponad sto osób i ma już trzydzieści jeden lat, to ja jeszcze mam normalną rodzinę. To jest dość rzadka rzecz. Jak znam nurków eksploratorów, czy innych, którzy łączą hobby z biznesem, to często są to ludzie, którzy nie mają czasu na rodzinę, delikatnie mówiąc.
Ja jestem dumny, bo mam rodzinę, bo mam dwójkę dzieci, mam wnuczkę i w tym wszystkim mam tą samą żonę od zawsze. (śmiech) I to jest ważne, o tym się nie mówi. Jak to kiedyś ktoś ładnie powiedział, że za każdym sukcesem mężczyzny stoi mądra kobieta, choć często niewidoczna. Ja jestem tego przykładem. Rodzina mnie mocno wspiera. Rzadko się o tym mówi, ja też często o tym nie mówię, ale jeżeli miałbym coś właśnie dodać, to jest to, bo coraz bardziej to doceniam, że mam normalną rodzinę i tą samą żonę od zawsze.
Fantastycznie. Wygląda na to, że nurkowanie jest esencją twojego życia. A dopada cię czasem taka myśl, żeby rzucić to wszystko w diabły: tą branżę nurkową, to nurkowanie, wyjechać w Bieszczady?
Nie, nie, właśnie to jest właśnie plus prowadzenia biznesu połączonego z hobby. Jak robisz to, co kochasz to po pierwsze nie masz problemu, żeby w poniedziałek rano wstać do pracy, a po drugie – jesteś autentyczny. W biznesie, żeby osiągnąć sukces, trzeba być autentycznym. Jeżeli robisz biznes tylko dla kasy to oczywiście, częściowo on się udaje, ale ludzie to widzą. Jeżeli ktoś mnie pyta, dlaczego Santi stało się taką marką, jaką się stało, że jesteśmy w skafandrach numerem jeden na świecie, że w ogrzewaniu jesteśmy numerem jeden, to głównym powodem jest to, że jesteśmy autentyczni. Nie wciskamy ciemnoty. Ja nurkuję czterdzieści lat – liczba w zasadzie astronomiczna – pierwszy patent otrzymałem w osiemdziesiątym pierwszym roku, a już przedtem nurkowałem troszeczkę, bez patentu, z butlą nurkową ze straży pożarnej. Moją największą pasją od zawsze było nurkowanie. Miałem też inne pasje, motocykle, narty i tak dalej, ale nurkowanie było tą pasją pierwszą i najważniejszą. A potem pasją stało się tworzenie sprzętu. To jest też drugi rodzaj radości z tego. Ja czasami na deko, kiedy mam dwie godziny wiszenia w toni, myślę sobie „ja pierdzielę, mam na sobie tylko pięć procent sprzętu, który nie został wymyślony przeze mnie, czy przez ludzi współpracujących z mną”. Wszystko, co mam na sobie, przeszło przez ręce moje lub ludzi, którzy ze mną pracują. To jest fajna rzecz, kiedy używasz sprzętu, który sam wymyśliłeś i on się sprawdza. A jeszcze okazuje się, że wielu ludzi na świecie korzysta z tego sprzętu. I jeśli ja go sprawdziłem i on działa to jest to prawdziwe. Kiedyś – teraz już mniej – duża część klientów to byli moi znajomi, przyjaciele, ludzie, których znałem i czułbym się totalnie niekomfortowo, gdybym sprzedał komuś skafander, ten ktoś by zmarzł, czy nie daj Boże, byłoby zagrożenie życia. Na pewno masz świadomość, że nurkowanie jest bardzo niebezpiecznym sportem. Niewiele się o tym mówi, ale statystycznie rzecz biorąc, jest to jeden z najniebezpieczniejszych sportów świata. My jako Santi mocno przeżywamy chwile, kiedy ludzie w naszym sprzęcie ulegają wypadkom. Miałem kilka takich telefonów, od na przykład żony faceta, który ledwo uszedł z życiem z sytuacji podczas nurkowania, bo na przykład jakiś sprzęt nawalił. Jest to więc ogromna odpowiedzialność.
Do tej odpowiedzialności jeszcze wrócimy, ale teraz zajmijmy się tobą. Jesteś nurkiem wrakowym, fotografem, poszukiwaczem, ale sam powiedziałeś, że ta przygoda trwa już czterdzieści lat. To jaki był ten nurek początkujący, Tomasz Stachura, na początku swojej przygody nurkowej. Czy zaczynałeś w ogóle swoją przygodę tu w Polsce, czy za granicą, jak to w ogóle wyglądało?
Przede wszystkim nie pamiętam takiej chwili przełomu w swoim życiorysie, nurkowanie w zasadzie było od początku we mnie od zawsze. Mogę snuć wizje, że było jakieś konkretne wydarzenie. Ale uczciwie powiem, że nie ma takiego momentu przełomowego dla mnie, nurkowanie jest ze mną od zawsze. Mieszkam w Gdyni od szóstego roku życia, pamiętam jak z jakimiś prostymi płetwami i maską szedłem sam – miałem może dziesięć lat – szedłem sobie na plażę ponurkować. Wtedy były inne czasy. Teraz pewnie w TVNie by to opisali, że dziesięciolatek idzie sobie sam z płetwami ponurkować. Wtedy to było totalnie normalne. Byłem w czwartej klasie podstawówki, czułem się „dorosły”, mama nie robiła z tego żadnego problemu. Szedłem na plażę i na głębokości jakiegoś metra oglądałem sobie jakieś meduzy czy kraby, bo te występują w Bałtyku, o czym niewiele osób wie. To był taki moment mojego życia, że w zasadzie wszelkie wakacje spędzałem w wodzie wisząc na metrze głębokości, w litoralu, obserwując świat podwodny. Naturalne było, że coraz bardziej chciałem więcej sprzętu, potem, gdy miałem już czternaście lat, pojawiły się możliwości załatwienia sprzętu ze straży pożarnej – ratunkowy sprzęt szwedzkiej firmy AGA, który przerabialiśmy na sprzęt nurkowy i nurkowaliśmy z tym nie mając zielonego pojęcia jakie mogą być tego konsekwencje. Oczywiście wiedziałem, co to jest barotrauma i tak dalej. Swoją drogą w tamtych czasach była dość fajna literatura – ja mając te czternaście lat wszystkie możliwe książki na ten temat kupiłem, przeczytałem i sobie w tej wodzie radziłem. W wieku szesnastu lat poszedłem i zapisałem się do jacht klubu „Gryf”, gdzie była sekcja nurkowa i tam odbyłem szkolenie w suchym skafandrze, przeszedłem normalną drogę w Lidze Obrony Kraju. Przez parę lat potem prowadziliśmy obozy, przeszedłem starą szkołę, czyli uzyskanie pierwszych uprawnień zajęło mi rok – nie tydzień, jak teraz. W zimę chodziliśmy na basen, potem był trzytygodniowy obóz letni, gdzie rano wstawaliśmy i mieliśmy zaprawę – kraulem na drugą stronę jeziora i z powrotem. To było wtedy normalne. Nas to cieszyło, a nurkowania z tego było to może była godzina dziennie, a dużo było zajęć wokoło. Pływanie, pływanie na bezdechu, kiedyś każdy nurek pływał na bezdechu nagminnie, bo to była jedyna forma bezproblemowego uprawiania tego sportu. Ja do dziś uwielbiam pływać na bezdechu – daje to taką wolność i przywołuje wspomnienia dziecięcych nurkowań.
Trzymasz jakieś pamiątki, albo pielęgnujesz wspomnienia z pierwszych lat swojego nurkowania?
Nie, wiesz, staram się nigdy nie przywiązywać do przeszłości. Pamiątki to są takie kotwice, staram się żyć nie tyle przyszłością, przeszłością, co dniem teraźniejszym, a to jest nie byle sztuka (śmiech). Ale jak Santi zaczęło się rozwijać, przypomniałem sobie mój pierwszy kurs w osiemdziesiątym pierwszym. Odkopałem zdjęcia jak w takim skafandrze typu Foka z jachtklubem w Gdyni robimy pierwsze nurkowania. To są takie pamiątki. Nurkowanie było tak dla mnie ważne, że ja pamiętam niektóre nurkowania jakby to było wczoraj, te nurkowania sprzed czterdziestu lat, bo to wywoływało takie emocje.
A pamiętasz, jakie miałeś perspektywy na tą swoją przyszłość nurkową? Jak ty siebie widziałeś w przyszłości? Czy ty już wtedy miałeś wizję od początku, że chcesz by to było coś więcej niż hobby?
Pierwsze myśli w ogóle o biznesie pojawiły się w dwa tysiące pierwszym roku. Nurkowałem do tego czasu niezbyt systematycznie. A potem nagle „wybuchło” nurkowanie wrakowe. Andrzej Sala zaczął działać na Helu, pojawiły się pierwsze bazy nurkowe i wtedy zaczęły się te pierwsze wraki. I nagle jakby się otworzyło to nurkowanie. Zacząłem nurkować na Helu mając ten sprzęt, który miałem, czyli jakichś zagranicznych firm. W dwa tysiące pierwszym roku zorientowałem się, że ocieplacz, który mam na sobie, jest kiepski po prostu. A że miałem już od dziesięciu lat zakład odzieżowy, produkujący dobrej klasy odzież roboczą to po prostu uszyłem sobie pierwszy ocieplacz. Potem uszyłem dla kolegi, potem dla kolegi kolegi i ruszył biznes.
W dwa tysiące trzecim roku, kiedy zdałem sobie sprawę, że to może być biznes, z którego będę mógł żyć, to przyrzekłem sobie, że nigdy nie odwrócę proporcji – nie będę biznesmenem nurkowym, a nurkowanie odstawię na bok. Nie przestanę nurkować. Bo znam wielu kolegów, którzy weszli w biznes nurkowy i jak weszli w ten biznes głęboko to skończyli nurkować. Jak mają statek fantastyczny, ale nie są nurkami już. A przedtem byli bardzo aktywnymi nurkami. Ja sobie wtedy przyrzekłem, że tego błędu nie popełnię. Mało tego, ja sobie przyrzekłem wtedy, że Santi, jeśli będzie coraz większą firmą, to nigdy nie zatracimy tej duszy firmy koleżeńsko kumpelskiej. Czyli Santi jest taką firmą, do której możesz zadzwonić i powiedzieć: „słuchaj, rozpruła się kryza, zrób coś, bo j jutro muszę na rano mieć skafander gotowy”.
Z Santi nie wybiegaj, bo mam też oczywiście zestaw pytań odnośnie Santi przygotowanych. Ja cię chciałem spytać od tej strony, czy jako nie tylko człowiek z branży pewnie się też zastanawiasz jako nurek jaka jest najbliższa przyszłość tego nurkowania. Jaki kierunek rozwoju sprzętu, czego tak naprawdę my możemy się spodziewać, albo czego ty byś w ogóle oczekiwał, w którą stronę ten sprzęt i w ogóle samo nurkowanie pójdzie.
Wiesz, Kuba, to jest najciekawsze pytanie, bo to jest pytanie, które ja sam sobie zadaję, bo to jest chyba naturalne prowadząc firmę nurkową. Powiem ci, że kiedyś sobie siedzieliśmy w Dusseldorfie po targach na kolacji i siedzieli właściciele i przedstawiciele dużych marek nurkowych. Ja im dokładnie takie samo pytanie zadałem. Powiedziałem „panowie, siedzimy tu w takim fajnym gronie, każdy z nas jest prekursorem, każdy z nas już coś tam dokonał, odkrywał, więc jak widzicie nurkowanie za dziesięć, dwadzieścia lat?”. Powiem ci, nie było żadnej jednoznacznej odpowiedzi. To była bardzo fajna dyskusja, ponieważ mówiliśmy wtedy w zasadzie tak: obieg otwarty został wymyślony, jak wiesz, przez Jacuqesa Cousteau i Gagnana w – strzelam teraz – czterdziestym trzecim roku i do dzisiaj, poza jakimiś kosmetycznymi zmianami on dalej tak samo działa. Mamy automat dwustopniowy, jednostopniowy i to wszystko. Rebreather został wymyślony ponad sto lat temu i poza wielkimi zmianami w elektronice to jego idea jest tak jakby taka sama. Skafander, mimo, że chciałbym, żeby był bardzo mocno zmieniony, to dalej wygląda tak jak sto lat temu. Oczywiście jest inny materiał, zamki inne i tak dalej. Płetwy, maska, to jest wszystko to samo. Jaques Cousteau, który był wielkim wizjonerem, pamiętasz, że on po wymyśleniu otwartego obiegu chciał doprowadzić do tego, że ludzie będą oddychać z zalanymi wodą płucami. Prowadził ku temu pewne eksperymenty. To był facet, który naprawdę chciał zrewolucjonizować nurkowanie. Tak był z resztą odbierany. A my jesteśmy w takiej branży, gdzie w zasadzie od wielu, wielu lat używamy bardzo podobnej technologii do tego, co wymyślił Cousteau. Dekompresja jest taka sama jak kiedyś. Nie zrobiliśmy nic w branży nurkowej, co przyspieszyłoby dekompresję. Możemy lepiej ją obliczyć, ale nie przyspieszamy nic. Jedyne rzeczy, jedyne gałęzie biznesu, jakie poszły mocno do przodu, to jest: aparaty fotograficzne, obudowy, skutery i komputery. A wszystko inne, łącznie ze skafandrami, czym może nie powinienem się za bardzo chwalić, jakby jest tak jak kilkadziesiąt lat temu. One może są ładniejsze, wygodniejsze, mniej zawodne, ale idea funkcjonowania jest taka sama. Więc marzy mi się zrobienie takiego sprzętu, który pozwoli zejść na sto metrów i potem po półgodzinie wyjść bez dekompresji.
Powiem ci, co jest powodem, że ta nasza dziedzina się nie rozwinęła. Powód jest bardzo prosty. Firmy, które do lat osiemdziesiątych używały nurków do pracy, miały na to pieniądze, żeby inwestować w rozwój nauki. Te firmy poszły w rozwój R.O.V.ów czyli robotów podwodnych. W to idzie olbrzymia kasa. Dla firmy, która robi prace podwodne na trzystu metrach, lepiej jest zainwestować milion dolarów w robota podwodnego, rozwijać go, bo nawet jeśli on ulegnie zniszczeniu, to nie wiąże się z tym czynnik śmierci ludzkiej. To powoduje, że rozwój nurkowania głębinowego w zasadzie się zatrzymał, bo żadna prywatna firma nie wyłoży gigantycznych pieniędzy na badania. W tej chwili wielkie pieniądze idą w skutery, bo to jest potrzebne żołnierzowi, ale nie wiem czy wiesz, że żołnierze są szkoleni w większości do pracy na głębokości do dwudziestu metrów. Więc dla nich problem dekompresji czy PPO po prostu nie istnieje, bo dalej, na dobrą sprawę dobrze wyszkolony człowiek może nawet tlenem do dwudziestu metrów oddychać.
To powoduje, że rozwój nurkowania spoczął na barkach takich firm jak nasza, a to jest wielka odpowiedzialność. Firmy z branży rekreacyjnej nie rozwijają nurkowania, one jakby adaptują się do potrzeb rynku, czyli zmieniają kolor płetw, kolor masek, jakieś kroje pianek, żeby dziewczyny ładniej wyglądały i tak dalej, i tak dalej. Ale te firmy nie inwestują gigantycznych pieniędzy w rozwój branży. Mogę ci nawet powiedzieć, rozmawiałem z firmą bardzo zaangażowaną w produkcję komputerów nurkowych i zadałem im pytanie „dlaczego nie zasypaliście rynku oledami” a oni mi powiedzieli „Tomek, my mamy parki maszynowe, które już dawno się spłaciły. Te parki maszynowe produkują już te komputery nurkowe niemal za darmo. Rynek jeszcze nie potrzebuje oledów, więc po co wprowadzać oledy, skoro my jeszcze możemy przez najbliższe dwa lata zarobić kupę pieniędzy na starego typu komputerach.”
Tak myśli biznes nurkowy, nie? Gdyby to nie był biznes tylko wiesz jakby pasja, to by te komputery były już bardzo mocno posunięte do przodu. Wielkie firmy, które mają rady nadzorcze i udziałowców, na koniec roku muszą mieć zyski, więc dla nich lepiej jeszcze tłuc dwa lata, trzy lata nie pierwszej świeżości komputery tylko po to by jeszcze wyciągnąć więcej kasy z tego biznesu. Małe firmy, które żywią się pasją i cieszą się z tego, robią innowacje, ale małe firmy nie mają budżetów, nie mają takich możliwości. My jako jedna z niewielu firm inwestowaliśmy w rozwój ogrzewania, robiliśmy testy na miarę naszych możliwości. Mieliśmy taki okres w roku dwa tysiące trzynastym, gdzie nie sprzedawaliśmy ogrzewania, bo mieliśmy, brzydko mówiąc, wpadkę. Zatrzymaliśmy sprzedaż ogrzewania, przez pół roku chłopacy pracowali tylko i wyłącznie nad wymyśleniem bezawaryjnego ogrzewania. I to był chyba pierwszy raz w historii mojej firmy, kiedy robiliśmy taki development – w miarę taki profesjonalny i dzięki temu powstało ogrzewanie, które służy do dzisiaj i jest bezawaryjne, ale ja wiem, jakie to były koszty. Firma takiego typu jak Santi musi cały czas obrotować i mieć dochody. Nie mamy pieniędzy na badania. A wyobraź sobie co by było, gdybyśmy mogli zrobić w pełni oddychający materiał dla skafandrów suchych. Teoretycznie jest to możliwe tylko trzeba w to zaangażować uniwersytet, politechnikę, która by chciała to robić, producenta materiałów. Brzydko mówiąc nikomu na tym nie zależy, bo za nurkowaniem rekreacyjnym nie stoi taka wielka kasa jak za nurkowaniem komercyjnym czy militarnym.
Wspominałeś we wcześniejszych wywiadach, że przy tych wrakach masz bardzo ograniczony czas nurkowania dekompresyjnego. Ja nurkując rekreacyjnie na wrakach do czterdziestu metrów też jestem strasznie ograniczony czasowo. Myślisz, że coś się wydarzy w najbliższych latach w technologii, co pozwoli nam wydłużyć czas nurkowań?
Kosmetycznie tak. Komputery będą coraz lepsze. W tej chwili liczymy dekompresję opierając się na tak zwanym statystycznym nurku. Są osoby, które mają predyspozycje do szybszych dekompresji, więc prawdopodobnie nastąpi rozwój komputerów bardzo spersonalizowanych. To tyle teorii. Jednak w praktyce wyobraź sobie, że jest zespół trzyosobowy i jednemu nurkowi pokazało, że już może skończyć dekompresję, a drugi ma dwadzieścia pięć minut deco do końca. No i co? Cały zespół czeka, aż koledze się skończy czas deko. Zdarzyło mi się to ze sto razy.
Praktycznie nie ma na horyzoncie żadnego wynalazku, który by to przyspieszył. Najbliższe wynalazki, które są na horyzoncie to są coraz lepsze skutery, obudowy do aparatów. Pewnie pojawi się coś takiego jak podwodne Wi-Fi. Będziemy mogli się łączyć ze sobą, przekazywać informacje. Rozwinie się prawdopodobnie nawigacja, ale wszystkie te wynalazki nie poprawią czasu nurkowania. Będzie lepszy komfort. My jako Santi staramy się, żeby nurek nie tyle przetrwał trzy godziny nurkowania, ile żeby nurkował w komfortowych warunkach. To nie spowoduje jednak, że zamiast trzech godzin dekompresji zrobimy półtorej godziny.
źródło: stachuraphoto.com
Zmieńmy troszkę temat. Wciągasz rodzinę pod wodę, czy raczej zniechęcasz?
Wiesz, co, moja żona raz w życiu zanurkowała i to kompletnie bez mojego udziału czy nawet świadomości. Byliśmy w Turcji na wczasach, na wczasach nienurkowych. W związku z tym, że zaraz obok była baza nurkowa to wykupiliśmy sobie jeden dzień nurkowy. Moja żona siedziała sobie na statku i się opalała, ja zanurkowałem z instruktorem. Nie miałem ze sobą żadnego sprzętu, nic, po prostu w ramach wakacji zanurkowałem. Instruktor prawie mnie tam za rękę trzymał – nie miałem żadnych uprawnień ze sobą. Byłem traktowany jak takie trochę intro a w tym czasie kiedy nurkowałem na piętnastu metrach, drugi instruktor mówi do mojej żony „a spróbuj jak już tu jesteś”. I moja żona zanurkowała wtedy pierwszy raz w życiu.
Jestem mężem, który odradza nurkowanie, bo ja naprawdę mam świadomość, jakie to jest niebezpieczne hobby. To brzmi może mało marketingowo, ale naprawdę im starszy jestem tym mniej ciągnąłbym moją rodzinę w ten sport. Mój syn skończył OWD mając osiemnaście lat, zrobiliśmy parę nurkowań gdzieś tam w ciepłych wodach. Nie zachęcałem go do nurkowania – ma teraz dwadzieścia sześć lat – z dwóch powodów. Po pierwsze: jako ojciec miałem świadomość, że miałby problem, bo zawsze krążyłby po śladach ojca. Nie chciałbym rywalizować z moim synem w nurkowaniu. Po drugie: chciałbym, żeby szedł swoją drogą. Szczęście było takie, że Kacper bardzo mocno wciągnął się w windsurfing. Jest bardzo dobrym surferem, windsurferem, kitesurferem i ma swoją pasję związaną z wodą. Tworzy w tej chwili markę Unda, która ubiera windsurferów i surferów na zimne wody, więc propaguje te sporty na zimnych wodach bałtyckich. Ma swoją ścieżkę i ja jestem z tym przeszczęśliwy, bo współpracuję a nie rywalizuję ze swoim synem (o to, kto jest lepszym nurkiem, na przykład). Poza tym nie wiem czy zniósłbym świadomość, że mój syn pojechał do jaskini, wszedł dwa kilometry w głąb, tam jeszcze się przeciskał w jakiejś restrykcji, bo sam wiem, jakie to jest trudne. Moi rodzice nie mieli świadomości, jakiego rodzaju nurkowanie ja uprawiam, bo by chyba umarli ze strachu. Rodzic będzie zawsze rodzicem. Choćby nie wiem jaki był pewny sprzętu i umiejętności to wolę, żeby mój syn nie nurkował. Wiem, co to jest i ty wiesz ile osób już odeszło wśród naszych znajomych.
No właśnie, a propos tej odpowiedzialności, którą wspomniałeś. Tak to trzeba ująć, że biorąc się za poważniejsze projekty nurkowe, jakieś rekordy – to są dość świeże historie jakichś tam dalszych czy bliższych znajomych, którzy wykonują głębsze nurkowania. Niektórzy postanawiają bić rekordy świata a mają rodziny. Dla mnie to jest kwestia odpowiedzialności, że stawiając sobie ambitne cele musimy pamiętać, że ktoś na nas czeka w domu. Byłoby to z naszej strony strasznym egoizmem nie myśleć o tych ludziach. Nie myślimy o tym, że możemy nie wrócić do domu i zostawić ich z tym wszystkim, nie? Masz takie przemyślenia? Zwłaszcza w odniesieniu do tych znajomych, którzy gdzieś już niestety zostali pod wodą.
Po pierwsze, mam tego świadomość i od początku jak Santi zaistniało, pierwszego dnia założyliśmy, że nie wspieramy żadnych rekordów. Żadnych: głębokości, długości, itd. Ja mam takie powiedzenie, że głębokie nurkowanie przy linie jest jak całowanie lwa w tyłek. Ryzyko wielkie a przyjemność taka sobie i trzymam się tego hasła. Ja oczywiście też przechodziłem takie rzeczy, że zszedłem na siedemdziesiąt metrów na powietrzu, te emocje, że mi się udało. Ale im starszy jestem, tym bardziej widzę, jakie to jest bezsensowne. Czyli na konferencję Baltictech nigdy nie zaprosiliśmy żadnego rekordzisty. Statystyki mówią, że śmiertelność przy biciu rekordów wynosi między dziesięć a dwadzieścia procent. Czy ty sobie wyobrażasz, że ryzykujesz życie tylko po to by zobaczyć jakąś cyfrę na komputerze? Ryzykujesz, że na dziesięć nurkowań jedna lub dwie osoby nie wychodzą z takiego nurkowania. To jest rosyjska ruletka po prostu. Kretyństwo kompletne, żeby ryzykować tylko po to. Nic z tego nie mamy, bo gdybyśmy chociaż z tego się dowiadywali jak organizm reaguje na pewne sprawy, żeby to poszerzało wiedzę. Jednak ci ludzie przekraczają pewne bariery, granice, które nie dają nam wielu informacji. Jak ci ludzie giną, nie wiemy nawet, jakiego rodzaju stosowali mieszanki. Stosunek więc korzyści do zagrożenia jest tak „wielki”, że kretyństwem jest dla mnie robienie nurkowania rekordowego w jakikolwiek sposób.
Po drugie, nurkowanie głębokie jest chyba jedynym sportem na świecie, w którym pięćdziesięciolatek może być lepszy od dwudziestolatka. Myślę, że przyznasz mi rację, że często nurkowie, którzy mają pięćdziesiąt lat są lepsi od dwudziestolatków, dlatego, że nurkuje się głową. Kiedy ktoś mi zada pytanie, co takiego jest w nurkowaniu na sto metrów, że tutaj najważniejsze jest nurkowanie głową, ja daję taki przykład:
Jeżeli położysz belkę na asfalcie i ja ci każę przejść od jednego końca tej belki do drugiego końca to zrobisz to z uśmiechem na twarzy, bez najmniejszego problemu. Jeśli tą samą belkę położymy między dwoma wieżowcami, na wysokości stu metrów i każę ci przejść, to jeśli nie masz już podobnego doświadczenia to się skichasz ze strachu i nie zrobisz tego, albo spadniesz.
Mniej więcej taka jest różnica pomiędzy nurkowaniem na pięć metrów i na sto metrów. Masz te same czynności, masz często ten sam sprzęt (w przypadku rebreathera), tylko twoja psychika musi być naprawdę na uwięzi, żebyś tą belkę między jednym a drugim końcem przeszedł bez stresu.
Ja w swoim życiu robiłem parę nurkowań głębokich. Wiem jak trzeba emocje trzymać na wodzy i wiem, że takich rzeczy nie da się zrobić, że dwudziestolatek robi kurs w czerwcu, a na przykład w maju następnego roku robi nurkowania na sto metrów. Technicznie i fizycznie zrobi to bez najmniejszego problemu, ale psychika może nie wytrzymać i wiele takich wypadków znam. Kiedy emocje wygrywają, człowiek nie wytrzymuje. Uwierz mi, jest coś takiego w nauce jak nieopanowany atak lęku, o tym się kompletnie nie mówi, ale ja znam dwa czy trzy przypadki śmierci, które zostały ogólną przyczyną śmierci, ale ja wiem, co się stało, bo sam przeżyłem, nurkując na Florydzie, nieopanowany atak lęku. W sytuacji, kiedy wszystko idzie dobrze, wszystko jest ok i nagle dociera do ciebie taki strach, że masz ochotę wydrapać otwór w suficie, w jaskini, bo jesteś po prostu przerażony. I dopóki wiesz o tym jak z t ego wybrnąć to sobie poradzisz, ale jak masz za sobą tylko pół roku nurkowań to sobie nie poradzisz. Po prostu twoja psychika tego nie wytrzyma. Tak samo jest ze skokami spadochronowymi, tak samo jest z alpinizmem, ze wszystkim. Stąd wiele wypadków, które się wydarzyło w ostatnich czasach, jest właśnie efektem pójścia na skróty. To jest straszna rzecz, mam wiele żalu do instruktorów, że nie walą w bęben i nie mówią tego. To jest złe po prostu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent wypadków można było uniknąć, gdyby było w tym wszystkim więcej rozsądku. Są oczywiście wypadki typu awaria sprzętu, które się wydarzyły dobrym nurkom – bez tego czynnika paniki, ale niestety część wypadków wynika z chodzenia na skróty.
Kto więc twoim zdaniem jest „zwycięzcą” w nurkowaniu?
Ja staram się wytłumaczyć ludziom, że nurkowanie to nie jest skok wzwyż, ani skok w dal. Jeśli skaczesz wzwyż to twój wynik świadczy o twojej formie i o tym, czy jesteś lepszy, czy gorszy od innych. W nurkowaniu kto z nas jest lepszy, a kto gorszy? Nie masz rankingu, który ci wyznaczy twoją dyspozycję. To, że ktoś zrobi nurkowanie przy linie na dwieście metrów, a drugi sobie pływa w jeziorze na piętnastu metrach, to nie znaczy, że jeden jest lepszy, a drugi gorszy. A jak ci powiem, kto jest zwycięzcą w nurkowaniu, zwycięzcą jest ten, co przeżywa frajdę, tak zwany „flow”, czyli dobrze się czuje w nurkowaniu bez udowadniania niczego. I o to powinniśmy wszyscy walczyć i zawsze będę powtarzał, że jeśli dobrze się czujesz na pięciu metrach w jeziorku to pływaj w tym jeziorku, nie musisz iść na drugi dzień od razu na sto metrów, na Bałtyk. Oczywiście, jeśli minie rok, dwa i będzie cię tam ciągnęło, to rób to, ale zwycięzcą w nurkowaniu jest ten, co się czuje „flow”, czuje radość z nurkowania.
Mi się zdarza pływać w jeziorze na pięciu metrach i się z tym czuję dobrze, bo jest w tym tak fantastyczne uczucie nieważkości, uczucie bezpieczeństwa. Jeśli nurkujesz w takich warunkach, gdzie jest jeszcze słońce, piaseczek to jest to naturalnie przyjemne uczucie. Jeśli nurkujesz w jaskini, ciemnej, brudnej to się czujesz źle, sprawia ci to przyjemność, że przełamujesz bariery, to oczywiście, tylko te bariery trzeba przełamywać w pewnej proporcji. Jeśli się czujesz dobrze na sześćdziesięciu metrach to zrób nurkowanie na siedemdziesiąt, a nie na sto dwadzieścia. Nie idź za szybko.
Wydaje mi się, że to jest coś w naszym narodzie, że mamy taką zadrę, nie wiem, potrzebę udowadniania. Mamy na tym polu dość szczególne parcie by pokazać innym jak bardzo dobrymi jesteśmy nurkami, jak świetnie nam wszystko wychodzi. Możesz się ze mną zgodzić lub nie, ale mamy tą niestety tendencję do ulegania wypadkom właśnie ze względu na potrzebę udowadniania sobie i innym jak jesteśmy świetni.
Myślę, że tak. Był kiedyś taki żart, w Egipcie ginie rocznie stu nurków, gwiazdka, nie dotyczy Rosjan. Przyjeżdżali Rosjanie i mówili do instruktora: wczoraj zacząłem nurkować, ale chcę mieć na komputerze stówę, czy zejdziesz ze mną? Naprawdę Rosjanie w Egipcie, a byłem w nim po raz pierwszy w dwa tysiące pierwszym roku, ginęli jak muchy i tego się po prostu specjalnie nie podawało w statystykach. Niestety, my mamy czasem taką wschodnią naturę, według mnie, nie szanujemy swojego życia. Ludzie z zachodniej Europy chyba troszeczkę bardziej szanują swoje życie, to jest trochę jak z wypadkami na ulicach – w Szwecji rocznie ginie około dwustu osób, w Polsce ginie pięć tysięcy. Oczywiście, jest różnica proporcji w ruchu na ulicach, ale ta liczba pokazuje, jak mało szanujemy swoje życie. To się tak samo przekłada na nurkowanie. My jako Baltictech od początku podkreślamy, że nurkowanie to jest bardzo trudny sport, szanuj swoje życie i nigdy w życiu, a uwierz mi, mieliśmy taką chęć, ale nie nawiązaliśmy współpracy z żadnym rekordzistą. Sebastian (Marczewski) chciał byśmy wsparli jego projekt, ja próbowałem mu wybić z głowy pomysł na to nurkowanie. Skończyło się niestety jak skończyło. To była przykra rzecz, bo chciałem się pierwszy raz pomylić. Mówiłem mu „stary, jeśli będziesz szedł tą drogą, za rok cię nie będzie” i jak się dowiedziałem, że nie żyje, zrobiło mi się bardzo przykro, że miałem rację. Śmierć Sebastiana jest podręcznikowym przykładem, że to jest zła droga. Szkoda życia na to, żeby tylko pokazać innym, że możemy zanurkować na dwieście metrów.
Zejdźmy z ciężkich tematów. Wszyscy wiemy, że Tomek Stachura to nurek wrakowy, wielbiciel Bałtyku. Jest taki Tomek Stachura, który leci do Egiptu oglądać urocze rybki na pięciu metrach i rafy okrążać?
No oczywiście, ja kocham nurkowanie w każdej postaci, ja się w basenie cieszę nurkowaniem. Wiesz, jeśli wskoczysz do basenu, a woda jest przejrzysta, czujesz się jak ptak. To jest frajda. Ja biorąc udział w Demo Daysach gdzieś na polskich jeziorach, zawsze staram się mieć sprzęt i zanurkować, żeby zobaczyć jak dany akwen wygląda. Mam swoją łódkę, którą pływamy z rodziną a nie tylko nurkujemy, zawsze na tej łódce mam, piankę i sprzęt ABC. Jak sobie rzucimy kotwicę pod Jastarnią czy pod Helem, na dwóch metrach głębokości, moja rodzina się opala, a ja biorę sprzęt i pływam wokół łódki. A to wyczyszczę na przykład śrubę, a to zanurkuję bez celu i mam z tego taką radość, że nie masz pojęcia, bo ja kocham nurkowanie i czy to jest sto metrów na Bałtyku, czy na dwóch metrach w jeziorze, to jest to dalej nurkowanie. Mam z tego zawsze frajdę i staram się nurkować płyciutko jeśli to jest możliwe i na bezdechu też. Po pierwsze, ja to lubię, po drugie, to jest taka retrospekcja, tak zaczynałem.
źródło: stachuraphoto.com
WRAKI
Istotą twojej pasji w nurkowaniu są wraki. Jednak nie tylko jesteś podwodnym turystą, ty ich poszukujesz, odkrywasz. Żeby tego mało było, ty jeszcze starasz się popularyzować tą dziedzinę nurkowania i angażujesz się w procesy by „otwierać” wraki, które są obecnie objęte zakazem nurkowania. Mało ci tych wraków, które już teraz można odwiedzać i fotografować?
Nie ma większej frajdy niż nurkowanie na dziewiczym wraku. Ja miałem tą szansę od życia, że nurkowałem wielokrotnie na dziewiczych wrakach. Wyobraź sobie, że nawet tydzień temu na Zatoce Puckiej miałem sygnał od rybaków, że na dwóch metrach głębokości coś leży i znalazłem drewniane resztki wraku. Nurkowanie na bezdechu na dwóch metrach i nurkujesz na czymś, na czym jeszcze nikt nie był. Dotykasz drewnianego wraku, który ma jakieś nadpalone elementy, widzisz kotwicę, odkrywasz historię, dotykasz czegoś, na czym jeszcze nikt nie był i dotykasz historii. To jest takie przeniesienie się w czasie. Być może jesteś pierwszą żywą istotą, która ten wrak widzi, a to jest nurkowanie na dwóch metrach. Wyobraź sobie, co przeżywasz, kiedy wchodzisz do wraku na sześćdziesięciu metrach gdzie od siedemdziesięciu pięciu lat, od zakończenia wojny, nikogo nie było. Wchodzisz i widzisz szeroko rozrzucony sprzęt, buty, kości, lornetkę i takie rzeczy. To jest coś niesamowitego. Na pewno przeżywałeś to uczucie w dzieciństwie, że chciałeś przenieść się w czasie i zobaczyć, nie wiem, jak Warszawa wygląda w okresie międzywojennym i być uczestnikiem tamtego życia a tu, na wraku poniekąd masz taką możliwość. Schodzisz na wrak i widzisz elementy życia sprzed dwustu, trzystu, czy tak jak na „Marsie”, czterystu sześćdziesięciu lat to jest to coś nieprawdopodobnego. Nurkowanie na wraku, na którym przed tobą było pięć tysięcy nurków, no nie jest aż tak emocjonujące. Jest bardzo przyjemne, ale nie tak emocjonujące. Stąd wraków nigdy dosyć i my jako Baltictech odkrywamy tych wraków całą masę. Wyobraź sobie, że mamy wypłynąć i mamy do wyboru: bardzo ciekawy wrak, na którym byliśmy już pięć razy, albo mamy nowy wrak, na którym jeszcze nikt z nas nie był, ale nie wiemy czy to nie jest tylko kawał metalu albo drewna i to wszystko. Zawsze jako grupa głosujemy i nurkujemy na tym nowym wraku. Często schodzimy a to się okazuje, że to jest dekiel od kontenera na przykład, albo kupa kamieni. To jest ryzyko, ale emocje, jakie towarzyszące schodzeniu na wrak dziewiczy są sto razy większe niż na wrak już znany i odwiedzany. Idąc dalej, dlaczego zostawić emocje tylko dla siebie? Uważam, że zamykanie wraków dla nurków jest jakąś głupotą kompletną. Zamknięcie „Georga Buchnera” to była jakaś kompletna paranoja. To był tak zwany dowód w sprawie, która się już dawno zakończyła a Izba Morska nie była skora do odwołania zakazu. W przypadku tego wraku bardzo się narobiliśmy jako Baltictech, bo był bajzel w robocie papierkowej. Wszyscy byli za tym by go „otworzyć”, ale nikt nie chciał tej ostatniej decyzji podjąć. Izba Morska mówiła: my nie mamy z tym nic wspólnego, ten wrak nie jest nam potrzebny. Urząd Morski mówił, że Izba Morska go zamknęła i ona musi go otworzyć. I takimi przepychankami – uwierz mi, że ja byłem w Urzędzie Morskim z naszym prawnikiem Maciejem chyba z piętnaście razy – na temat Buchnera. To było naprawdę wychodzone, mieliśmy nawet zaświadczenie z Władysławowa, że udostępnienie tego wraku podniesie atrakcyjność miasta i tak dalej. Wszyscy byli co do tego przekonani. W tej chwili jest miło, kiedy odpalam Facebooka i widzę, że na Buchnerze co tydzień nurkują ludzie, bo to jest fantastyczny wrak. Bardzo bezpieczny, ale już na tyle trudny, że trzeba mieć troszeczkę umiejętności i doświadczenia by na nim zanurkować.
To prawda. Pociągnijmy temat zamykania wraków. Skąd się w ogóle wzięła koncepcja, że nagle są zamykane jakieś wraki? Powód – mogiła zbiorowa, ale umówmy się, znamy wraki, na których regularnie nurkujemy, na których też zginęli ludzie, ale ta liczba staje się elementem decydującym ? „A tutaj mamy Heweliusza, tutaj tylko zginęło dziesięć – piętnaście osób, a na Gustloffie, czy Steubenie zginęło strasznie dużo ludzi, to te wraki zamknijmy.” O co tutaj chodzi? Dlaczego pojawiają się takie mechanizmy?
To jest bardzo fajna i ciekawa sprawa. Wydaje mi się, że parę lat temu podchodziłem do sprawy jak ty. My pochodzimy ze świata zdroworozsądkowego a decyzje o zamknięciu czy otwarciu podejmują urzędnicy. Świat urzędniczy kieruje się innymi priorytetami. Dla urzędnika tak zwany święty spokój jest najważniejszy. I teraz, otwierając, zamykając – podejmując jakąkolwiek decyzję urzędnik naraża się na krytykę. A na pewno nigdy nie zostanie pochwalony, jak podejmie dobrą decyzję – bo to zostanie odebrane jako coś normalnego. Urzędnicy więc nie podejmują żadnej decyzji, gdzie jest jakieś ryzyko. Nie mówię tu o wrakach, mówię ogólnie o Polsce i pewnie o całym świecie. Ty jak prowadzisz swój biznes, podejmujesz decyzję w sekundę i to jest właśnie plus biznesu, gdzie jest właściciel, bo decyzja podejmowana jest natychmiast. W urzędzie decyzja jest podejmowana w ostateczności, kiedy przyciśniesz urzędnika do ściany i on już nie ma wyjścia. Poniekąd ich rozumiem, bo poznałem paru urzędników bliżej. Po co on ma narażać tyłek skoro po drugiej stronie jest tylko ryzyko. A jak podejmie dobrą decyzję to nikt go nawet nie pochwali. Łatwiej jest więc nie podjąć decyzji. Wracając do wraków, mamy trzy wraki: Gustloff, Steuben i Goya. Szczerze mówiąc, dla wszystkich najlepiej jakby tych wraków w ogóle nie było. Nie znam – poza nurkami – osób, które interesują się w sposób pozytywny tymi wrakami. Teraz musisz na to spojrzeć w ten sposób. Masz niemiecki, co by tu nie mówić, nazistowski wrak, który został zatopiony przez siły radzieckie. Nie do końca jest jasne, czy było to przestępstwo, bo zatopiono statek szpitalny. Oczywiście dobrze wiemy, że nie był to statek szpitalny, ale są kontrowersje, czy decyzję podjęto mając co do tego pewność. I statek zatopiony na naszych wodach, choć to też nie jest do końca jasne, bo to jest tak zwana strefa ekonomiczna E.E.Z.. Brzydko mówiąc, wrzód na tyłku dla każdej ze stron. Niemcy nie chcą o tych statkach gadać, bo to przypomina ich niechlubną historię, Rosjanie też nie do końca- bo to śmierdzi polityką, a Polacy mają tylko problem, bo statek zatonął w naszej strefie E.E.Z. więc trzeba coś z nim zrobić, więc dla świętego spokoju wrak został zamknięty. Temat zamieciony pod dywan. Paradoks polega na tym, że Polska nie do końca ma prawo zamknąć ten wrak. Wiele osób pyta, dlaczego my jako Baltictech w dwa tysiące dziewiętnastym roku mogliśmy tam zanurkować a inni nie. Właśnie dlatego, że bardzo głęboko zbadaliśmy kwestie prawne tej sprawy. Wyobraź sobie, że zakaz nurkowania na Gustloffie został wydany w dwa tysiące trzecim roku. Nie ma żadnej przesłanki, dlaczego został wydany. Legenda mówi, że to ambasada niemiecka zwróciła się do nas, że to jest grób i tak dalej. Guzik prawda. Nie ma żadnego pisma, że Niemcy nas o to poprosili. Nikt nas o to nie poprosił. Urząd Morski zamknął te wraki czasowo, w dwa tysiące trzecim roku. Mało tego, zamknął te wraki dla jakiejkolwiek aktywności w pobliżu: wędkarstwie, rybołówstwie i nurkowaniu.
Wielokrotnie kładliśmy Urzędowi Morskiemu nasze propozycje współpracy. Przecież nurkowie są najlepszym okiem i uchem urzędników. Od czterech lat nie doprowadziliśmy do spotkania. My prosimy o zorganizowanie spotkania, na którym będzie Urząd Morski, Biuro Hydrografii Marynarki Wojennej, Narodowe Muzeum Morskie i my jako Baltictech, przedstawiciele nurków. Od czterech lat nic. Urzędnicy wiedzą, że na tym spotkaniu będą się musieli do czegoś zobowiązać. Gorący kartofel, nikt nie chce go dotknąć. Poza nurkami, nikogo te wraki nie interesują.
Wyjaśnij mi od strony formalnej, szukacie nowych wraków jako Baltictech. Czy nowo odkryte wraki przechodzą jakąś procedurę weryfikacyjną, że jakiś urzędnik zamyka daną nową pozycję?
Musimy to odwrócić. Nie ma czegoś takiego jak „zamknięty wrak”. Jest lista wraków udostępnionych do nurkowania. Myśląc dalej tymi kategoriami, wszystkie pozostałe są niedostępne dla nurków. My jako Baltictech działamy w taki sposób, że jak znajdziemy jakiś nowy wrak za pomocą mulitbeamu to występujemy do Urzędu Morskiego o zgodę na nurkowanie, którą z reguły dostajemy bez najmniejszego problemu. Podajemy pozycję, robimy sprawozdanie z nurkowania i ten wrak jest zaznaczony przez Urząd Morski i Narodowe Muzeum Morskie jako obiekt na mapie. I to koniec. Na tym nasza rola się kończy. Udostępnienie tego wraku dla nurków to jest robota teoretycznie bardzo prosta, ale w praktyce, jeżeli nie będziemy kopać tego tematu co dwa, trzy miesiące to ten wrak nigdy nie wejdzie na listę. Urzędnicy idą tym torem myślenia: „dobra, ja dopuszczę ten wrak do nurkowania, a za dwa miesiące utopi się tam nurek. I co? Pierwszy ja będę poproszony o wyjaśnienie, dlaczego udostępniłem, że mogłem nie udostępniać, nie byłoby problemu”. Teraz sobie wyobraź, że my odkryjemy dwadzieścia nowych wraków, wyślemy to pismo do urzędu, żeby te wraki udostępnili. Urząd się pyta „ale po co? Macie swoich sto wraków. Nie mało wam?”. Tak to działa. Jednak chcę powiedzieć, bo jadę tak tu na ten urząd, że jak ty namierzysz nowy wrak, dostanie zgody na wykonanie nurkowania nie jest wielkim problemem. Warunek jest taki, że musisz potem zrobić sprawozdanie z nurkowania, filmowo-zdjęciowe, z opisem. I wtedy to trafia na biurko konserwatora zabytków, z reguły, jeśli wrak jest rokujący, robią tam nurkowanie archeolodzy. Jeżeli nie jest to wrak ciekawy pod względem badań naukowych to uzyskanie zgody na dalsze nurkowania na nim nie stanowi problemu.
Czy Baltictech zamierza ogłosić kolejne wraki w najbliższym czasie, które będą udostępnione nurkom?
To jest nasza stała działalność. Oczywiście każdy z nas ma swoją pracę i teraz robienie tego to jest robota po pracy czy przed pracą, więc jest to czasochłonne. Ale ledwo rok temu zdążyliśmy otworzyć sześć czy osiem wraków, ale są dwie śmieszne rzeczy w tym wszystkim, tylko dwa wraki z tej liczby cieszą się popularnością wśród nurków. Łodzie nurkowe mają swoje ulubione wraki, gdzie wożą ludzi i które są wciąż powtarzane. A jest parę wraków bardzo ciekawych, które są na tej liście, na które legalnie można zawieźć. Jest ten nasz radziecki torpedowiec, który na pięćdziesięciu metrach leży. I nikt tam nie jeździ. A to jest turbo ciekawy wrak z bardzo fajną historią. To jest taki torpedowiec, który wystrzeliwuje torpedę tylko na zakrętach. On nie mógł strzelić tej torpedy do przodu, więc podpływał pod niemiecką jednostkę i w trakcie zwrotu wylatywała z niego torpeda. Opisaliśmy go, zanurkowaliśmy na nim, ale nie słyszałem by jakakolwiek baza z Helu na niego pływała. Druga ciekawa anegdota, jaką ci opowiem: złożyliśmy zeszłego roku do urzędu listę wraków sugerowanych do otwarcia. Na tej liście było dwadzieścia pozycji to urząd odpowiedział w ten sposób: no dobra, to wy uważacie, a co sądzą inni nurkowie? My musimy się innych nurków spytać. I teraz opowiem ci autentyczną historię. Urząd Morski wyszukał w Internecie centra nurkowe w Polsce, wysłał dwadzieścia mejli pod tytułem: jesteśmy przeddzień poszerzenia listy o nowe wraki na Bałtyku. Czy wy sugerujecie, które wraki powinny być otwarte? Wysłał to do wszystkich znalezionych centrów, ja nawet wiem, jakich. Zgadnij ile odpowiedzi przyszło.
Jedna? Dwie?
Zero. Zero. Nie było żadnej odpowiedzi. Nawet nie było odpowiedzi „zajmiemy się tym jutro czy tak dalej”. Nikt nie odpowiedział na tego mejla. Co dla nas było o tyle dobre, że Urząd Morski potraktował Baltictech jako głos ludu, czyli już z nami rozmawia w sprawach nurkowych. To jest korzyść, ale smutne jest to, że inne centra się nie zaangażowały.
Zrobiliśmy petycję w sprawie otwarcia Frankena. Siedemset osób podpisało się pod tą petycją. Chwała im za to, ale nurków wrakowych jest kilkadziesiąt tysięcy w Polsce. My chcieliśmy pokazać siłę, petycja wylądowała na biurku dyrektora. Póki co nie otworzyliśmy go, pandemia nam w tym przeszkodziła. W kwietniu Marynarka Wojenna miała go przebadać, ale nie zdążyła z powodu koronawirusa, teraz COVID jest wytłumaczeniem każdego odroczenia.
Z twoich odkryć lub wizyt na wrakach jest jakiś twój ulubiony wrak, do którego szczególnie chętnie wracasz, albo miło wspominasz, jeżeli chodzi o wraki bałtyckie.
Na pewno Franken, bo to jest taki wrak, gdzie się uczyliśmy wszyscy nurkowań technicznych. I gdzie możesz nurkować ze sto razy i zawsze są emocje, bo zawsze jest coś nowego. Ten wrak jest taki, nie wiem jak to powiedzieć, niezdobyty. Jesteś na nim, ale wiesz, że jesteś tam gościem i wiesz, że Franken, gdyby chciał, to by cię zjadł tam w pięć minut (śmiech). Ja z resztą dwie najtrudniejsze przygody nurkowe przeżyłem właśnie na Frankenie, więc mam dla niego wielki respekt. Drugi wrak, do którego bardzo tęsknię, był dla mnie najważniejszy, to jest Sea Horse w Szwecji. To było moje pierwsze poważne nurkowanie, w dwa tysiące dziewiątym roku. Na stu pięciu metrach leży drewniany wrak, zachowany jak nowy praktycznie. Z różnych plotek wiem, że jest teraz trochę zniszczony przez sieci i już nie jest tak piękny, ale jak my byliśmy na nim wtedy to wrak miał sterczące maszty. Na gnieździe bocianim, które było dwadzieścia metrów nad głównym wrakiem robiliśmy pierwszego deep stopa. To jest wrak, na którym mi się marzy jeszcze zanurkować. Może mi się uda.
A propos marzeń i celów życiowych, muszę ci teraz wyznać, że zabiłeś jedno z moich marzeń. Na jednym z wykładów opowiedziałeś o Britannicu, podałeś to jako przykład, że można udostępniać wraki – masowe mogiły do nurkowania w sposób regulowany. Jednak tutaj głównym ogranicznikiem jest duża głębokość (100m) i cena nurkowania. Usłyszałem tą kwotę i zrobiło mi się słabo. To jest jedno z moich marzeń, by zanurkować na Britannicu, czy ty masz obrane za cele jakieś inne, niebałtyckie wraki, żeby je zobaczyć?
Kuba, szukając Orła odkryliśmy około dwustu wraków na Morzu Północnym. Na żadnym z nich nie zanurkowaliśmy, więc wiesz jak się z tym czujemy. Na statku jest ekipa nurkowa, napływamy nad wrak, sprawdzamy multibeamem, co to jest. Wyobraźnia nam podpowiada, że to może jest „Drewniak”, albo jakiś kuter, albo okręt wojenny i jedziemy dalej, bo nie ma czasu. Trzeba szukać, szukać, szukać. Moim marzeniem jest wrócić na Morze Północne i te najciekawsze wraki zbadać. Mam je wszystkie wynotowane. Mam ich obrazy z multibeamu. Po drugie, wraków w Bałtyku jest tyle, że naszego życia nie starczy. Cały czas mam listę pełną wraków do odkrycia. Jak napisałem książkę „Droga Śmierci” to z Tomkiem Zwarą, który pomagał mi pisać książkę, zrobiliśmy taką listę. Tomek wybrał najciekawsze statki, które brały udział w operacji Hannibal a do dzisiaj nie są znalezione. Ich jest pięć i są to bardzo ciekawe historycznie jednostki. Chociażby te pięć wraków trzeba koniecznie odkryć. Szykuje się mała sensacja tego roku, bo być może udało nam się namierzyć jedną z nich.
Jest historia pancernika „Lutzof”, który według legendy został zatopiony na Zatoce Gdańskiej i leży na stu ośmiu metrach, tak więc w zasięgu naszych możliwości logistycznych. Mógłbym ci tu wymieniać, wymieniać i wymieniać. Tych wraków jest coraz więcej, ale z drugiej strony mam świadomość, że żyjemy w czasach nurkowego El Dorado, bo prawdopodobnie za pięćdziesiąt lat, żeby móc zanurkować na dziewiczym wraku trzeba będzie zejść na pięćset metrów. Wszystkie wraki do stu metrów raczej zostaną znalezione i sprawdzone w tym okresie.
My nawet widzimy, że mamy dość mocno spenetrowane pozycje na północ od Łeby. Tam, żeby znaleźć coś, co wystaje metr, dwa z dna, jest raczej mało prawdopodobne. To, co my znajdujemy to są płaskie, drewniane wraki, które tylko i wyłącznie multibeam. Echosonda ich nie widzi, bo ona tylko pokazuje w takim miejscu niewielki wzgórek a multibeam pokaże plamę na dnie. To też jest fajna sensacja, bo parę dni temu robiliśmy nurkowania na sześciu pozycjach, z czego cztery okazały się wrakami dość ciekawymi, których w życiu byśmy nie znaleźli, gdybyśmy nie dysponowali multibeamem. Podejrzewam, że jest też cała masa wraków, które są pod piaskiem i dla nas nurków są już kompletnie nieatrakcyjne.
O SANTI
Przejdźmy do Santi. Zaczęło się od uszycia ocieplaczy na swoje potrzeby i kolegów. To, w czym nurkowaliście, pozostawiało wiele do życzenia. A potem? W jakim momencie to się okazało, kiedy poczułeś, że zapowiada się z tego poważne przedsięwzięcie?
Pierwszy ocieplacz uszyłem dla siebie w dwa tysiące pierwszym roku, a pierwszy ocieplacz „komercyjny” to był rok dwa tysiące trzeci. I wtedy przekształciliśmy Santi Przedsiębiorstwo Wielobranżowe na firmę Santi spółka z o.o. Pod tą formą prawną funkcjonujemy do dzisiaj. Rozdzieliliśmy Santi Odzież Robocza od Santi – nazwijmy Diving, ale tego w nazwie nie ma. Odzieżą roboczą zajmuje się do dzisiaj moja żona i to z sukcesami. A w dwa tysiące trzecim roku powstała firma, która zaczęła szyć ocieplacze. Ja poczułem się napędzony sukcesem – sukcesem tutaj nazywam nie tylko sukces finansowy, ale rozpoznawalność – na przykład takie miłe chwile, że facet, o którym czytałeś w książkach, dzwoni do ciebie. Taki Rirchard Lundgren dzwoni do ciebie i mówi „Słuchaj, Tomek, uszyj mi ocieplacz. Twoje ocieplacze są najlepsze”. To bardzo fajne chwile, mile łechcą ego. To było bardzo fajne na początku. Zwłaszcza mi się podobało, że osoby, które znałem z książek, nagle stawały się moimi znajomymi. To mnie bardzo nakręcało do dalszego rozwoju. Postanowiliśmy zrobić swój skafander. Szczerze? Nie mieliśmy wiedzy jak bardzo poważne jest to wyzwanie wtedy. W dwa tysiące piątym roku zrobiliśmy pierwszy skafander dla mnie, co ciekawe, od początku te skafandry w miarę działały. Sekret polegał na tym, że zanim odpaliliśmy skafandry to uruchomiliśmy serwis skafandrów. Mając kontakt z centrami nurkowymi zaczęliśmy naprawiać ich skafandry. To nam dało dość dużą wiedzę o słabych punktach dotychczasowych konstrukcji. Serwis działał prawie rok. Nauczyliśmy się klejenia, uszczelniania. Wtedy się bardzo mocno trzymałem ze Sławkiem Paćko z Techniki Podwodnej. On mi też dużo pomagał swoją wiedzą. Technika miała doświadczenie w dystrybucji Ursuita. Pokazywał mi jak skafandry działają i tak dalej. Nie mieliśmy świadomości, że za parę lat będziemy taką jakby konkurencją dla siebie. Że będziemy porównywalni z Ursuitem, wtedy wpatrywaliśmy się we wszystkie te firmy jak w święty obrazek. I w dwa tysiące szóstym roku, w imieniny Krzysztofa i Kuby czyli dwudziestego piątego lipca wypuściliśmy pierwszy skafander – Santi numer jeden. No i się zaczęło. Były różne sytuacje, były śmieszne momenty. Mamy coś takiego w polskiej naturze, że cieszy nas czyjaś porażka. Były więc okazje, że się z nas śmieli, bo coś się nam nie udało (śmiech), ale nas to nakręcało do dalszego rozwoju. Bardzo mocno pomogli mi zagraniczni koledzy – tacy jak Lundgren, Jarod z Halcyona. Cała masa dużych nazwisk, którzy wierzyli w Santi. Pojawiliśmy się w idealnym momencie, kiedy na rynku nie było dobrych ciepłych ocieplaczy, ale były dość dobre skafandry. Ocieplacze weszły więc mocno na rynek a skafandry – już nie tak łatwo, więc się musieliśmy z tym przebijać. Powolutku zaczęło nam to iść i w pewnym momencie zaczęto w nas wierzyć. I poszło. Santi jest dzieckiem sukcesu Internetu. My na początku nie wydaliśmy złotówki na reklamę. Na forach nurkowych, bo Facebook jeszcze nie funkcjonował, ludzie zaczęli pisać: „jak nie chcesz, żeby ci tyłek zmarzł to napisz do Santi, oni ci zrobią BZ400”. To spowodowało, że Santi stało się szybko znane we Wrocławiu i tak samo w Kanadzie, Internet nie ma granic. Ludzie pisząc na forach anglojęzycznych dzielili się opiniami, że to bardzo dobry ocieplacz i to ruszyło.
Jak już zaczęło iść to ja sobie pomyślałem „ta nazwa jest taka sobie”. Zarejestrowałem nazwę DIVIN, zarejestrowałem domenę „divin.com”, ale już przychodziły do mnie mejle, to się wydarzyło w ciągu jednego tygodnia. Zarejestrowałem w poniedziałek, a do czwartku miałem pięć zamówień z Norwegii. Na hasło „Santi”. Już było za późno. Ludzie zaczęli pisać w Internecie „Santi Poland” i „Diving” i to poszło. A ja z tą domeną zostałem (śmiech)! Jak Himilsbach z tym angielskim.
Bogu dzięki, bo teraz na rynku dominują nazwy typu „Aqua Dive”, „Extreme Dive” i człowiek musi sobie przypomnieć, co to za firma. A nazwy nieoczywiste, nie kojarzące się bezpośrednio, bardzo łatwo wpadają w ucho.
W sumie już prawie zdążyłeś mi odpowiedzieć na kolejne pytanie. Jednak dopytam cię, co w sumie spowodowało, że Santi z tej lokalnej marki stała się międzynarodową, rozpoznawalną. Jak nastąpił przełom?
Po pierwsze, autentyzm. Ja będąc nurkiem wkładałem w to serce. Opowiem ci taką historię, jak już Santi było na rynku to przyszedł do mnie kolega, który lata na paralotni. Powiedział „Słuchaj, tak szyjesz te ocieplacze, uszyj kombinezon dla paralotniarza”. Siadłem z nim, on mi kombinezon narysował, ja ten kombinezon uszyłem. Uszyliśmy w sumie trzy kombinezony. Przyszli paralotniarze, ubrali się w nie. Z takimi kwaśnymi minami powiedzieli „No tak… nie działa to”, bo ja nigdy nie byłem paralotniarzem, rozumiesz, nie wiedziałem, o co chodzi. Szyjąc skafander Santi ja nie musiałem z krawcem kombinować jakiego rozmiaru jest kieszeń, jak wygląda patka, bo ja sam ich używałem. Jak przyjrzysz się skafandrowi Santi to na patce kieszeni jest takie zgrubienie. Zgrubienie powoduje, że w grubej rękawicy czujesz, że to jest patka. Miałem taką przygodę na Frankenie wiele lat temu, że chciałem otworzyć patkę, próbowałem wyjąć kołowrotek a trzymałem całą kieszeń i się z nią szarpałem. Nie mogłem zmarzniętymi palcami w grubej rękawicy wyczuć co jest co. Po powrocie do firmy, na drugi dzień wprowadziliśmy takie zgrubienie na patce. I tak się rozwija produkt kreowany przez pasjonatów. Nurkowie zakładając skafander Santi wiedzą, że jest on szyty przez nurków, a nie przez biznesmenów, którzy postanowili stworzyć skafandry. No i Internet nam bardzo pomógł. To były lata darmowej reklamy. Wystarczyło tylko dobrze pisać o firmie i już to wszyscy podchwytywali. Nurkowie lubią się pochwalić czymś nowym, nietypowym. Bardzo często na nurkowisku było tak „A słuchaj, jest taka firma w Polsce. Oni to robią. Weź do nich zadzwoń, oni ci zrobią”. I to się rozeszło – marketing szeptany. Poszło jak burza. Ja to się śmiałem, że wiem, gdzie Richard Lundgren robi kursy GUE, bo jak w Japonii to zaraz mieliśmy zapytania z Japonii. Jak był w Korei, to z Korei.
No właśnie, jesteś nurkowym projektantem, kreatorem mody. Wypada być ubranym w rzeczy Santi. Te rzeczy podobają się ludziom, też od strony wizualnej właśnie. Jak się ty widzisz, jako tego, który ma swój wkład w przemysł nurkowy, jeżeli chodzi o rolę marki w świecie.
Nie ja jestem od oceniania siebie. Jestem dumny z tego, że wprowadzamy nowy kolor w Ladies First a duże marki wprowadzają na przykład komputer w tym samym dokładnie kolorze. Produkują skrzydła, pierścienie w tym samym kolorze. To pokazuje, że kreujemy pewne rzeczy. To jest bardzo przyjemne. Jak już kreować modę w After Dive to przekonało mnie już to, że jak widzisz żeglarzy – są pięknie ubrani na jachtach. Jak widzisz alpinistów to mają jakiś klucz w swoim ubiorze. A widzisz nurków (śmiech) to oni mają często okropnie rozciągnięte dresy. Ewentualnie spodnie-bojówki, wojskowe i tak dalej. Mnie to strasznie zawsze smuciło, dlaczego nurkowie nie mają swojej mody, bo jedyną rozpoznawalną rzeczą jest czapka czerwona i to wszystko. Zaczęliśmy więc od czerwonej czapki, potem czarnej i tak ruszyło. Zaczęliśmy wprowadzać pewną modę. Dumny jestem nieprawdopodobnie jak gdzieś widzę, że ludzie chcą to nosić. Często jest tak, że jak przyjeżdżam na nurkowisko to jestem w szoku jak dużo osób ubiera się na nurkowanie w ciuchy Santi. Nawet mając skafandry innych marek mają nasze bluzy. To jest gigantyczna forma zapłaty, że ja przychodzę na nurkowanie, widzę ludzi w Santi i rozpiera mnie duma. Nie będę tego ukrywał.
Skupiliście się na skafandrach, na dodatkach do skafandrów, a czy chodzi ci po głowie, czy może marzysz o tym, że za jakiś czas zobaczymy komputer z logiem Santi, albo skrzydło z logiem Santi?
Nie, od razu ci odpowiem – nie. To jest świadoma strategia rozwoju firmy, która, mam nadzieję, się nie zmieni. Postanowiliśmy wiele lat temu, że Santi jest firmą, która produkuje ubiór. Czyli After Dive, ocieplacze i skafandry. Wszystko wokół. Wychodzę z założenia, że jeśli kupujesz Mercedesa to nie kupujesz opon Mercedesa tylko opony najlepszego producenta opon. Chociaż gdyby Mercedes wypuścił opony, wiele osób pewnie nie zauważyłoby tego i jeździłoby na tych oponach (chwila zawahania) Chociaż może? Nie wiem. Nie jesteś pierwszą osobą, która o to pyta. Mało tego, nasi dealerzy mówią, że wzięliby czterysta automatów z logiem Santi. Dlaczego więc nie pójść do firmy na Taiwanie, klepnąć czterysta automatów z logiem, ale wydaje mi się, że byłoby to nieuczciwe. Miałem wiele razy propozycje, żeby zrobić płetwy, maskę i tak dalej. Ludzie nie są głupi, może parę osób to kupi, ale parę osób powie „po co mam kupować znaną maskę innej firmy tylko dlatego, że ma logo Santi”. To wolę robić tysiąc t-shirtów, jeśli ktoś chce coś mieć z logiem Santi to proszę bardzo, niech kupi sobie t-shirt. Jest to dla mnie uczciwsze. Ale idąc dalej, jednak nie kończymy, pewnie wiesz, że jesteśmy udziałowcem Halcyona, więc tworzymy też grupę z nimi. Powstał Avatar w tej chwili i mamy w zanadrzu kolejne pomysły, ale one nie będą rozwijane pod marką Santi. Santi zostanie ekspertem od skafandrów, ocieplaczy i ogrzewania.
To może mokre skafandry. Pianki?
Niewykluczone, ale pewnie nie będzie to pod marką Santi. Będzie to Santi Group, czy coś w tym stylu, ale tak jak robimy z Avatarem. Jest Avatar – wtajemniczeni wiedzą, że stoi za tym Santi. Na pewno będą inne produkty, ja mam pięćdziesiąt pięć lat i jeszcze parę rzeczy chcę zrobić w życiu. Nie spoczywam na laurach. Nie wiem, może za trzy lata mi się zmieni, a może będzie nowy właściciel i wtedy zacznie produkować skrzydła z logo Santi. To jest biznes. Ja wiem, że sprzedałbym tych skrzydeł „full”. Tylko mi frajdę sprawia już bardziej tworzenie nowych rzeczy niż zarabianie kolejnej kasy. Z resztą to nie jest nowość, od początku nie kierowałem się chęcią zysku. Kierowałem się satysfakcją z tworzenia nowych rzeczy. Byłbym nieuczciwy, jeśli na starość zacząłbym tylko trzepać kasę. Po co? Nie mam takich powodów. Czas jest najważniejszy. Jakbym zajął się trzepaniem kasy nie miałbym czasu na nurkowanie. To trochę byłoby słabe.
żródło: avatarsuits.com
Avatar – konsekwentna ścieżka, którą obrałeś, czy nagła potrzeba wynikająca z rynku?
Jak to mówią Amerykanie: „Both”. My cały czas się rozwijamy, dostajemy od producentów tkaniny do testowania. Byłoby jednak kretyństwem, gdybyśmy co miesiąc wypuszczali nowy skafander, bo ludzie by zwariowali. Byłoby zamieszanie na rynku. Od zawsze marzyliśmy o lekkim skafandrze. Pamiętasz, Posejdon robił kiedyś takie specyficzne skafandry, potem były jakieś inne. Ciężkie, niezniszczalne – to Eques też robił. W miarę podwyższania umiejętności nurków, skafandry zaczęły robić się lżejsze. Jako nurkowie mamy takie umiejętności, że nie dotykamy teraz wraków, nie dotykamy niczego w jaskiniach. Skafandry są coraz cieńsze. Wypuściliśmy skafander E.Motion, który naszym zdaniem był już bardzo lekki i już lżejszego nie będzie, ale cały czas testowaliśmy nowe materiały. Pojawił się materiał trzy lata temu, z Japonii, który był na początku używany do produkcji skafandrów dla kajakarzy. My go przetestowaliśmy w skafandrze nurkowym. Ja byłem bardzo, bardzo sceptyczny, bo poprzednie materiały, które testowaliśmy i które według producenta były idealne, oddychające, buzowały jak jacuzzi jak robiliśmy testy tych skafandrów. A tu nagle pojawił się materiał, idealny dla nas, z tej linii kajakowej, ale nadający się do nurkowania, który po pierwszych testach sprawdził się znakomicie. Wyprodukowaliśmy dziesięć skafandrów testowych. Jeszcze nie było nazwy wtedy. Rozdaliśmy je naszym nurkom testerom, którzy są instruktorami, którzy wchodzą do wody po trzysta razy i robią w nich masę nurkowań. Sam wiesz jak to jest, sam jesteś instruktorem. Skafandry się niszczą wtedy najbardziej. Instruktorzy są dla nas idealnymi testerami. Ja byłbym fatalnym przykładem, bo wchodzę do wody na trzy godziny i wiszę głównie na dekompresji i wychodzę. A instruktor chodzi w tym skafandrze, ma go przewieszonego, siada, wchodzi, niby też był trzy godziny, ale milion razy go jeszcze zdjął i założył, więc demoluje go jeszcze bardziej niż nurek techniczny. Wyobraź sobie, że po roku testów żaden z tych skafandrów nie zniszczył się co nam dało ogromne pole do myślenia: co dalej. No i w tym momencie powstała dyskusja, mamy prawdopodobnie przełomowy skafander i czy robimy go pod metką Santi jako kolejny skafander, czy robimy nową strategię biznesową. Stwierdziliśmy, że stworzymy tak zwaną markę walczącą. Można iść dwoma ścieżkami: wycenić go na dwa tysiące euro, nazwać go najlepszym skafandrem nurkowym na świecie i tłuc kasę lub pobawić się trochę strategią nową i próbować różne kierunki. To też sprawia ci przyjemność, bo można powiedzieć, że Santi weszło na rynek to jest to tak zwany fart, ale jeśli wprowadzisz drugą markę na rynek i ci się to uda to znaczy, że jednak znasz się na robocie. Ja pływam od dwóch lat w Avatarze, mam swój skafander – uszyty pod siebie trochę. Mogę pokazywać to jako przykład, że skafander jest niezawodny. Nie cioram go może tak mocno, ale po dwóch latach ten skafander nie nosi nawet śladów zużycia. Tak fenomenalny jest ten materiał a jest lekki jak sztormiak cieniutki, żeglarski. To jest coś nowego. Projekt Avatar jest troszeczkę zmianą filozofii w nurkowaniu. Jak ja miałem szesnaście lat, bycie nurkiem to była deklaracja na całe życie. Zostajesz nurkiem i poświęcasz się tej pasji na sto procent. Teraz jest tak, że ludzie lecą do Turcji i są paralotniarzami, wracają – kupują sobie najlepszy rower i są triathlonistami. Jadą na narty, są snowboardzistami. A potem są nurkami. Żeby być najlepszym w tym wszystkim musisz mieć najlepszy sprzęt: musisz mieć najlepszy rower triathlonowy, musisz mieć narty curvingowe i musisz mieć skafander, który pozwala ci zanurkować bez problemu. Mogę ci śmiało powiedzieć, że jeżeli nowicjusz wejdzie w Avatara, po trzech – czterech nurkach jest ekspertem od nurkowania w suchym skafandrze. Ten skafander jest tak łatwy. Avatar jest taką filozofią, mam nadzieję, że są to prorocze słowa, jak narty curvingowe w narciarstwie. Ja od dziecka interesuję się narciarstwem i żeby Christianie wykręcić trzeba było dwa tygodnie być na kursie i nauczyć się przyklęknąć, potem przypiąłem narty curvingowe i „O Boże, umiem jeździć, umiem skręcać”! Tak samo jest z Avatarem. Zakładasz skafander, wierz mi, Kuba, byłem świadkiem, na kursach nad jeziorem chłopak przymierzył E.Lite’a, wszedł do wody – to był jego pierwszy nurek w suchym skafandrze, a miał za sobą tylko tygodniowe OWD. Wyszedł i mówi „ja pierdzielę, ale to ciężkie”. Ja mówię „no to przymierz Avatara”. No i wyszedł po nurku i miał tak roześmianą twarz. Było mu cieplutko, suchutko a nie miał żadnych ograniczeń i czuł się lekko jak w pianeczce. Więc Avatar – mam nadzieję, że będzie takim przełomem i dotrze do dwóch grup: do nurków aktywnych, którzy potraktują to jako drugi skafander, czyli „lecę do Chorwacji i biorę Avatara”. A druga grupa docelowa to są początkujący nurkowie, którzy chcą być po trzech dniach nurkami technicznie doskonałymi i w Avatarze będą mieli taką możliwość.
To bardzo ciekawe, co teraz powiedziałeś. Sam przeprowadzam sporo kursów nurkowania w suchym skafandrze i sam – z własnego doświadczenia – mówię ludziom, że z mojego punktu widzenia i tego jak obserwuję kolejne osoby próbujące suchego. To nigdy nie jest miłość od pierwszego wejrzenia. To jest zawsze trochę takie na początku małżeństwo z rozsądku a dopiero z czasem pojawia się radość.
To mam dla ciebie taką propozycję: taki trick – weź następnym razem dwa skafandry na kurs: E.Lite i Avatar. Najpierw daj facetowi E.Lite a potem Avatara i uwierz mi, że to zadziała.
Umiejętności z kursu Rescue mogą się przydać w najmniej spodziewanym momencie. Opisana historia wydarzyła się
Nie każdy będzie miał okazję ratować komuś innemu życie, nikomu z resztą tego nie życzę. Raz na jakiś czas jednak zdarza się taka sytuacja, że ktoś wpadnie na pomysł by dostarczyć innym adrenaliny, sprawdzić, czy znajomi mają dobry refleks i przygotowanie. Sam zainteresowany też naje się stresu i zbliży się niebezpiecznie do cienkiej granicy by sprawdzić, czy jest jakieś światełko na końcu tunelu, o którym opowiadają niektórzy wyratowani. Nie wiem, po co to robić, ale cóż, niektórzy tak mają. Warto więc mieć choćby minimalne (ale zalecane jest co najmniej rozszerzone) przygotowanie, bo nikt nie zna dnia, godziny, ani osoby, która zechce sprawdzić nasze przygotowanie. Moja przygoda miała miejsce przed wakacjami, ale opisuję ją dopiero teraz, po nabraniu odpowiedniego dystansu, a chcę ją spisać, zanim umkną mi szczegóły z mojej słabej pamięci, bo lekcja była to dla mnie odpowiednia. A może jeszcze kto z czytających na tym skorzysta. Zacznijmy od tego, że katastrofa zawsze jest sumą różnych niesprzyjających warunków, uchybień, błędów. My to nazywamy zrządzeniem losu, niepotrzebnie mitologizując prozaiczne lenistwo, zmęczenie, głupotę czy rutynę. Mój „buddy” to nurek o opinii pożeracza butli, tam, gdzie inni są w połowie zapasów, tam mój „buddy” podobno jechał już na rezerwie, a większość nurkowań kończył na octopusie partnera. Na tym wyjeździe połączono go ze mną, tym samym podnosząc mi samoocenę, gdy przed całą grupą nurków mianowany zostałem doświadczonym nurkiem i dostałem pod opiekę kogoś ze słabszymi notowaniami. Dajemy pierwszego nura, idzie nam świetnie, bez żadnych problemów, kończymy nura z takim samym poziomem powietrza (starcza na drugiego nura), wszystko fajnie. Drugi nurek też raczej nie budzi zastrzeżeń. Dzień nurkowy kończymy imprezą i tu się przyznaję bez bicia, że tym razem przekroczyłem swoją linię i tego wieczora bawiłem się ciut za dobrze jak na przyjęte przeze mnie standardy zabawy przed nurkowaniem.
Następnego dnia byłem mniej wypoczęty, czułem, że pod wodą muszę uważać, na bicie rekordów nie ma miejsca. Błąd numer jeden – było zrobić jakieś roszady, pójść z kimś bardziej doświadczonym ode mnie. Błąd numer dwa to brak sprawdzenia przed wejściem do wody. Pierwszy dzień poszedł tak dobrze, że odpuściliśmy sobie sprawdzanie sprzętu partnera. Po prostu ogólne „ok? ok.” i pod wodę. Idziemy spokojnie na cztery metry, zwiedzamy okolice, jest nieźle. Oglądam się za siebie – nie ma partnera. Patrzę w górę, jest na powierzchni – no ładnie – musiał wystrzelić jak torpeda, ciekawe, dlaczego. Nie widzę z dołu żadnych oznak problemu, czy kłopotów, więc zaczynam powoli wynurzanie, nie ma co szaleć, ani robić zamieszania.
Wynurzam się i widzę walkę z kamizelką. Widzę też, że partner utrzymuje się głównie na powierzchni za pomocą płetw, że kamizelka nie jest do końca napompowana. Nie dociera do mnie jednak informacja, że partner ma problem z powietrzem w butli i że błaga mnie o podanie octopusa mówiąc „podaj mi rurkę”. Głupieję kompletnie, bo nie ma takiego scenariusza, czy komunikatu, który by omawiał podawanie jakiejś głupiej rurki drugiemu nurkowi. Jednak orientuję się, że idzie o octopusa. Sięgam po zestaw i próbuję go podać partnerowi, ten jednak co chwila zanurza się pod wodę. Ja mam dobrze napompowane skrzydło, jednak jego konstrukcja powoduje, że próbuje mnie obrócić to na plecy, to na twarz, więc w takiej sytuacji ciągnięty przez partnera sam znikam pod wodą. Próba wyciągnięcia go nad wodę i podania automatu nie daje rezultatu. Każdą próbę kończymy podtapiając się wspólnie – w końcu ja nie mam automatu w zębach, bo wynurzyłem się myśląc, że wszystko gra i wyjąłem go by zapytać, co jest grane. Łapię swój automat, łapię oddech i ściągam partnera pod wodę – tylko w tej pozycji udaje mi się podać mu automat zapasowy.
Dawno temu, kiedy byłem piankowcem i nosiłem balast na pasie.
Mamy oboje powietrze, znam zapas mojej butli, nie martwię się więc nim, bo jesteśmy blisko brzegu. W dodatku, niedaleko nas trzech doświadczonych chłopów przerabia kurs ratunkowy. Wciągam więc partnera na siebie i powoli płynę na plecach do brzegu. Jak już jestem naprawdę blisko nich, informuję ich o tym, że mam tu autentyczną sytuację awaryjną i mogą się wykazać. Chłopaki wykazują się, aż za nadto, trochę tak teatralnie przejmują poszkodowanego, wyciągają do brzegu i na rękach wynoszą na trawę po porzuceniu całego sprzętu. Ja sobie myślę, że robią teatr, a sam zachowałem niemal brytyjską flegmę w takiej sytuacji. Uznałem, że skoro panuję nad sytuacją, to nie mam co się wydzierać, doholuję do brzegu i nie będę robił szumu, grzecznie poinformuję o kłopotach niemal jakbym chciał to ubrać w słowa „mam nadzieję, że nie robię wam zbyt wielkiego kłopotu, ale widzicie, tygrys odgryzł mi nogę w nocy”. Można w tym miejscu zadać mnóstwo pytań. Ja na kilka potem wpadłem, chętnie zapoznam się z innymi. Niech każdy sobie przeanalizuje całą sytuację. Ja tylko dodam, że ostatecznie ustalono: a) partner pod wodą stwierdził, że automat przestał podawać powietrze, b) na brzegu okazało się, że ma przegryziony ustnik – nie wiadomo, czy było to przyczyną, czy skutkiem, bo … c) miał ledwie odkręconą butlę – zrobił w roztargnieniu odwrotną czynność, najpierw musiał odkręcić prawidłowo butlę, potem o tym zapomniał, zakręcił i wykonał jeden obrót wstecz. Czyli zawór butli był ledwie uchylony. Zastanawiam się, czemu w tej konfiguracji problemy z dostępem powietrza nie pojawiły się wcześniej, w trakcie zanurzania. Może ktoś ma pomysły?
O co warto zapytać podsumowując całą sytuację: Warto sprawdzać się za KAŻDYM razem? Warto. Właśnie po to ktoś to wynalazł, żeby ktoś przez własne roztargnienie nie zrobił komuś, albo sobie krzywdy. Warto w takiej sytuacji od razu walić na powierzchnię i tutaj bić się ze sprzętem? Ja już wiem, że nie warto. Po to robi się na kursie masę ćwiczeń z rozwiązywania tego typu sytuacji pod wodą by potem zareagować prawidłowo. Warto to powtarzać i mieć dobrze przećwiczone, bo to ma być odruch, który ma nas powstrzymać od głupich decyzji. Tam pod wodą mój partner albo mógł mnie poinformować o problemach i poprosić o mój octopus, albo po prostu nie czekać, aż odpowiem zaproszeniem na kredowym papierze i wyciągnąć go ? po to człowiek pływa w duecie. Wtedy moglibyśmy wspólnie pod wodą sprawdzić awarię sprzętu i być może ją rozwiązać. Na powierzchni nie było na to miejsca – człowiek cały czas walczył by utrzymać się nad taflą. Cztery metry to nie dużo, ale ryzyko powikłań wynikłych z tak szybkiej zmiany ciśnienia jakieś było. A gdybyśmy byli głębiej? Kłopoty murowane.
Warto mieć dobrze przećwiczone wszystkie sytuacje awaryjne? No chyba to jest jasne. Nie dlatego by je pamiętać, by umieć je potem przerobić w teorii. Je trzeba mieć we krwi. To ma być odruch, by nam potem do głowy nie przychodziły głupoty w stylu „podaj mi rurkę”, albo żebym ja od razu wzywał pomoc, a nie zgrywał dżentelmena. To też mogło się kiepsko skończyć, gdybym się jednak szybciej zmęczył, albo sam zaczął mieć problemy ze swoim sprzętem.
Tym razem mieliśmy szczęście, byliśmy blisko brzegu, mieliśmy pod ręką świetną ekipę, która zareagowała szybko. Na miejscu był odpowiedni sprzęt. Nie zdecydowano się podawać tlenu. Partner dobrze wypoczął, odstresował się, przegadaliśmy sprawę wzdłuż i wrzesz- jak kazał Nur Instruktor. Sprzęt sprawdziliśmy, mam nadzieję, że partner lekcję przyjął i nie przejął się tym, że dostał jeszcze pouczenie. Namówiłem go potem na króciutki nurek przy brzegu by przypadkiem nie utrwalić w sobie jakiegoś lęku i zatrzeć złe wrażenia. Poszło świetnie, tym razem się sprawdziliśmy, popłynęliśmy zobaczyć ładne rybki i ładne szuwary. Z wody wyszliśmy zadowoleni. I tego wam życzę na zakończenie każdego nurka.
„Nie kupuj jacketu, kup se skrzydło. Jackety są dla niepoważnych ludzi!” „Kup jacket, po co ci skrzydło? To nie jest sprzęt dla ciebie!” I tak w kółko, gdzie nie napiszesz, gdzie nie zapytasz, tam zawsze pojawi się dziesięć opinii na tak i na siak. W końcu dyskutanci i tak pokłócą się między sobą zapominając o tobie i postawionym pytaniu.
O co chodzi z tym jacketem i skrzydłem? Czy to jest aż taka różnica, czy któregoś rozwiązania należy się bać – bo to sprzęt dla zaawansowanych nurków? Czy któreś z rozwiązań ma jakieś istotne ograniczenia?
Nawet młodzi ze skrzydłem się dogadają.
Po pierwsze – co jest skrzydłem, a co jest jacketem?
Niby sprawa prosta, dla wielu wręcz oczywista, a jednak uważam, że pewne rzeczy należy sobie wyjaśnić. Sam pamiętam dyskusję z jednym – wtedy dużo bardziej zaawansowanym ode mnie – nurkiem. Nurkowałem wtedy w skrzydle Dive Systemu i nurek ten upierał się, że to nie jest skrzydło. Jego zdaniem skrzydłem można nazwać tylko „techniczną” konfigurację: płyta z uprzężą + worek. A to moje coś to co najwyżej jakaś hybryda – pomimo, że napełniany worek w Dive Systemie znajduje się na plecach, uprząż jest bardzo podobna do uprzęży z konfiguracji technicznej, ba, nawet ma pas kroczny, który nie występuje w jacketach i raczej rzadko pojawia się w rekreacyjnych rozwiązaniach. Co niejako skazywało na „skrzydłową banicję” mój sprzęt? Że wszystko było zintegrowane, nierozłączalne i miało dużo rozwiązań „rekreacyjnych”.
No to jak to jest w końcu?
Myślę, że po trochu każdy ma rację, bo nie ma jednej jedynej słusznej metodologii nazewnictwa sprzętu, nie ma ten temat poważnych studiów, a nazwy narzucają marketingowcy pracujący dla producentów sprzętu. Sami projektanci też nie ułatwiają nam sprawy, bo kiedyś typowo techniczne rozwiązania są teraz często wyposażane w wiele dodatków mających przyciągać uwagę klienta „rekreacyjnego”, a z kolei twórcy ambitniejszych konstrukcji rekreacyjnych oglądają się na rozwiązania stosowane przez zaawansowanych nurków.
Popularna Tusa Liberator.Zintegrowany system balastowy to teraz norma. Zapomnijmy o wędrującym po pasie balaście.
Co jest jacketem?
To, co powoduje, że daną rzecz nazywamy skrzydłem lub jacketem, to kwestia wyboru rozłożenia worka napełnianego powietrzem. Jacket będzie miał pęcherz napełniany powietrzem nie tylko na plecach, ale też z przodu, wokół pasa nurka. To powoduje, że nurek po napełnieniu kamizelki na powierzchni wody zawsze znajdzie się ustawiony pionowo. Jest to bardzo bezpieczne rozwiązanie dla początkujących, mało pewnych siebie i swoich umiejętności osób. Instruktorzy też chętnie wybierają jackety do swoich szkół, bo wiedzą, że w razie kłopotu napełnią kamizelkę niesfornemu kursantowi, który natychmiast znajdzie się nad lustrem wody w pozycji pionowej i stabilnej. Naprawdę niewielka szansa by w tej pozycji najbardziej uzdolniony pechowiec był w stanie zrobić sobie kuku.
Jacket pod wodą może być całkiem wygodny, ale jednak sposób rozłożenia powietrza, rozbudowana przednia część powoduje, że jacket nie ma tej stabilizacji co skrzydło, często ustawia nurka lekko pod ukosem – głowa wyżej, nogi niżej. Dużo ludzi czuje się wtedy bardzo bezpiecznie, ale nie wie jak dużo energii (i powietrza, bo musi się bardziej „napedałować”) traci płynąc w mało ergonomiczny sposób. Dość często też sam jacket nie jest najbardziej opływowym rozwiązaniem.
Jeżeli decydujesz się na jacket, zwróć też uwagę na system zintegrowanego balastu (bo w dzisiejszych czasach decydowanie się na bcd bez tego patentu to moim zdaniem duża pomyłka – balast na pasie biodrowym to jest już przeszłość, o której należy jak najszybciej zapomnieć). Widziałem patenty, które się nie sprawdzały – wypadające kieszenie, zapięcia, które szybko się wyrabiały. No i co jak zgubisz kieszeń? Łatwo będzie kupić nową? Czy jest droga?
Czy to jeszcze jacket czy już skrzydło? Worek jest na plecach, ale jest dużo dodatków rekreacyjnych.
Co jest skrzydłem?
Skrzydło całe powietrze rozkłada na plecach, wokół butli – i tu pojawiają się wariacje, bo worek po napełnieniu potrafi mieć kształt U skierowanego nóżkami w dół, albo O – tzw. Donut. Worki mogą być duże, małe, mogą być opinane różnymi gumkami lub nie, ale istotą tej konstrukcji jest to, że całe powietrze wpuszczone do worka rozmieszcza się na plecach. Co to powoduje?
Nurek pod wodą ma bardzo stabilną poziomą pozycję, co wpływa na jego opływowość, a więc zmniejszone opory podczas płynięcia. Z tego wynikają same plusy: nurek się mniej męczy, sprawniej płynie, ma mniejsze zużycie powietrza. Wada? A owszem, jest. Po wynurzeniu i napełnieniu worka nurek musi zapanować nad swoją sylwetką i najlepiej jest się położyć na plecy, utrzymanie pionu jest możliwe, ale nie jest naturalną pozycją, którą uzyskujemy po napełnieniu. Mniej utalentowany nurek może co i rusz lądować twarzą pod wodą, co może powodować zwiększanie stresu lub doprowadzić do wypadku (ale podkreślam, że trzeba mieć talent: wypluć automat, nie mieć fajki i zacząć łykać wodę).
Oczywiście są skrzydła, które producent ozdobił tyloma dodatkami i kombinacjami, że trudno stwierdzić, czy to jeszcze skrzydło, czy już jacket. Są i jackety tak proste w swej budowie i „ascetyczne”, że ktoś może je pomylić ze skrzydłem, ale moim zdaniem tu chodzi tylko o rozmieszczenie powietrza w worku danego systemu wypornościowego. A to czy system ma różne dodatki i bajery w postaci bardziej rozbudowanych inflatorów wyposażonych w dodatkowe systemy zrzutu powietrza, zintegrowane systemy balastowe, kieszenie akcesoryjne, itd., itp. – to rzecz wtórna. To, że nie możesz oddzielić worka od uprzęży, nie znaczy, że nie jest to skrzydło. Ba, choćby Tusa ma rozbudowane systemy, w których dużo elementów można zdemontować i wymienić.
Xdeep GHOST – skrzydło o rodowodzie technicznym skierowane do nurków rekreacyjnych – rozpinane szelki, dodatki pod szelkami podnoszące komfort.
To jest sprzęt dla zaawansowanych nurków, tylko nurkowie techniczni w tym pływają!
Często powtarzane są hasła, że skrzydła są bardziej zaawansowane i raczej przeznaczone do bardziej zaawansowanych nurkowań. Wiele razy słyszałem, że jacket to tylko dobre rozwiązanie do nauki, stawiania pierwszych kroków, a potem i tak wszyscy przesiadają się na skrzydła. Ludzie tak mówiący patrzą tylko przez pryzmat własnych doświadczeń i przekonań. Nie mają szerszej perspektywy. Na przykład na świecie znakomita większość nurków to nurkowie „rekreacyjnie rekreacyjni”. Nurkowanie traktują jako wakacyjną przyjemność, którą uprawiają może kilka razy do roku wyjeżdżając w różne bajeczne zakątki świata. Zatem pod względem popularności wygrywa na świecie jacket. Wynika to po części z tego, że – jest popularny. Tak. Popularny, bo popularny. Idziesz na intro nurkowe w resorcie*? Dostajesz jacket. Idziesz na kurs w resorcie – nurkujesz w jackecie. Wypożyczasz sprzęt z bazy? Są głównie lub tylko jackety. Widzisz innych ludzi na łodzi? Jackety. W sklepach przy bazach lub w bardziej popularnych nurkowo regionach głównie w ofercie eksponowane są jackety. Oczywiście ten trend będzie się lekko zmieniał, choć nie wróżę skrzydłu tego, że kiedyś prześcignie popularnością jacket.
Duzi producenci sprzętu sprzedawanego na całym świecie, Mares, Scubapro, Aqualung chociażby, mają w swojej ofercie skrzydła – te właśnie bardziej zaawansowane i niektórzy z nich nawet dość aktywnie promują tą gałąź swojej produkcji. Jest więc szansa, że za jakiś czas te proporcje się bardziej wyrównają.
Może to już rzadki widok, ale zdarzało mi się, że w tych resortach patrzyli na posiadaczy skrzydeł troszkę jak świadkowie pierwszego przejazdu automobilu lub startu pierwszego samolotu. Mieszanina niedowierzania, szacunku i zaciekawienia. Co to jest? Wygląda bardzo profesjonalnie. To poważny sprzęt.
Obrazek doskonale pokazuje jaka jest idea skrzydła – mało, albo nic z przodu, wszystko na plecach.
Skrzydło wcale nie jest poważniejszym sprzętem. Owszem, są konstrukcje, których zadaniem jest bezpieczna praca na dużych głębokościach, pod dużym obciążeniem. Zabawne, że te „poważne” skrzydła wyglądają raczej prymitywnie, ascetycznie.
Kilka gumek, jedna taśma, parę metalowych uchwytów i to jest zaawansowany sprzęt?
To prawda, że te „techniczne” sprzęty wyglądają bardzo topornie, ale w tym szaleństwie jest metoda. Przede wszystkim ogromną zaletą tych konstrukcji jest ich prostota. Za prostotą idzie bezpieczeństwo – rzeczy mniej skomplikowane są zwykle bardziej odporne, trudniej je zepsuć, łatwiej naprawić. Rzeczy proste łatwo jest obsługiwać i każdy wie lub szybko się domyśli jak je rozpracować.
Ogromną zaletą tych konstrukcji jest ich absolutna standaryzacja. Co z tego, że jeden producent ma takie kształty worków, takie kolory płyt i takie dodatki na inflatorze czy proponuje ci dodatkowe kieszenie albo patki podnoszące komfort – skoro najważniejsze połączenia, dziurki montażowe są i rodzaje montażu są takie same? Tak, możesz mieć worek xDeepa, uprząż Tecline, inflator Scubapro, a pasy do butli wraz z adapterem jeszcze od kogoś innego. Zepsuje Ci się jedno? Nie ma problemu, możesz wybrać innego producenta i wszystko będzie współdziałać.
Spróbuj to samo zrobić jak ci się popsuje lub zużyje coś z elementów typowego rekreacyjniaka popularnych firm. Owszem, często możesz nabyć części zamienne, ale tylko tej samej firmy, która wyprodukowała twoje bcd. O ile jest to w ogóle możliwe. Jak przebijesz sobie worek wypornościowy (niestety, wbrew pozorom zdarza się i taka przykra sprawa) – często nie można go w ogóle wymontować z konstrukcji. Poszła klamerka? Wszystko wszyte i nic tylko pruć. To są główne wady konstrukcji typowo rekreacyjnych – brak standaryzacji, raczej ograniczone możliwości wymiany elementów. Za tym idzie kolejna wada – każdy jacket każdego producenta (bo każdy dąży do tego by wymyśleć coś „bardziej” albo coś „więcej”) ma swoje unikalne rozwiązania. Zatem jeżeli jesteś skrupulatnym nurkiem, musisz w ramach przednurkowej kontroli zapoznać każdego swojego nowego partnera nurkowego z unikalnymi patentami zastosowanymi w twojej konstrukcji: jak zrzucać balast, jak rozpinać, jak używać inflatora.
Ogromna wygoda w skrzydłach to brak elementów utrudniających schylanie się i przeszkadzających w ruchach.
Sam to obserwuję na kursach jak uczę kursantów na różnych jacketach. Jeden ma trzy guziki na głowicy inflatora, drugi ma guziki czerwone i blisko siebie. Kształt głowicy nie pozwala łatwo zidentyfikować, który przycisk jest do zrzucania powietrza, a który do pompowania. Muszę każdemu tłumaczyć: w tym jackecie wypuszczasz powietrze tak i tak, a w tym – inaczej, a jeszcze tu wygląda to nieco inaczej.
Rozbudowany inflator od Tusy. Fajny patent, ale jednak wprowadza nieco zamieszania przy obsłudze.
Te bardziej wystandaryzowane, uniwersalne rozwiązania nie mają takich problemów. Korzystając z wypożyczonego zestawu „zaawansowanego” raczej nie będziesz mieć problemu z identyfikacją sposobu użycia danego elementu. Fajne jest też to, że te kombinacje możesz dostosowywać do swoich potrzeb: możesz mieć bardzo lekkie i proste skrzydło, które świetnie sprawdzi się w podróżach lotniczych, gdzie każdy gram ma znaczenie. Możesz sobie rozbudować system o dodatkowe kieszenie, podkładki podnoszące komfort i rozpinaną uprząż prostymi klamerkami. Kolory też można dobrać pod swój gust, to już nie są tylko takie czarne, nudne wory dla ponurych rycerzy mroku. Chcesz mieć fajne skrzydło, które nie musi być lekkie? Znakomicie, kup sobie ciężką płytę stalową i już masz zapewnioną część balastu w postaci płyty – a ten balast masz pięknie rozłożony na plecach.
Jeżeli z pełną świadomością wybierasz najbardziej „konserwatywną” wersję skrzydła, tzw. DIR, gdzie uprząż zrobiona jest dosłownie z jednego kawałka taśmy, płyta jest prosta jakby ktoś ją wyciął na poczekaniu w garażu, jedynym ozdobnikiem czarnego worka jest proste logo producenta, a na szelkach jedyne dodatki to gumy żywcem wycięte z dętki i metalowe uchwyty w kształcie litery D to wiedz, że to wcale nie jest skomplikowany, zaawansowany sprzęt, tylko dla orłów. Jeżeli będziesz mieć dobrego nauczyciela, który nauczy cię dobrze to wyregulować i skonfigurować takie skrzydło to zakładanie i zdejmowanie wcale nie będzie trudniejsze od najbardziej wypasionych rekreacyjnych patentów.
Kształt worka OMS – odwrócone U i jeszcze gumki opinające by powietrze schodziło równomiernie.Mały Donut od firmy Tecline.To też jest donut, ale dużo szerszy. Brak gumek opinających wbrew pozorom w niczym nie przeszkadza.
No dobra, to co wybrać?
Tylko samodzielna próba da ci odpowiedzi na wszystkie pytania. Nie spiesz się z zakupem i nie podejmuj decyzji pod wpływem emocji. Pomyśl o tym, jak twoje nurkowanie może wyglądać za kilka lat, czy będą to raczej okazyjne wyjazdy, czy regularne nurkowanie tu w Polsce i za granicą. Kieruj się swoją wygodą i poczuciem bezpieczeństwa. Wiem, że w Polsce podejście do nurkowania jest nieco skrzywione. Strasznie duża część środowiska lubi lansować ten sport jako elitarną zabawę dla wybrańców i wszyscy powinni wyglądać jak rycerze, nurkować tylko w jedyny słuszny sposób (czarny skafander, czarne, ciężkie gumowe płetwy, koniecznie opanować pływanie żabą, umieć zawisać bez ruchu, mieć wiecznie spięte pośladki i srogą minę podczas skręcania sprzętu). Nurkowanie to zabawa. Może być poważniejsza, ale też może być po prostu zabawą – wakacyjną przerwą od problemów z powierzchni. Jeżeli więc pasuje ci jakiś rekreacyjny przez duże „R” jacket, nie przejmuj się – to ty masz mieć przyjemność z nurkowania.
Wiem, że chyba wskazałem więcej zalet tzw. skrzydeł technicznych, ale to dlatego, że sam dość szybko przesiadłem się na skrzydło i mi się bardzo spodobało. Znam jednak dużo ludzi, którzy nie zamieniliby swoje rekreacyjnej kamizelki na nic innego – ba, sam mam swoją ulubioną kamizelkę Tusy i jeden – moim zdaniem – naprawdę fajnie pomyślany jacket Triborda. Nikt ci nie powinien mówić, w czym możesz pływać, a w czym nie. Jeżeli masz odpowiednie przeszkolenie, odpowiednią wiedzę i jest ci wygodnie w tym, czy innym rozwiązaniu to pływaj w nim. Testuj! Testuj, testuj! Korzystaj z tego, że są urządzane różne imprezy typu Demo Days, większość producentów lub importerów ma flotę testową. Nie bój się pytać i korzystać z wiedzy innych, ale pamiętaj, że doradcy, nawet najlepsi, nie znają twoich osobistych potrzeb i oczekiwań. Twoje ciało będzie najlepszym doradcą. Zwykle po jednym, dwóch nurkowaniach będziesz wiedzieć czy polubisz się z daną konfiguracją.
Ja tylko uprzedzam, że wierzę w świadomy wybór dopiero w momencie jak nurek zrobi jakieś pięćdziesiąt nurkowań (około, nie dosłownie). Wcześniej nie ma sensu sobie nic kupować poza maską, fajką, pierwszym komputerem ewentualnie i jakimiś akcesoriami. Po tych dwudziestu, trzydziestu nurkowaniach dopiero przekonamy się, że nurkowanie to jest nasz sport i być może już będziemy wiedzieć, w którą stronę będziemy się rozwijać w najbliższym czasie.
Taką pozycję domyślnie daje jacket. Jest poczucie bezpieczeństwa, ale na pewno nie jest to najbardziej opływowa sylwetka.
*) resort, nurkowanie resortowe, baza resortowa – tak mówimy o lokacjach, gdzie nurkowanie jest dużym biznesem turystycznym, bazy nurkowe i miejsca do nurkowania zlokalizowane są blisko dużych hoteli i do wody codziennie wchodzą tłumy.
Czy nurkowanie to rzeczywiście taka droga „impreza”? Jak inwestować w sprzęt? Co kupić na start, a co potem dokupować? Ile kosztuje sprzęt?
Artykuł zaktualizowany: 9 sierpnia 201 25 lutego 2020 6. grudnia 2023
Taniej dyscypliny sobie nie znaleźliście, ale z drugiej strony rozsądnie inwestując zapewne kupicie raz a dobrze, a obecnie każdy sport uprawiany nałogowo kosztuje krocie. Do tego producenci dwoją się i troją by każda dyscyplina sportowa roiła się od sprzętu „dedykowanego” tylko i wyłącznie do niej. I tak zamiast jednej pary butów mamy buty do chodzenia, biegania, tenisa, tańczenia i siedzenia.
Wspomnę o drugim moim ukochanym sporcie – w rower też można inwestować bez końca, do tego kupować różne stroje, wyposażenie, plecaki, sakwy, lepszy osprzęt.
Nurkowanie w wersji minimum zacznie się jednak od zakupu kursu nurkowania, ale wcale nie pociągnie za sobą poważnych wydatków od razu.
Mam już za sobą dwadzieścia lat nurkowania, dodatkowo, od prawie dziesięciu lat jestem instruktorem nurkowania. Po tym okresie doszedłem do jednego prostego wniosku i rady dla początkującego:
Nie kupuj sprzętu na początku nurkowej przygody!
Ponurkuj najpierw. Zrób kurs, potem wykonaj dobre dziesięć nurkowań po kursie. Pożyczaj sprzęt, oglądaj go, sprawdzaj, które rozwiązania ci się podobają, a które – nie. Widzę dużo wpisów na fejsbuku – co kupić, jak wybrać. Pytający natychmiast otrzymuje milion podpowiedzi, propozycji, kategorycznych zakazów („tego nie kupuj, to badziewie”). Każda odpowiedź przeczy poprzedniej i pytający dalej jest w kropce. Ci ludzie naprawdę życzą pytającemu dobrze, ale każdy odpowiada ze swojej perspektywy. Ma inny punkt widzenia i doświadczenia. Najważniejsze: nikt z nich nie zna naszych upodobań. Co gorsza, my na początku drogi sami nie znamy swoich upodobań względem sprzętu do nurkowania: czy będziemy woleli rozwiązania bardzo rekreacyjne (ma być ładnie, kolorowo i dużo się dziać), ma być bardziej technicznie (sprzęt będzie wyglądać bardziej surowo, żeby nie rzec: spartańsko, ale niekoniecznie taniej – często drożej), wolimy lekki sprzęt kompaktujący się do walizek, czy cenimy sobie konstrukcje wyglądające solidnie i trwale (ale niekoniecznie lekko i kompaktowo). Dlatego radzę: zacznij nurkować na pożyczonym sprzęcie, pożyczaj go za każdym razem testując inne rozwiązania: sprawdź, co ci się w danym sprzęcie podoba, a co nie.
moje pierwsze płetwy, mają już swoje lata, ale wciąż służą.
Warto opływać się, oswoić z wodą, poznać środowisko wodne, zobaczyć jak my zachowujemy się w wodzie i z jakim sprzętem jak nam się pływa. Im więcej opcji wypróbujecie, zwłaszcza przed zakupem, tym łatwiej będzie wam wybrać najlepszy sprzęt dla siebie. Nie ma lepszej szkoły jeżeli chodzi o poznanie sprzętu, wariantów i konfiguracji. Ja kurs skończyłem mając własną maskę, rurę, płetwy kaloszowe (używałem na pierwszych zajęciach basenowych), dokupiłem w trakcie kursu rękawice (grube, bo mi łapy strasznie marzną), buty i płetwy paskowe. Po zakończeniu kursu zainwestowałem we własną piankę. Resztę pożyczałem regularnie – komputer, pas balastowy, kamizelka, automat, butla. Wyjazdy organizowane mają taką zaletę, że jak pożyczasz od organizatorów to liczą oni zwykle jedną, konkretną i atrakcyjną stawkę za wypożyczenie na okres wyjazdu, a nie rozliczają za każdy dzień. Pytaj, dowiaduj się, może jest to kolejny element, który wpłynie na twoją ocenę, czy warto wiązać się z daną grupą nurkową. Płetwy i buty to wydatek rzędu 600zł.
Teraz kilka informacji o tym, co ja kupiłem i gdzie trafiłem dobrze, a gdzie – źle. Korzystajcie z tych doświadczeń, ale pamiętając o tym, że to są moje doświadczenia.
Maska i fajka to teraz koszt 400 – 600zł. Testujcie różne patenty, ale ja tylko podpowiem: maska chyba lepiej z czarnym silikonem (transparentny – nawet ten najlepszy – po pewnym czasie żółknie i sztywnieje, brzydko się brudzi też), bo wtedy, jak nurkujecie w dobrze nasłonecznionych wodach, to działa jak daszek w czapce. Ja wolę maski jednoszybowe – dobre pole widzenia przy małej pojemności maski (ilość powietrza, którą trzeba wpuścić by wypchnąć wodę z maski), lekkość. Posiadacze okularów, jeżeli potrzebują korekcji, wybiorą maski dwuszybowe, gdzie dość łatwo jest dorobić/wymienić szkło z korekcją.
Fajka to żaden wyczyn – ma nie przeszkadzać i łatwo dać się zdjąć z paska (nie zawsze będziecie chcieli mieć ją przypiętą do maski). Wybierzcie najprostszą i najlżejszą konstrukcję, która nie będzie zawadzać wam pod wodą.
maska i fajka
Zakup pianki (z polecenia mojego instruktora, który także dystrybuował dany sprzęt, zjawisko chyba normalne w polskim środowisku nurkowym, ma swoje wady, ale chyba dużo więcej zalet, o tym później) – tu akurat zakup bardzo trafiony. Pianka wciąż wisi u mnie i wciąż pracuje (teraz używają jej moi kursanci, mój Syn). Pianka ma grubo ponad dziesięć lat i wciąż mi bardzo dobrze służy – podarł się ze starości ocieplacz z kapturem (dobry klej do neoprenu, dwie łatki i znów działa), ale główna pianka ma się dobrze. Mój model (nieistniejącej już firmy Seemann, która potem występowała jako SubGear) składa się z kompletnego kombinezonu z długim rękawem i długą nogawką, pianka o grubości 7mm, na to idzie ocieplacz z krótkim rękawkiem, nogawką i kapturem na łeb. Też 7 mm grubości pianki.
Na polskie wody jak znalazł, nurkowałem już w różnych temperaturach i nawet w zimnej wodzie wytrzymywałem spokojnie pół godziny. Od tego czasu trochę się w piankach zmieniło – generalnie wychodzi na to, że dobrze dopasowana do budowy ciała pianka wystarczy, że będzie miała 5mm. Grubsza będzie tylko krępować ruchy. Jednak mówimy o dobrze dopasowanej – przylegającej wszędzie (pod pachami i na klacie zwłaszcza) do ciała. Jakiekolwiek luzy pod pianką będą powodować szybsze wychładzanie. Dopiero na tak dobrze dobraną piankę dobieramy docieplenie i tu zależnie od naszych termicznych potrzeb wybieramy 5mm lub 7mm. Teraz możemy decydować, na cieplejsze wody wziąć tylko jedną część pianki. Na zimne zabieramy komplet i rękawice. Rozwiązanie jak na razie dla mnie idealne na każde warunki. Teraz na piankę tego typu należy wydać kwotę rzędu 1600-1800zł. Doliczcie rękawice – od 200zł.
mój stary Seemann – pianka 7+7 – wciąż się trzyma.
Pas balastowy był następny. Zdecydowałem się kupić własny, bo ten zakup nie jest specjalnie drogi, a koniecznie już chciałem zacząć kolekcjonować swoje wyposażenie. Tutaj specjalnie nie ma co filozofować. Pas to pas, na nim ciężarki, są też pasy z kieszeniami na rzepy welcro. Ciężarki mogą być w postaci worków ze śrutem (nie niszczą ostrymi krawędziami odzieży), prostych klocków (najtańsze, ale czasem człowiek musi je przenieść na pasie na ubraniu, ostre kanty mogą zniszczyć odzież) i klocków powlekanych gumową powłoką (moim zdaniem najlepsze rozwiązanie). Tylko żeby było jasne – ja już od dłuższego czasu lansuję wizję, że nurkowanie z balastem na pasie to już przeszłość. Balast powinien znajdować się w odpowiednich kieszeniach zintegrowanych z naszym sprzętem wypornościowym (jacketem lub skrzydłem). Pas obecnie służy mi jedynie do przenoszenia balastu. Wydatek około 300 – 400zł.
Po pasie balastowym była kamizelka, albo nawet równocześnie. Już nie pamiętam dokładnie. Wiem, że na ten zakup zdecydowałem się po wyjeździe, gdzie dostałem kamizelkę z uszkodzonym kolankiem od inflatora. Potem kolejne zakupy były głównie wywołane impulsem przygód z wypożyczonym sprzętem. Dobrze się jednak działo, bo ja długo zwlekałem z zakupami i się przed tym broniłem. Do wyboru mamy albo klasyczny „jacket”, czyli po naszemu po prostu kamizelka, albo „skrzydło”. Popularna jest opinia, że „jacket” dobry jest na start, a potem i tak większość przesiada się na skrzydło. Jeżeli jednak będziecie mieli okazję wcześnie przetestować skrzydło, spróbujcie. Zupełnie inne doznania. Długo myślałem, że kupię jacket. Cały kurs zrobiłem na tym rozwiązaniu, potem rekreacyjne nurki też na kamizelce. Jednak zawsze miałem wrażenie, że jacket zabiera mi sporo swobody pod wodą. Znowu Rudi dał mi szansę przetestować skrzydło. I to było po prostu BINGO. Z przodu swoboda, cały balon gdzieś z tyłu. Różnice pomiędzy tymi patentami są ogromne. Dużą zaletą kamizeli jest jej praca na powierzchni. Pompujemy jacket do pełna i po powierzchni pływamy jak królowe i królowie. Brakuje tylko drinka z palemką i kapelusza słomkowego. Skrzydło na powierzchni to dla niektórych mordęga. Skrzydło cały czas próbuje nas położyć. Jeżeli go nie opanujemy, będziemy kładli się na twarz, ale jak się nauczymy z nim żyć w zgodzie, nagle się okaże, że całkiem wygodnie da się położyć na plecach. Tylko warto to przetestować na samym sobie. Ja dość szybko opanowałem skrzydło i na powierzchni nie mam z nim problemów, ale na przykład w sytuacjach awaryjnych podejrzewam, że skrzydło nie ułatwi mi życia. Stawiam jednak na to, że nurkowanie głównie odbywa się pod wodą, więc mam w nosie tą wadę skrzydła. Pod wodą chyba nie znajdziecie takiego, który nie odczuje wyższości skrzydła nad kamizelą. To po prostu bajka, czysta przyjemność. Żadnego balona z przodu (ci z brzuchem zwłaszcza docenią tą cechę), ustawienie pod wodą jak w szwajcarskim zegarku, żadnego bujania, żadnego obracania się. Mniam, mniam. Przetestujcie, pokombinujcie. Podejrzewam, że pływając często na pożyczonym sprzęcie zechcecie dość szybko posiąść własną kamizelkę KRW. Kamizelki źle znoszą częste używanie przez różnie doświadczonych nurków, zwłaszcza jak jeszcze służy tym uczącym się. To w sumie delikatny sprzęt, dodatkowo musi leżeć na człowieku jak dobrze skrojony garnitur. Jeżeli dobrze ułożymy się z konkretnym modelem, będzie nam się pływać idealnie, ale na następny nurek dostaniemy troszkę inny model, albo inaczej używany i będziemy z nim walczyć od nowa. Łatwo też trafić na kamizelki z jakimiś wadami, uszkodzeniami, których nie wykrył (lub udaje, że nie wykrył) wypożyczający. Mi udało się trafić na kamizelkę z uszkodzonym kolankiem inflatora (był po prostu pokruszony, a że na mocowanie zasłonięte jest nakrętką, o uszkodzeniu dowiedziałem się dopiero w wodzie), na zerwane plastikowe złączki, na przetarte paski, na zbyt luźne konstrukcje. To było po prostu męczące. Skrzydło kosztowało coś koło 1600zł i ani trochę nie żałuję tego zakupu. Obecnie typowe konstrtukcje to wydatek rzędu 2000zł. Prostsze jackety i rekreacyjne skrzydła (choćby z Decathlonu) – bliżej 1600zł.
Na plecach skrzydło Dive System – po 15 latach przeszło na emeryturę.
Długa przerwa w finansowaniu nurkomanii i w końcu zakup automatu. Decyzja spowodowana tym, że na jednym wyjeździe dostałem automat z bardzo, bardzo, bardzo… bardzo długim przewodem do drugiego stopnia. A do tego, chyba żeby zachować jakąś równowagę w przyrodzie, ultrakrótki przewód do manometra. Tak krótki, że o odczyt ciśnienia w butli musiałem prosić partnera. A wszystko przez to, że organizator wyjazdu (przez sympatię nie wymienię z nazwiska) zapomniał sprzętu dla mnie i pożyczaliśmy na miejscu. Kolejny impuls, żeby wydać pieniądze. No to ciach. Tu się przyznam, że chyba przedwcześnie podjąłem decyzję, nie mając jeszcze dość wiedzy o doborze tego urządzenia, zdałem się znowu na wiedzę Rudiego, który zaproponował coś ze swojej oferty. Na szczęście był to bardzo popularny wtedy model Scubatech R2 Ice, któremu już się przyglądałem na Allegro i w innych sklepach internetowych. Model okazał się być idealnym rozwiązaniem na debiut. Miał wszystko co potrzeba, firma solidna, dobre opinie, niedrogi serwis. Jednak w tej kwestii doradzam brak pośpiechu, pływanie na wypożyczonym sprzęcie, na możliwie najróżniejszym sprzęcie, pytanie innych nurków, słuchanie ich opinii. Nie idzie o ich pochwały dla sprzętu, ale warto badać, co skłoniło ich do wyboru danego modelu, czyli na co oni zwrócili uwagę i czy przypadkiem ten element nie będzie miał dla nas znaczenia. Ci nurkujący w polskich wodach i w trudnych warunkach będą stawiać zawsze na sprzęt dostosowywany do takich warunków, posiadający dodatkowe patenty zmniejszające ryzyko zamarzania układów. Od razu nadmienię, że ten automat poszedł już na części. Niestety, pierwsze stopnie Scubatecha nie były wtedy wykonane z solidnych materiałów i mój po prostu po pewnym czasie zaczął się sam rozregulowywać. Kupując automat sprawdźcie, ile będzie kosztować was serwis ich. Każdy automat powinien być przejrzany co sezon, lub maks co dwa lata. Wymiana uszczelek, regulacja, sprawdzenie pracy (to urządzenie odpowiedzialne za nasze życie – nie oszczędzamy na tym!). Serwis z wymianą wszystkich obowiązkowych części zużywających się to teraz koszt okolic 500zł. Teraz ceny kompletnych zestawów automatów (podstawowy automat, zapas „octopus”, manometr) zaczynają się mniej więcej od 2000zł.
Scubatech R2 ICE i butla 12l
Komputer nurkowy był następny. I tutaj chyba niespecjalnie jest co testować. Wystarczy znowu popatrzyć na wyposażenie innych, posłuchać, jakie cechy komputera mają znaczenie przy wyborze. Jak człowiek nie chce szaleć, sięgnie pewnie po podstawowe Suunto, Cressi, Aqualunga, czy Maresa. Ja wtedy wybrałem Suunto Vypera (starszą wersję, odpowiednik obecnego Zoopa). Komputery Suunto ZOOP są obecne na rynku od kilku ładnych lat i kolejne opinie tylko potwierdzają, że to bardzo udana konstrukcja. Generalnie Suunto jest dobrym wyborem. Na początku przygody nie szalejcie z opcjami – nie musicie mieć od początku ekranu LED, dodatkowych funkcji (kompas elektroniczny, podawanie ciśnienia przez zewnętrzny nadajnik zamontowany na butli, itd.). Wybierzcie komputer, który obsłuży ewentualnie nitroks, bo ten kurs pewnie dość szybko zrobicie i zdarzy wam się na jakimś wyjeździe zanurkować na nitroksie. Podstawowe komputery: Aqualung i300, Cressi Leonadro lub Giotto, Mares Puck Pro+ lub Suunto ZOOP Novo to są jednostki wręcz idealne na start, a wydatek rzędu 1200- 1400zł a czasem nawet poniżej. Jeżeli już się marzy wam komputer ze „świecącym” ekranem to fajną propozycją jest Aqualung i330r za rozsądne pieniądze. Jest też marka legendarna wśród nurków, słynąca ze swojej niezawodności i długowieczności: Shearwater. Długie lata robili sprzęt tylko dla nurków technicznych, ale teraz w ofercie mają fajny komputer rekreacyjny Peregrine. Nie jest tani, ale będzie to komputer na wiele lat i będzie wam służył w miarę rozwoju nurkowego.
Przejdźmy płynnie do kompasu. Nie kombinujcie z kompasami zintegrowanymi z konsolami (z manometrem) czy w komputerach. Chcecie widzieć jednocześnie komputer i kompas – najlepiej na jednym ręku. Jeden rzut oka i znamy głębokość i kierunek. A zatem zostaje noszenie kompasu na pasku, jak zegarek lub na gumkach bungee – i wtedy na dłoni lub na przegubie ręki. Wtedy można go sobie dowolnie ułożyć blisko komputera, albo na drugim ręku, albo tam, gdzie wygodnie. Trzymanie kompasu na wierzchu dłoni to wygodne rozwiązanie, bo dłonią można lepiej manewrować niż przegubem. Grunt by busolę móc łatwo ustawić w jednej linii z oczami, tak by orientacyjna linia na kompasie wskazywała idealnie na wprost przed nas. Tylko wtedy mamy pewność, że wyznaczamy kierunek prawidłowo. W mądrych książkach wręcz pokazują, że rękę z kompasem należy ująć drugą ręką i ustawić kompas prostopadle do twarzy. Montaż busoli na gumkach gdzieś w innych miejscach nie ma więc sensu. Kompas to prosta konstrukcja, do wyboru mamy kilka firm produkujących kompasy. Liczy się dosłownie pięć, może cztery firmy. Wszyscy jednak polecają Suunto SK-8, bo zakres wychylenia największy (czyli teoretycznie możesz płynąć głową w dół, do góry, albo pod dziwnym kątem i kompas będzie w stanie wskazać północ w tej pozycji). Coś jest na rzeczy. Ja się z tłumem kłócić nie będę. Cena 370zł.
Następny zakup to butla. Koniecznie pragnąłem mieć już komplet by uniezależnić się od grupy i móc w razie czego pojechać gdzieś sam. Tak, tylko co z tego, jak sobie nie wystrugam partnera do nurkowania. Żony jeszcze nie namówiłem na kurs, jeden znajomy, co kiedyś nurkował, teraz ukochał sobie latanie na „glajcie” (paragliding), na nurkowanie szkoda mu kasy, a poza tym już tak długo nie nurkował, że musiałby sobie przypomnieć wszystko. Wymyśliłem sobie, że kupię butlę 12l, bo kręgosłup mam dość słaby, trzeba ograniczać obciążenie, a 15l jest do tego strasznie nieporęczna. Zakup butli wcale nie zdejmuje z nas regularnych kosztów – własną butlę trzeba jeszcze ładować, przeglądy i legalizacje robić. Chyba się pospieszyłem z tym zakupem. Były momenty, że żałowałem zakupu 12l, bo w końcu większość posiadaczy 15l potrafi na jednym ładowaniu zaliczyć dwa pełne nurki. Ja teraz też jestem w stanie zrobić dwa nurki na 12l, ale w Polsce zdecydowanie popularniejsze są butle 15l. Z dwunastką ten plus, że z czasem, jak znajdzie się pieniądz, kupi się kolejną 12 i zrobi się zestaw dwubutlowy – łączony, albo każda butla oddzielnie. W ostatecznym rozrachunku uważam, że dokonałem dobrego wyboru. Koszt 1200zł.
Latarka – nie ograniczajmy się do samego Allegro i swojego centrum nurkowego. Na rynku polskim są wyspecjalizowane firmy, które produkują wysokiej jakości światła od modeli najprostszych do bardzo drogich i mocnych systemów oświetleń. Ja szukałem na początek dobrego światła typu backup, który mógłby mi służyć póki co za główne światło. Są tego typu światła. Między innymi wybrany przeze mnie jako pierwszy – LED Tecline LED US 15, ale i Ammonite, i Gralmarine, i Hi-Max mają w swoich ofertach tego typu światła z jednym lub trzema LEDami. Ekonomiczne, wydajne i mocne światła typu backup w zupełności wystarczą na nurkowania w polskich wodach. Wyposażyć się tylko w dobre ładowane akumulatorki i ładowarkę i można z powodzeniem używać tych latarek jako głównego światła. LED US 15 jest dość długą latarką, jak chcę ją schować w kieszeń balastową przy skrzydle, to ledwo się mieści. Dodatkowo zasilana jest trzema bateriami R14 (bądź porównywalnymi akumulatorkami, bądź mniejszymi akumulatorkami z zastosowaniem odpowiednich reduktorów) – jeżeli zdecydujemy się na ładowane akumulatorki, trzeba będzie myśleć o ładowaniu – nie każda ładowarka obsługuje ładowanie nieparzystej ilości akumulatorków. A jak kupujemy baterie nieładowane – nie wszędzie sprzedają te baterie na sztuki. Zatem długość latarki i nieparzystość bateryjek zaliczam jako wadę latarki. Teraz wybrałbym na pierwsze światło Ammonite LED Stingray, Hi-Max X-5 lub coś w tych gabarytach. Te szatany mają już naprawdę dobrą moc i czas świecenia a ich wymiary są wręcz znakomite. Latarka tego typu to wydatek rzędu 350zł.
A jak ktoś marzy o nagrywaniu wideo, niech koniecznie pomyśli o odpowiedniej wersji takiej latarki z nieskupionym światłem, ale to nie jednej tylko dwóch, do tego musi być stabilny i poręczny uchwyt, no i kamerka. Na start duży wydatek a jeżeli jeszcze nie czujemy się pewnie pod wodą, odpuśćmy sobie filmowanie i skupmy się na szlifowaniu technik pływania.
Ammonite System to polski producent świateł dla wymagających nurków.
No i mamy ponad dziesięć tysięcy złotych, za jakiś czas człowiek dojrzeje do zakupu suchego skafandra (zwykle drugie tyle, bo suchy to też dodatki: ocieplacz, kaptur, inne rękawice, itd), bo jest to normalna decyzja w przypadku nurków zwiedzających regularnie polskie zbiorniki.
Nie chcę straszyć, ale podliczając ten sport, raczej małych sum nie osiągniecie. Tylko porównajcie to sobie z innymi sportami. Ile jest dyscyplin, które wymagają skomplikowanego sprzętu ratującego, lub podtrzymującego życie, które w ogóle wymagają specjalistycznego sprzętu? Wspinaczki, różne formy latania, czy skakania z jakimś kawałkiem materiału na plecach. Ktoś coś dorzuci? Ktoś przedstawi koszty z tym związane? A teraz najważniejsza sprawa – trzy czwarte sprzętu kupiłem na raty. To też kolejny plus korzystania z usług swojej grupy nurkowej. To wszystko rozkłada się jeszcze na dobre dziesięć lat inwestowania. Jak ktoś będzie zacięty, będzie mógł częściej inwestować w nurkowanie, ale też nie będzie posiadać niezwykłego budżetu, podobnie jak ja, zapewne będzie w stanie w ciągu dwóch, trzech lat to wszystko zdobyć. Ja jednak do tego nie namawiam, nie idzie o szybkie zdobycie sprzętu, ale o zdobycie sprzętu odpowiadającego naszym upodobaniom i potrzebom. Bez opływania się na cudzym sprzęcie, bez opływania się w ogóle, bez posprawdzania wielu opcji nie wyobrażam sobie by wszystkie zakupy były udane. Nie spieszmy się z zakupami. Na kurs idziemy co najwyżej ze sprzętem ABC (maska, płetwy, rura, ewentualnie płetwy paskowe plus buty nurkowe). Po zakończeniu kursu zaczynamy inwestować: skafander, kamizelka. Te sprzęty są bardzo osobiste i muszą być do nas dobrze dopasowane. Wydaje się, że własne narzędzia nawigacyjno rejestrujące powinny pójść przed automatem i butlą – butla to w ogóle obecnie sprzęt mocno opcjonalny (za granicę jej nie weźmiemy, często w Polsce prościej jest ją pożyczyć niż trzymać w domu). Własna latarka też chyba powinna zmieścić się przed automatem i butlą. Pas balastowy i inne detale to nie są duże koszty, więc wykonujemy je w tak zwanym międzyczasie, zależnie od okazji i potrzeb.