Archiwum kategorii: Jak zacząć nurkować?

W ciepłych wodach Ligurii (Moneglia, Włochy)

Artykuł o Ligurii- w nieco rozszerzonej formie – znalazł się w wydaniu „Nurasa.info” 06/2020

Sierpień 2012

Czas na nurkowanie w ciepłych wodach. Okazja nadarza się doskonała. Planujemy wyjazd rodzinny do niewielkiej Moneglii we Włoszech, w regionie liguryjskim. Znanym nie tylko z serów, Pesto, ale także z atrakcyjnych nurkowisk. Przede wszystkim obłędne wybrzeże tu mają. Góry wpadające do morza, czy raczej morze powoli zjadające góry. To jest widok jedyny w swoim rodzaju. Poszarpane skały wbijające się w tafle niemalże przeźroczystego, lazurowego morza. Jest sierpień, upał okropny, ciężko jest wytrzymać w takich warunkach. Polak w takim klimacie dość szybko traci siły, jeżeli nie ma możliwości schłodzenia się. My niestety nie mamy klimatyzacji w mieszkaniu, a to położone jest przy najruchliwszej ulicy w miasteczku. Na szczęście miasteczko jest zaprzeczeniem wszelkich wyobrażeń o turystycznych miastach. Dyskoteka jest chyba jedna, dobrze z resztą ukryta. Nocne życie to głównie gwar rozmów w sąsiadujących restauracjach, kafejkach i lodziarniach. Żadnych pubów, barów. Kulturalne życie kwitnie, tu na małym placyku wieczorem rozkłada się miejska loteria, a w kafejce obok jakiś prawie utalentowany śpiewak przypomina wszystkim wszystkie możliwe muzyczne hity, łącznie z całym włoskim repertuarem. Jeżdżą skutery, motory, ale klaksonów nie używają nagminnie.

Dużą zaletą mieszkania jest za to bliskość do morza. Wystarczy przejść jedną jezdnię, przejść pod wiaduktem i jest morze – dosłownie kilkadziesiąt metrów od wyjścia z domu. Do bazy nurkowej (jedynej w miejscowości, chyba też jedynej w sąsiedztwie najbliższych kilku miejscowości) jakieś pięć minut spacerkiem. Bajka po prostu. Dla nurka jest kilka trudnych zagadnień do rozwiązania jednak. Jedna sprawa to Moneglia. Położona tuż nad morzem, wciśnięta między góry, powstała i rozwijała się daleko przed tym jak ktoś wpadł na pomysł by skonstruować samochód. Włosi próbowali dostosować ją do potrzeb samochodów, ale za dużo nie mieli pola do manewru. Uliczki okropnie wąskie, nie ma gdzie parkować. I to dosłownie. Parking (oczywiście płatny) wzdłuż wybrzeża non stop zastawiony, parkować z resztą wolno tylko cztery godziny. Długoterminowe parkingi są dwa, czy trzy. Pełne aut. Pan parkingowy doradza by wyjechać za tunel. Tunele są dwa – wąskie, kierunek jazdy zmienia się co pół godziny. Za jednym z nich jest boisko do gry w piłkę nożną. Funkcjonuje jako parking. Nie wiem, czy Włochom z Ligurii już się odechciało grać, czy tylko grywają po sezonie, kiedy jest chłodno. Ważne, że parking jest, że są wolne miejsca. Szkoda, że parkowanie na dwa tygodnie kosztuje majątek. No cóż, wyboru nie ma, decyduję się.

W ten sposób pozbawiam się auta jako środka transportu dla sprzętu nurkowego. No chyba, że bym gdzieś chciał jechać poza Moneglię, na przykład do Portofino, gdzie jest kilka miejsc typu „must see”. A tak po Moneglii zostaje mi tylko dźwigać sprzęt, jak nie chcę nurkować z najbliższej plaży, to już mam trochę do pokonania. Choćby do bazy nurkowej. Sprzęt więc mogę transportować w torbie na kółkach, albo trochę na sobie, trochę w torbie Ikei. Kłopot w tym, że baza nurkowa leży wciśnięta w zatoczkę, do której dostęp jest albo po schodach i mostem, i znowu schodach, albo najkrócej, przez kamienie, które przypominają o tym, że czasami tu pływa rzeka. Z torbą na kółkach, ani tu, ani tu wygodnie. Zostaje dźwiganie. Chyba najwygodniej było po prostu ubrać się w kamizelkę z butlą, resztę tachać w torbie Ikei. Torba na kółkach zostaje w pokoju. Raz, czy dwa razy nawet po prostu ubrałem się w cały zestaw w mieszkaniu, tylko płetwy do rąk i w drogę. Raz, bo wracałem z nurkowania i nie chciało mi się rozbierać. Drugi raz tak właśnie polazłem.

Dobrze to pamiętam, bo był weekend i zjechało dodatkowe mnóstwo ludzi do Moneglii. Polazłem najbezczelniej w świecie w całym ekwipunku. Najpierw z mieszkania w wąską, ruchliwą uliczkę ze straganami, potem niewielki ludny placyk ze sklepami i ławkami gęsto okupowanymi przez rodziny z dziećmi obżerającymi się pysznymi lodami. Potem główna arteria do przekroczenia. No mam nadzieję, że ktoś strzelił mi fotkę jak przełaziłem w środku dnia w tym całym sprzęcie przez pasy na drodze. Widok równie legendarny jak ten z okładki płyty Beatlesów, którzy przełażą przez jakieś legendarne pasy w jakimś legendarnym mieście. Nie muszę chyba wspominać, że wzbudzałem odpowiednią sensację i każdy przystawał by przyjrzeć się temu ciekawemu zjawisku. Wlazłem więc na miejską plażę, która w ciągu tygodnia pod wieczór się wyludnia. Jednak nie tym razem, bo był weekend. Ludzie wciąż siedzieli na plaży i nie było gdzie parasola wetknąć, albo ręcznika położyć, no a ja ubrany jakbym na Grunwald szedł w pełnym bojowym rynsztunku, lezę i lawiruję między ręcznikami z dokarmionymi włoskimi mamuśkami, modną i piękną włoską młodzieżą i rozkrzyczanymi rodzinami ze szczególnie rozkrzyczanymi dzieciakami. Ja już ledwo kryję swój kretyński uśmiech, jaki się coraz wyraźniej rysuje na mojej paszczy i wiem, że zachowam jako taką godność, jeżeli bez chwili przystanku wlezę tak do wody i z marszu zniknę z oczu wszystkim gapiom. Wlazłem, a jakże, jeszcze tylko mocowanie z płetwami, na szczęście tym razem nie protestują, jeszcze tylko naplucie w maskę i mogę znikać pod wodą. Trochę płynę jednak po powierzchni, ponieważ – mam nadzieję, że to tylko kwestia pory roku – woda przy brzegu jest jak mleko, nie widać na więcej niż pół metra. Mleko ustępuje tuż za skałkami chroniącymi kąpielisko przed falami. To przy nich zaczynam zanurzanie i wreszcie odcinam się od świata. Nurkuję sam, a jakże. Wbrew wszystkim regułom, jakie mi łożono do głowy, ale dobrze wiem, że nie jestem jedyny. Choćby fotografowie lubią pływać samodzielnie, co najwyżej trzymają się jakiejś grupy, żeby jej zdjęcie cykać, nikt jednak nie zamierza wisieć nad nurkiem i mu towarzyszyć, jak on czasem zawisa w toni na kilka minut by złapać konkretny efekt, albo krąży wokół jakiejś jamki dobry kwadrans w oczekiwaniu na pojawienie się jakiejś mureny. Zdarza się też pojedynczym nurkom sprawdzanie sprzętu, człowiek chce po prostu wleźć do wody i sprawdzić nowy sprzęt, opływać się z nim, pływa wtedy gdzieś przy brzegu, albo schodzi na jakieś cztery metry i się tam gimnastykuje.
Zacząłem od wizyty w lokalnej bazie nurkowej. Odpytałem, gdzie można nurkować, czego się spodziewać. Przyjąłem, że nie będę się oddalał od brzegu , zawsze skałki miałem w zasięgu wzroku (a widoczność nie była aż tak oszałamiająca, jakieś piętnaście, czy dwadzieścia metrów i skały znikały z pola widzenia). Nie szedłem głębiej niż sześć metrów, nie siedziałem dłużej niż pół godziny. W ten sposób zaliczyłem kilka bardzo fajnych nurków, choć roślinność w pasie brzegowym nieszczególnie dopisywała, to jednak ryby wszelkich kolorów i rodzajów pływały wciąż wokół mnie, a krajobraz uformowany z głazów rozpadającego się wybrzeża robił niesamowite wrażenie. Oczywiście kilka metrów dalej rozpoczynała się idealnie gładka podłoga z piasku, która znikała za polem widoczności. Jednak w jednym miejscu, na stanowisku blisko bazy nurkowej, można było zaliczyć kawałek „ścianki”. Podejrzewam, że to świetne miejsce dla kursantów, bo oddalone od brzegu dosłownie dwadzieścia metrów, w najgłębszym punkcie siedem metrów, dookoła żadnych prądów, ani ruchu motorówek. W tym miejscu wyrastała samotna formacja ze skał, wystawała tuż nad wodę, ale jej całe piękno ukryte było pod powierzchnią. Z jednej strony pionowa ścianka, z pozostałych różne kształty i ozdoby z kamieni, tu już sporo roślinności, ukwiały, liczne jeżowce, piękne ryby także. Strasznie ładne miejsce. Cieszyło oko z każdej strony.

Nie mogłem oczywiście sobie odpuścić organizowanych wypadów. Lokalna baza nurkowa (Punta Rospo Diving – Moneglia) pod wodzą Maxa Novarina oferuje bogaty zakres nurkowisk w zasięgu łodzi. Łódź mają szybką, na dziesięć osób, wygodnie więc można dotrzeć w różne ciekawe zakątki liguryjskiego wybrzeża. W zależności od odległości za wyprawę płaci się 30 – 35 euro. Pewnie jakby wypuścić się gdzieś dalej to doszłoby do 60 euro. Bardzo fajne stawki. Do tego ładowanie butli za 5 euro. Co tam, że starszy pan technik ni w ząb po angielsku, ja się przygotowałem, do słownika pozaglądałem, miałem zasób słów (okrutnie ubogi) opanowany. Wystarczyło powiedzieć „bombola compresore” i pan wszystko wiedział. Uśmiechnięty, pomocny, coś tam próbował mi tłumaczyć, zagadywać, nawet trochę tego zrozumiałem. Wiedziałem, gdzie nurkować „nie lza”, bo tam łodzie pływają, pan się pytał, czy ja Niemiec, ja mu na to, że „polacco”. Rozmówki polsko włoskie na wysokim poziomie. Pierwsza wyprawa, na jaką się zabrałem, to dosłownie dwie zatoczki dalej. Pierwsza zatoka na zachód to była druga plaża Moneglii, za wzgórzem (to przy niej mieścił się opisany przeze mnie parking – boisko), tu więc kąpało się zdecydowanie mniej ludzi, potem za nią była zatoczka bez dostępu do brzegu, stroma skała wysoko w górę. To tu stanęła łódź. Pierwsze zaskoczenie to stroje towarzyszy nurkowania. Wszyscy długie pianki, niektórzy w piankach półsuchych. A ja – w samym ocieplaczu z krótkim rękawkiem i kapturem. W Polsce miałem wątpliwości czy brać cały zestaw, ale temperatury wody powyżej dwudziestu stopni… Bez przesady. Bagażnik przynajmniej pomieści więcej. No i już na miejscu wykonałem kilka próbnych nurków i nie brakowało mi długiego rękawa.

Siedzę więc na łodzi się zastanawiam, czy ja jakiś głupi. No chyba by mi Maks coś powiedział, bo wsiadaliśmy na łódź już w kombinezonach, a on tam w swoim kantorku miał wszystko, co potrzeba i pożyczał chętnie. Może więc mit twardego Słowianina dotarł i tu. Nie było wyjścia, trzeba było go podtrzymać. Do pary dostaję Niemkę. Jedyna, która komunikuje się po angielsku, poza Maksem, ale on bierze na siebie jakąś szkółkę, a my idziemy za jednym Włochem niżej. Rozstawienie par to w zasadzie była cała odprawa, wszyscy kończą się ubierać i wskakują do wody a ja czuję, że chyba ktoś tu zapomniał o jakimś konkretnym elemencie, czyli porządnej odprawie. No dobra, styl włoski pewnie. Idziemy w dół. Ja czekam na pierwszy atak chłodu. Niemka mnie nastraszyła, że w zeszłym roku tu nurkowała w krótkim rękawie, okropnie zmarzła i teraz pływała w półsuchym skafandrze. Dochodzimy do piętnastu metrów, rozpoczyna się kosmiczna odyseja. Ech, te formacje skał, które kiedyś majestatycznie siedziały sobie gdzieś tam wysoko, ale cierpliwy wiatr, woda strąciły je do wody – to powinien opisywać poeta, a nie taki matoł jak ja. Widoki odbierające mowę. Rzeczywiście, raz po raz zdarza się wpłynąć w chłodniejszy prąd, ale żadnego dramatu nie ma, nie marznę, nie trzęsę się. Płyniemy dalej. Dobijamy chyba do siedemnastu metrów, okrążając ogromne głazy sterczące nad pozostałe rumowisko, tu chowa się jedna taka duża, tłusta ryba. Nie sposób było powiedzieć, co to była za ryba. Tylko nam mignęła. Oczywiście grupka natychmiast zacieśnia „perymetr” wokół jamki i wyczekuje ponownego objawienia. Ryba jednak nie jest głupia, wie, że za rogiem siedzi cała grupa wariatów. Kończy się pokaz. Ja nadal nie odczuwam mrozu. A jak się robi chłodniej, przepływam kawałek w bok i wpływam w przyjemny ciepły prąd. Pływamy dobre czterdzieści minut, powolutku zmniejszając głębokość, w końcu sygnał, że zbieramy się do góry. Powoli, bo zgarniamy po drodze kursantów z Maksem, jeszcze próbujemy wystraszyć kolejną nieśmiałą rybę z jamy (pan z aparatem jest rzeczywiście cierpliwy).

Stajemy na przystanek bezpieczeństwa na pięciu metrach i się wynurzamy, czas nurkowania to prawie godzina. Ja wcale nie zmarznięty, w butli 12l zostaje mi sporo ponad rezerwę, jestem więc z siebie dumny. Włosi żywo opowiadają sobie o wrażeniach, a ja łapię za komórkę i dokumentuję wszystko – linię brzegu, nurków na łodzi, łódki na horyzoncie. Jestem pieruńsko szczęśliwy, mam za sobą pierwszą poważną komercyjną wyprawę z obcej ekipy nurkowej, nurek bardzo udany. Niemka strasznie przeżywa ilość wody, którą połknął jej kombinezon, wciąż się dopytuje, czy tak powinno być. Nie miałem do czynienia z półsuchym kombinezonem, ale ten wyglądał na taki w jej rozmiarze, nigdzie luzów specjalnych nie było. Wody rzeczywiście trochę wypił, ale bez przesady. Zapytałem więc grzecznie, czy trzymała z tą wodą temperaturę. Odpowiedziała, że tak. Odparłem, że zatem tak musi być. Jeszcze opowiadała, że w domu, w Niemczech ma suchy, że ten półsuchy to nowy zakup. Ja już skupiłem się na widokach. Jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie jak będzie mnie stać na dwa kombinezony, w tym jeden suchy.

Kilka dni później wypływam z ekipą w dalsze miejsce, na wysokości znanych z przewodników Cinque Terre. Tym razem w ekipie więcej niewiast, ale większość twarzy już znam z poprzedniej wyprawy. Widać, że się doskonale wszyscy znają. Do pary dostaję… znowu Niemkę. Są w sumie dwie Niemki, widać, że jak jedna nurkuje, to druga zajmuje się dzieciakami. Ta druga też w półsuchym pływa, ale chyba już w nim nurkowała, bo nic nie komentowała odnośnie ilości wody zasysanej pod piankę. Ostrzegła mnie jednak, że miewa problemy z wyrównaniem ciśnienia w uszach i że powoli się zanurza. Znowu wszyscy w długich rękawach, a nawet kilku siedzi w suchych skafandrach. Tym razem jest odprawa konkretna. Maks najpierw opowiada Włochom o miejscu, a potem  nam, po angielsku, że nurkujemy dalej od brzegu. Łódź staje nad samotną skałą wystającą na głębokość szesnastu metrów, dookoła jest dużo głębiej. Mamy zejść po linie do skały i zrobić jedno pełne kółko wokół najciekawszych punktów na skale. Część ekipy zejdzie z Maksem niżej, na trzydzieści metrów, stąd te suche skafandry. My mamy zatrzymać się na osiemnastu metrach, zwiedzać jamki, a potem się łączymy i wypływamy. Mogą zdarzyć się mocniejsze prądy, mamy więc uważać. Wskakujemy do wody i zaczynamy zejście. Włosi idą dziarsko w dół, ja zostaję nieco z tyłu unoszę się w toni czekając cierpliwie aż Niemka pokona kolejny metr po linie i wyrówna ciśnienie. Widać wyraźnie, że musi to robić powoli, ale systematycznie się opuszczamy. Maks trzyma się blisko i obserwuje. W końcu wyłania się skała. Niby się jej człowiek spodziewa, ale wrażenie i tak powstaje. Najpierw ledwie zarys, czy cień, a potem cała okazałość. A dookoła toń. Skała nie ma żadnych poważnych ścianek, to raczej stopnie kolejno schodzące niżej. Nie ma więc strachu o tę toń. To jest pierwsza moja okazja by sprawdzić się z jakimiś tam lękami, puszczam linę i utrzymuję tempo schodzenia własnymi siłami. Niby wiem, że panuję już nad pływalnością, ale w człowieku jest silny instynkt, że jak jest lina, której można się trzymać, to się jej człowiek trzyma i po niej opuszcza. Tak robi większość ekipy, wpadając wciąż na siebie zabawnie. Wygodniej jest mi więc jak zawisam w toni. Jestem w siódmym niebie. Kolejne fantastyczne miejsce wynurza się z otchłani pode mną. Docieramy do szczytu skały, dzielimy się na zespoły i zaczynamy zwiedzanie. Czujemy prąd, ale nie jest szczególnie mocny. Nie wyciąga nas dalej. Daje się pływać. Odczuwam chłodniejsze prądy i czuję, że od czasu do czasu pojawia się gęsia skórka. Nie ma tragedii, no więc podtrzymuję mit twardego Słowianina. Dochodzimy jednak do osiemnastego metra i tu czasami prądy potrafią mi zajść za kołnierz tak, że robi mi się chłodno. Na szczęście długo tam nie siedzimy i powoli pniemy się wyżej. Nagle stajemy. Grupa wykrywa murenę. Ta udaje, że jej nie ma, chowa się w jakiejś dziurze, tylko pysk wystawia, ale i tak udaje, że ten pysk, to nie pysk, tylko jakiś patyk, czy co. Stają wokół niej wszyscy, no to ona uznaje, że chyba kamuflaż nieskuteczny i się chowa. Jednak te całe jej mieszkanie to sieć półodkrytych jamek, szczelin i wyżłobień w skałach, cały czas więc widać jej piękne, długie i zwinne ciało, jak przemyka swoimi korytarzykami. Piękny widok. Warto oglądać. Idziemy jeszcze nieco wyżej, ale tu się towarzystwo zatrzymuje i zaczyna jakieś zabawy w podgrupach. A to ktoś próbuje wypatrzyć murenę, a to drugi ktoś zagląda do innej jamki, a to reszta siedzi pod nawisem i czemuś się przygląda. Ja tylko obserwuję zbliżającą się szybko rezerwę na wskaźniku manometru i oglądam się w stronę powierzchni. Chcę znaleźć się w nieco cieplejszych prądach. W końcu daję znać, że czas do góry, akurat wskazówka pokazuje rezerwę, a przecież jeszcze przystanek bezpieczeństwa. Maks daje sygnał, że jazda do góry. No wreszcie, twardym jestem Słowianinem, ale ile można, z radością przyjmuje kontakt z cieplejszymi warstwami wody. Stajemy na przystanku, ja tylko obserwuję zmniejszającą się rezerwę, ale starcza jej spokojnie.

Wychodzimy na powierzchnię. Jest chwila relaksu w wodzie, łapię więc za aparat – pseudo wodoodporny – taki do dziesięciu metrów niby. Próbuję zrobić jakieś inteligentne zdjęcie, ale w końcu czas wyłazić z wody. Włosi chyba już mnie przyjęli do grona, bo tym razem chętniej ze mną gadają, okazuje się, że więcej niż dwóch zna angielski, choć wciąż konwersacja nie jest bogata. Z radością odkrywam, że mit twardego Słowianina jest podtrzymany, z dumą potwierdzam, że nie było mi ani trochę zimno, pomimo krótkiego rękawa, potwierdzam, że przecież u nas średnia temperatura wody to około dziesięć stopni, że tu, u nich to bajka po prostu, no ukrop niemalże. Oczywiście nie, w domu oczywiście pływam w długim rękawie, ale tu mi wystarcza krótki. Włosi wyrażają w charakterystyczny sposób uznanie, jest wesoło, Niemka jest pod wrażeniem tego, że kończyłem na rezerwie. Rzeczywiście, dla mnie to ważna lekcja, że jak człowiekowi chłodniej, to szybciej powietrze zjada. Tym razem nurek zakończony po czterdziestu paru minutach, a ja tym razem zjadłem butelkę niemal w całości. Dopływamy do brzegu, żegnamy się wylewnie. Ja dziękuję bardzo za całą współpracę, bo była fantastyczna. To mój ostatni nurek w Moneglii, kolejnego dnia wyjazd do domu. Pieczątka do logbooka I „Ciao, Maks”. Jeszcze tylko Niemka pyta, jakim sposobem mi kończyło się powietrze. Odpowiadam, że miałem mniejszą butlę – 12 litrów. Ona pyta, a jakie ciśnienie miałem na starcie, potwierdzam, że 200. Wydaje mi się, że albo czegoś nie zrozumiała z mojej odpowiedzi, albo rzeczywiście z fizyką na bakier, bo jest zdziwiona, że mam mniejszą butlę i daję jej takie samo ciśnienie, co oni swoim butlom 15l. Zostawiam ją z tą zagadką i dziękuję za udanego nurka. Mam za sobą fantastyczne doświadczenia, do kraju wracam bogatszy o całą masę świetnych wrażeń i spory ładunek cennej wiedzy. Wiem już jak fajnie nurkuje się w słonej, przejrzystej wodzie, wiem już jak się nurkuje w sporej ekipie nurków. Wiem już jak nurkuje się z łodzi. Wszystko zamierzam powtórzyć. Oby jak najszybciej.
Mam szczerą nadzieję, że wszyscy mieli tak udane wakacje, jak ja.

Baza nurkowa w Moneglii. Foto: J. Cieślak

Malownicze wybrzeże Ligurii. Foto: J. Cieślak

Czy kupować sprzęt nurkowy na start?

Czy nurkowanie to rzeczywiście taka droga „impreza”? Jak inwestować w sprzęt? Co kupić na start, a co potem dokupować? Ile kosztuje sprzęt?

Artykuł zaktualizowany:
9 sierpnia 201
25 lutego 2020
6. grudnia 2023

Taniej dyscypliny sobie nie znaleźliście, ale z drugiej strony rozsądnie inwestując zapewne kupicie raz a dobrze, a obecnie każdy sport uprawiany nałogowo kosztuje krocie. Do tego producenci dwoją się i troją by każda dyscyplina sportowa roiła się od sprzętu „dedykowanego” tylko i wyłącznie do niej. I tak zamiast jednej pary butów mamy buty do chodzenia, biegania, tenisa, tańczenia i siedzenia.

Wspomnę o drugim moim ukochanym sporcie – w rower też można inwestować bez końca, do tego kupować różne stroje, wyposażenie, plecaki, sakwy, lepszy osprzęt.

Nurkowanie w wersji minimum zacznie się jednak od zakupu kursu nurkowania, ale wcale nie pociągnie za sobą poważnych wydatków od razu.

Mam już za sobą dwadzieścia lat nurkowania, dodatkowo, od prawie dziesięciu lat jestem instruktorem nurkowania. Po tym okresie doszedłem do jednego prostego wniosku i rady dla początkującego:

Nie kupuj sprzętu na początku nurkowej przygody!

Ponurkuj najpierw. Zrób kurs, potem wykonaj dobre dziesięć nurkowań po kursie. Pożyczaj sprzęt, oglądaj go, sprawdzaj, które rozwiązania ci się podobają, a które – nie. Widzę dużo wpisów na fejsbuku – co kupić, jak wybrać. Pytający natychmiast otrzymuje milion podpowiedzi, propozycji, kategorycznych zakazów („tego nie kupuj, to badziewie”). Każda odpowiedź przeczy poprzedniej i pytający dalej jest w kropce. Ci ludzie naprawdę życzą pytającemu dobrze, ale każdy odpowiada ze swojej perspektywy. Ma inny punkt widzenia i doświadczenia. Najważniejsze: nikt z nich nie zna naszych upodobań. Co gorsza, my na początku drogi sami nie znamy swoich upodobań względem sprzętu do nurkowania: czy będziemy woleli rozwiązania bardzo rekreacyjne (ma być ładnie, kolorowo i dużo się dziać), ma być bardziej technicznie (sprzęt będzie wyglądać bardziej surowo, żeby nie rzec: spartańsko, ale niekoniecznie taniej – często drożej), wolimy lekki sprzęt kompaktujący się do walizek, czy cenimy sobie konstrukcje wyglądające solidnie i trwale (ale niekoniecznie lekko i kompaktowo).
Dlatego radzę: zacznij nurkować na pożyczonym sprzęcie, pożyczaj go za każdym razem testując inne rozwiązania: sprawdź, co ci się w danym sprzęcie podoba, a co nie.

moje pierwsze płetwy, mają już swoje lata, ale wciąż służą.

Warto opływać się, oswoić z wodą, poznać środowisko wodne, zobaczyć jak my zachowujemy się w wodzie i z jakim sprzętem jak nam się pływa. Im więcej opcji wypróbujecie, zwłaszcza przed zakupem, tym łatwiej będzie wam wybrać najlepszy sprzęt dla siebie. Nie ma lepszej szkoły jeżeli chodzi o poznanie sprzętu, wariantów i konfiguracji. Ja kurs skończyłem mając własną maskę, rurę, płetwy kaloszowe (używałem na pierwszych zajęciach basenowych), dokupiłem w trakcie kursu rękawice (grube, bo mi łapy strasznie marzną), buty i płetwy paskowe.  Po zakończeniu kursu zainwestowałem we własną piankę. Resztę pożyczałem regularnie – komputer, pas balastowy, kamizelka, automat, butla. Wyjazdy organizowane mają taką zaletę, że jak pożyczasz od organizatorów to liczą oni zwykle jedną, konkretną i atrakcyjną stawkę za wypożyczenie na okres wyjazdu, a nie rozliczają za każdy dzień. Pytaj, dowiaduj się, może jest to kolejny element, który wpłynie na twoją ocenę, czy warto wiązać się z daną grupą nurkową. Płetwy i buty to wydatek rzędu 600zł.

Teraz kilka informacji o tym, co ja kupiłem i gdzie trafiłem dobrze, a gdzie – źle. Korzystajcie z tych doświadczeń, ale pamiętając o tym, że to są moje doświadczenia.

Maska i fajka to teraz koszt 400 – 600zł. Testujcie różne patenty, ale ja tylko podpowiem: maska chyba lepiej z czarnym silikonem (transparentny – nawet ten najlepszy – po pewnym czasie żółknie i sztywnieje, brzydko się brudzi też), bo wtedy, jak nurkujecie w dobrze nasłonecznionych wodach, to działa jak daszek w czapce. Ja wolę maski jednoszybowe – dobre pole widzenia przy małej pojemności maski (ilość powietrza, którą trzeba wpuścić by wypchnąć wodę z maski), lekkość. Posiadacze okularów, jeżeli potrzebują korekcji, wybiorą maski dwuszybowe, gdzie dość łatwo jest dorobić/wymienić szkło z korekcją.

Fajka to żaden wyczyn – ma nie przeszkadzać i łatwo dać się zdjąć z paska (nie zawsze będziecie chcieli mieć ją przypiętą do maski). Wybierzcie najprostszą i najlżejszą konstrukcję, która nie będzie zawadzać wam pod wodą.

maska i fajka

Zakup pianki (z polecenia mojego instruktora, który także dystrybuował dany sprzęt, zjawisko chyba normalne w polskim środowisku nurkowym, ma swoje wady, ale chyba dużo więcej zalet, o tym później) – tu akurat zakup bardzo trafiony. Pianka wciąż wisi u mnie i wciąż pracuje (teraz używają jej moi kursanci, mój Syn). Pianka ma grubo ponad dziesięć lat i wciąż mi bardzo dobrze służy – podarł się ze starości ocieplacz z kapturem (dobry klej do neoprenu, dwie łatki i znów działa), ale główna pianka ma się dobrze. Mój model (nieistniejącej już firmy Seemann, która potem występowała jako SubGear) składa się z kompletnego kombinezonu z długim rękawem i długą nogawką, pianka o grubości 7mm, na to idzie ocieplacz z krótkim rękawkiem, nogawką i kapturem na łeb. Też 7 mm grubości pianki.

Na polskie wody jak znalazł, nurkowałem już w różnych temperaturach i nawet w zimnej wodzie wytrzymywałem spokojnie pół godziny. Od tego czasu trochę się w piankach zmieniło – generalnie wychodzi na to, że dobrze dopasowana do budowy ciała pianka wystarczy, że będzie miała 5mm. Grubsza będzie tylko krępować ruchy. Jednak mówimy o dobrze dopasowanej – przylegającej wszędzie (pod pachami i na klacie zwłaszcza) do ciała. Jakiekolwiek luzy pod pianką będą powodować szybsze wychładzanie. Dopiero na tak dobrze dobraną piankę dobieramy docieplenie i tu zależnie od naszych termicznych potrzeb wybieramy 5mm lub 7mm. Teraz możemy decydować, na cieplejsze wody wziąć tylko jedną część pianki. Na zimne zabieramy komplet i rękawice. Rozwiązanie jak na razie dla mnie idealne na każde warunki. Teraz na piankę tego typu należy wydać kwotę rzędu 1600-1800zł. Doliczcie rękawice – od 200zł.

mój stary Seemann – pianka 7+7 – wciąż się trzyma.

Pas balastowy był następny. Zdecydowałem się kupić własny, bo ten zakup nie jest specjalnie drogi, a koniecznie już chciałem zacząć kolekcjonować swoje wyposażenie. Tutaj specjalnie nie ma co filozofować. Pas to pas, na nim ciężarki, są też pasy z kieszeniami na rzepy welcro. Ciężarki mogą być w postaci worków ze śrutem (nie niszczą ostrymi krawędziami odzieży), prostych klocków (najtańsze, ale czasem człowiek musi je przenieść na pasie na ubraniu, ostre kanty mogą zniszczyć odzież) i klocków powlekanych gumową powłoką (moim zdaniem najlepsze rozwiązanie). Tylko żeby było jasne – ja już od dłuższego czasu lansuję wizję, że nurkowanie z balastem na pasie to już przeszłość. Balast powinien znajdować się w odpowiednich kieszeniach zintegrowanych z naszym sprzętem wypornościowym (jacketem lub skrzydłem). Pas obecnie służy mi jedynie do przenoszenia balastu. Wydatek około 300 – 400zł.

Po pasie balastowym była kamizelka, albo nawet równocześnie. Już nie pamiętam dokładnie. Wiem, że na ten zakup zdecydowałem się po wyjeździe, gdzie dostałem kamizelkę z uszkodzonym kolankiem od inflatora. Potem kolejne zakupy były głównie wywołane impulsem przygód z wypożyczonym sprzętem. Dobrze się jednak działo, bo ja długo zwlekałem z zakupami i się przed tym broniłem.
Do wyboru mamy albo klasyczny „jacket”, czyli po naszemu po prostu kamizelka, albo „skrzydło”. Popularna jest opinia, że „jacket” dobry jest na start, a potem i tak większość przesiada się na skrzydło. Jeżeli jednak będziecie mieli okazję wcześnie przetestować skrzydło, spróbujcie. Zupełnie inne doznania. Długo myślałem, że kupię jacket. Cały kurs zrobiłem na tym rozwiązaniu, potem rekreacyjne nurki też na kamizelce. Jednak zawsze miałem wrażenie, że jacket zabiera mi sporo swobody pod wodą. Znowu Rudi dał mi szansę przetestować skrzydło. I to było po prostu BINGO. Z przodu swoboda, cały balon gdzieś z tyłu. Różnice pomiędzy tymi patentami są ogromne. Dużą zaletą kamizeli jest jej praca na powierzchni. Pompujemy jacket do pełna i po powierzchni pływamy jak królowe i królowie. Brakuje tylko drinka z palemką i kapelusza słomkowego. Skrzydło na powierzchni to dla niektórych mordęga. Skrzydło cały czas próbuje nas położyć. Jeżeli go nie opanujemy, będziemy kładli się na twarz, ale jak się nauczymy z nim żyć w zgodzie, nagle się okaże, że całkiem wygodnie da się położyć na plecach. Tylko warto to przetestować na samym sobie. Ja dość szybko opanowałem skrzydło i na powierzchni nie mam z nim problemów, ale na przykład w sytuacjach awaryjnych podejrzewam, że skrzydło nie ułatwi mi życia. Stawiam jednak na to, że nurkowanie głównie odbywa się pod wodą, więc mam w nosie tą wadę skrzydła. Pod wodą chyba nie znajdziecie takiego, który nie odczuje wyższości skrzydła nad kamizelą. To po prostu bajka, czysta przyjemność. Żadnego balona z przodu (ci z brzuchem zwłaszcza docenią tą cechę), ustawienie pod wodą jak w szwajcarskim zegarku, żadnego bujania, żadnego obracania się. Mniam, mniam. Przetestujcie, pokombinujcie. Podejrzewam, że pływając często na pożyczonym sprzęcie zechcecie dość szybko posiąść własną kamizelkę KRW. Kamizelki źle znoszą częste używanie przez różnie doświadczonych nurków, zwłaszcza jak jeszcze służy tym uczącym się. To w sumie delikatny sprzęt, dodatkowo musi leżeć na człowieku jak dobrze skrojony garnitur. Jeżeli dobrze ułożymy się z konkretnym modelem, będzie nam się pływać idealnie, ale na następny nurek dostaniemy troszkę inny model, albo inaczej używany i będziemy z nim walczyć od nowa. Łatwo też trafić na kamizelki z jakimiś wadami, uszkodzeniami, których nie wykrył (lub udaje, że nie wykrył) wypożyczający. Mi udało się trafić na kamizelkę z uszkodzonym kolankiem inflatora (był po prostu pokruszony, a że na mocowanie zasłonięte jest nakrętką, o uszkodzeniu dowiedziałem się dopiero w wodzie), na zerwane plastikowe złączki, na przetarte paski, na zbyt luźne konstrukcje. To było po prostu męczące.
Skrzydło kosztowało coś koło 1600zł i ani trochę nie żałuję tego zakupu. Obecnie typowe konstrtukcje to wydatek rzędu 2000zł. Prostsze jackety i rekreacyjne skrzydła (choćby z Decathlonu) – bliżej 1600zł.

Na plecach skrzydło Dive System – po 15 latach przeszło na emeryturę.

Polecam przeczytać inny mój wpis To w końcu jacket czy skrzydło”.

Długa przerwa w finansowaniu nurkomanii i w końcu zakup automatu. Decyzja spowodowana tym, że na jednym wyjeździe dostałem automat z bardzo, bardzo, bardzo… bardzo długim przewodem do drugiego stopnia. A do tego, chyba żeby zachować jakąś równowagę w przyrodzie, ultrakrótki przewód do manometra. Tak krótki, że o odczyt ciśnienia w butli musiałem prosić partnera. A wszystko przez to, że organizator wyjazdu (przez sympatię nie wymienię z nazwiska) zapomniał sprzętu dla mnie i pożyczaliśmy na miejscu. Kolejny impuls, żeby wydać pieniądze. No to ciach. Tu się przyznam, że chyba przedwcześnie podjąłem decyzję, nie mając jeszcze dość wiedzy o doborze tego urządzenia, zdałem się znowu na wiedzę Rudiego, który zaproponował coś ze swojej oferty. Na szczęście był to bardzo popularny wtedy model Scubatech R2 Ice, któremu już się przyglądałem na Allegro i w innych sklepach internetowych. Model okazał się być idealnym rozwiązaniem na debiut. Miał wszystko co potrzeba, firma solidna, dobre opinie, niedrogi serwis. Jednak w tej kwestii doradzam brak pośpiechu, pływanie na wypożyczonym sprzęcie, na możliwie najróżniejszym sprzęcie, pytanie innych nurków, słuchanie ich opinii. Nie idzie o ich pochwały dla sprzętu, ale warto badać, co skłoniło ich do wyboru danego modelu, czyli na co oni zwrócili uwagę i czy przypadkiem ten element nie będzie miał dla nas znaczenia. Ci nurkujący w polskich wodach i w trudnych warunkach będą stawiać zawsze na sprzęt dostosowywany do takich warunków, posiadający dodatkowe patenty zmniejszające ryzyko zamarzania układów. Od razu nadmienię, że ten automat poszedł już na części. Niestety, pierwsze stopnie Scubatecha nie były wtedy wykonane z solidnych materiałów i mój po prostu po pewnym czasie zaczął się sam rozregulowywać. Kupując automat sprawdźcie, ile będzie kosztować was serwis ich. Każdy automat powinien być przejrzany co sezon, lub maks co dwa lata. Wymiana uszczelek, regulacja, sprawdzenie pracy (to urządzenie odpowiedzialne za nasze życie – nie oszczędzamy na tym!). Serwis z wymianą wszystkich obowiązkowych części zużywających się to teraz koszt okolic 500zł. Teraz ceny kompletnych zestawów automatów (podstawowy automat, zapas „octopus”, manometr) zaczynają się mniej więcej od 2000zł.

Scubatech R2 ICE i butla 12l

Komputer nurkowy był następny. I tutaj chyba niespecjalnie jest co testować. Wystarczy znowu popatrzyć na wyposażenie innych, posłuchać, jakie cechy komputera mają znaczenie przy wyborze. Jak człowiek nie chce szaleć, sięgnie pewnie po podstawowe Suunto, Cressi, Aqualunga, czy Maresa. Ja wtedy wybrałem Suunto Vypera (starszą wersję, odpowiednik obecnego Zoopa). Komputery Suunto ZOOP są obecne na rynku od kilku ładnych lat i kolejne opinie tylko potwierdzają, że to bardzo udana konstrukcja. Generalnie Suunto jest dobrym wyborem. Na początku przygody nie szalejcie z opcjami – nie musicie mieć od początku ekranu LED, dodatkowych funkcji (kompas elektroniczny, podawanie ciśnienia przez zewnętrzny nadajnik zamontowany na butli, itd.). Wybierzcie komputer, który obsłuży ewentualnie nitroks, bo ten kurs pewnie dość szybko zrobicie i zdarzy wam się na jakimś wyjeździe zanurkować na nitroksie. Podstawowe komputery: Aqualung i300, Cressi Leonadro lub Giotto, Mares Puck Pro+ lub Suunto ZOOP Novo to są jednostki wręcz idealne na start, a wydatek rzędu 1200- 1400zł a czasem nawet poniżej. Jeżeli już się marzy wam komputer ze „świecącym” ekranem to fajną propozycją jest Aqualung i330r za rozsądne pieniądze. Jest też marka legendarna wśród nurków, słynąca ze swojej niezawodności i długowieczności: Shearwater. Długie lata robili sprzęt tylko dla nurków technicznych, ale teraz w ofercie mają fajny komputer rekreacyjny Peregrine. Nie jest tani, ale będzie to komputer na wiele lat i będzie wam służył w miarę rozwoju nurkowego.

Przejdźmy płynnie do kompasu. Nie kombinujcie z kompasami zintegrowanymi z konsolami (z manometrem) czy w komputerach. Chcecie widzieć jednocześnie komputer i kompas – najlepiej na jednym ręku. Jeden rzut oka i znamy głębokość i kierunek. A zatem zostaje noszenie kompasu na pasku, jak zegarek lub na gumkach bungee – i wtedy na dłoni lub na przegubie ręki. Wtedy można go sobie dowolnie ułożyć blisko komputera, albo na drugim ręku, albo tam, gdzie wygodnie. Trzymanie kompasu na wierzchu dłoni to wygodne rozwiązanie, bo dłonią można lepiej manewrować niż przegubem. Grunt by busolę móc łatwo ustawić w jednej linii z oczami, tak by orientacyjna linia na kompasie wskazywała idealnie na wprost przed nas. Tylko wtedy mamy pewność, że wyznaczamy kierunek prawidłowo. W mądrych książkach wręcz pokazują, że rękę z kompasem należy ująć drugą ręką i ustawić kompas prostopadle do twarzy. Montaż busoli na gumkach gdzieś w innych miejscach nie ma więc sensu. Kompas to prosta konstrukcja, do wyboru mamy kilka firm produkujących kompasy. Liczy się dosłownie pięć, może cztery firmy. Wszyscy jednak polecają Suunto SK-8, bo zakres wychylenia największy (czyli teoretycznie możesz płynąć głową w dół, do góry, albo pod dziwnym kątem i kompas będzie w stanie wskazać północ w tej pozycji). Coś jest na rzeczy. Ja się z tłumem kłócić nie będę. Cena 370zł.

Następny zakup to butla. Koniecznie pragnąłem mieć już komplet by uniezależnić się od grupy i móc w razie czego pojechać gdzieś sam. Tak, tylko co z tego, jak sobie nie wystrugam partnera do nurkowania. Żony jeszcze nie namówiłem na kurs, jeden znajomy, co kiedyś nurkował, teraz ukochał sobie latanie na „glajcie” (paragliding), na nurkowanie szkoda mu kasy, a poza tym już tak długo nie nurkował, że musiałby sobie przypomnieć wszystko. Wymyśliłem sobie, że kupię butlę 12l, bo kręgosłup mam dość słaby, trzeba ograniczać obciążenie, a 15l jest do tego strasznie nieporęczna. Zakup butli wcale nie zdejmuje z nas regularnych kosztów – własną butlę trzeba jeszcze ładować, przeglądy i legalizacje robić. Chyba się pospieszyłem z tym zakupem. Były momenty, że żałowałem zakupu 12l, bo w końcu większość posiadaczy 15l potrafi na jednym ładowaniu zaliczyć dwa pełne nurki. Ja teraz też jestem w stanie zrobić dwa nurki na 12l, ale w Polsce zdecydowanie popularniejsze są butle 15l. Z dwunastką ten plus, że z czasem, jak znajdzie się pieniądz, kupi się kolejną 12 i zrobi się zestaw dwubutlowy – łączony, albo każda butla oddzielnie. W ostatecznym rozrachunku uważam, że dokonałem dobrego wyboru. Koszt 1200zł.

Latarka – nie ograniczajmy się do samego Allegro i swojego centrum nurkowego. Na rynku polskim są wyspecjalizowane firmy, które produkują wysokiej jakości światła od modeli najprostszych do bardzo drogich i mocnych systemów oświetleń. Ja szukałem na początek dobrego światła typu backup, który mógłby mi służyć póki co za główne światło. Są tego typu światła. Między innymi wybrany przeze mnie jako pierwszy – LED Tecline LED US 15, ale i Ammonite, i Gralmarine, i Hi-Max mają w swoich ofertach tego typu światła z jednym lub trzema LEDami. Ekonomiczne, wydajne i mocne światła typu backup w  zupełności wystarczą na nurkowania w polskich wodach. Wyposażyć się tylko w dobre ładowane akumulatorki i ładowarkę i można z powodzeniem używać tych latarek jako głównego światła. LED US 15 jest dość długą latarką, jak chcę ją schować w kieszeń balastową przy skrzydle, to ledwo się mieści. Dodatkowo zasilana jest trzema bateriami R14 (bądź porównywalnymi akumulatorkami, bądź mniejszymi akumulatorkami z zastosowaniem odpowiednich reduktorów) – jeżeli zdecydujemy się na ładowane akumulatorki, trzeba będzie myśleć o ładowaniu – nie każda ładowarka obsługuje ładowanie nieparzystej ilości akumulatorków. A jak kupujemy baterie nieładowane – nie wszędzie sprzedają te baterie na sztuki. Zatem długość latarki i nieparzystość bateryjek zaliczam jako wadę latarki. Teraz wybrałbym na pierwsze światło Ammonite LED Stingray, Hi-Max X-5 lub coś w tych gabarytach. Te szatany mają już naprawdę dobrą moc i czas świecenia a ich wymiary są wręcz znakomite. Latarka tego typu to wydatek rzędu 350zł.

A jak ktoś marzy o nagrywaniu wideo, niech koniecznie pomyśli o odpowiedniej wersji takiej latarki z nieskupionym światłem, ale to nie jednej tylko dwóch, do tego musi być stabilny i poręczny uchwyt, no i kamerka. Na start duży wydatek a jeżeli jeszcze nie czujemy się pewnie pod wodą, odpuśćmy sobie filmowanie i skupmy się na szlifowaniu technik pływania.

Ammonite System to polski producent świateł dla wymagających nurków.

No i mamy ponad dziesięć tysięcy złotych, za jakiś czas człowiek dojrzeje do zakupu suchego skafandra (zwykle drugie tyle, bo suchy to też dodatki: ocieplacz, kaptur, inne rękawice, itd), bo jest to normalna decyzja w przypadku nurków zwiedzających regularnie polskie zbiorniki.

Nie chcę straszyć, ale podliczając ten sport, raczej małych sum nie osiągniecie. Tylko porównajcie to sobie z innymi sportami. Ile jest dyscyplin, które wymagają skomplikowanego sprzętu ratującego, lub podtrzymującego życie, które w ogóle wymagają specjalistycznego sprzętu? Wspinaczki, różne formy latania, czy skakania z jakimś kawałkiem materiału na plecach. Ktoś coś dorzuci? Ktoś przedstawi koszty z tym związane?  A teraz najważniejsza sprawa – trzy czwarte sprzętu kupiłem na raty. To też kolejny plus korzystania z usług swojej grupy nurkowej. To wszystko rozkłada się jeszcze na dobre dziesięć lat inwestowania. Jak ktoś będzie zacięty, będzie mógł częściej inwestować w nurkowanie, ale też nie będzie posiadać niezwykłego budżetu, podobnie jak ja, zapewne będzie w stanie w ciągu dwóch, trzech lat to wszystko zdobyć. Ja jednak do tego nie namawiam, nie idzie o szybkie zdobycie sprzętu, ale o zdobycie sprzętu odpowiadającego naszym upodobaniom i potrzebom. Bez opływania się na cudzym sprzęcie, bez opływania się w ogóle, bez posprawdzania wielu opcji nie wyobrażam sobie by wszystkie zakupy były udane. Nie spieszmy się z zakupami. Na kurs idziemy co najwyżej ze sprzętem ABC (maska, płetwy, rura, ewentualnie płetwy paskowe plus buty nurkowe). Po zakończeniu kursu zaczynamy inwestować: skafander, kamizelka. Te sprzęty są bardzo osobiste i muszą być do nas dobrze dopasowane. Wydaje się, że własne narzędzia nawigacyjno rejestrujące powinny pójść przed automatem i butlą – butla to w ogóle obecnie sprzęt mocno opcjonalny (za granicę jej nie weźmiemy, często w Polsce prościej jest ją pożyczyć niż trzymać w domu). Własna latarka też chyba powinna zmieścić się przed automatem i butlą. Pas balastowy i inne detale to nie są duże koszty, więc wykonujemy je w tak zwanym międzyczasie, zależnie od okazji i potrzeb.

Czy to jest sport dla mnie? Czy moje ciało jest na to gotowe?

Sport to zdrowie.
W zdrowym ciele zdrowy duch.
Tak, tak, jasne. Cudowny świat kontuzji i urazów dotyczy każdej dyscypliny. Nawet szachiści mają problemy z kręgosłupami, czy stawami. Według mnie każdy sport wymaga wsparcia w postaci ćwiczeń rozciągających, dbania o kondycję i sprawność mięśni, czy to będzie rower, czy żeglarstwo, czy podnoszenie ciężarów, czy bieganie. Warto więc dbać o ciało. Warto uprawiać gimnastykę, dużo się rozciągać, rozgrzewać stawy i mięśnie. Chcesz zminimalizować ryzyko urazu – dbaj o elastyczność mięśni i stawów. Dbaj o siebie. To się zawsze przydaje. Oczywiście nurkowanie nie wymaga super sylwetki, dość powszechny widok na nurkowisku to jowialny dżentelmen z wydatnym brzuszkiem. Od razu warto sobie uświadomić jedną rzecz – samo nurkowanie nie jest dyscypliną podnoszącą naszą kondycję, nie wpłynie znaczącą na sylwetkę. Ba, śmiem uważać, że ta dyscyplina wpływa negatywnie na prezencję naszej sylwetki. Środowisko nurkowe skore jest do zabaw, wieczorne grille, imprezki to normalka. Nurkowanie dodatkowo strasznie poprawia apetyt i człowiek po serii nurków odkrywa w sobie niesamowite możliwości pochłaniania jedzenia. Żegnaj piękna sylwetko? Spokojnie, nie ma tragedii, po prostu nurkowanie wymaga od nas dbania o siebie, szanowania swojego ciała. Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję o środowisku nurków. Pośród spotykanej kadry instruktorów i niezliczonej ilości doświadczonych nurków wielokrotnie usłyszałem, że nurkowanie kłóci się z imprezowym stylem życia, że palenie wyklucza się nurkowaniem. I mówili mi to faceci, którzy poprzedniego dnia byli królami imprezy, ich śpiew słyszałem długo potem jak sam odpadłem i udałem się na spoczynek. Mówili mi to ludzie, którzy właśnie zapalali kolejnego papierosa. Nie jestem mnichem. Na szczęście palenie rzuciłem zanim wziąłem się za nurkowanie. To mi się przydało ogólnie – poprawiło kondycję. Pić lubiłem i pić lubię. Lubię whisky, a mówi się, że kolorowe mocne alkohole są najgorsze – najbardziej kacogenne i ciężkie dla naszych systemów neutralizacji toksyn. Jednak przyjąłem zasadę – nie włażę do wody nawet na lekkim kacu. Te dwie rzeczy kompletnie się nie łączą. Zauważasz takie zachowania w trakcie kursu? Omijaj takich ludzi. Nie chcesz  by twoje bezpieczeństwo zależało od nich. Znasz to dobrze z autopsji, jeżeli sam lubisz napić się dobrego alkoholu, jakiegokolwiek rodzaju. Jak się za mocno pobawisz, to nieważne, co będziesz robił następnego dnia by zredukować efekty – efekty i tak będą, gorsza koncentracja, gorsza kondycja, takiego dnia najlepiej leżeć plackiem i robić jak najmniej. A już na pewno nie brać się za nurkowanie. Pod wodą może wystąpić kilka zjawisk przykrych dla naszego organizmu, a ryzyko ich wystąpienia ostro wzrasta w przypadku organizmu zmęczonego imprezą.

Wiesz już, że brzuszek nie dyskwalifikuje, nie trzeba mieć super kondycji. Czeka nas dźwiganie butli i pasów balastowych, więc dobrze mieć trochę siły. Niemniej widok nurkujących filigranowych niewiast nie jest niecodziennym widokiem. I one sobie dają świetnie radę. Łatwiej jednak tym, którzy mają trochę siły w ciele.

Warto umieć pływać, ale nie trzeba być pływakiem doskonałym. Co więcej, to właśnie nurkowanie może przyczynić się do poprawy twoich umiejętności pływania. Czasem po prostu związane jest to z blokadami psychicznymi, które nas ograniczają. Jak już wspominałem, część ludzi bierze się za nurkowanie po to by przewalczyć jakieś własne blokady. Szokujące było dla mnie, kiedy dowiedziałem się, że moja dobra znajoma, która na wyjeździe do Grecji kąpała się w otwartym morzu tylko po zmroku, bo, miała poważny problem z wchodzeniem do otwartej wody (nie szło o jej sylwetkę, bo tą miała normalną), zrobiła kurs i jest teraz regularnym nurasem. Takie historie słyszy się chyba na każdym kursie nurkowym. Z kolei nigdy nie spotkałem osoby, która spróbowała nurkowania i powiedziała: „nie, to nie dla mnie, dziękuję, wolę zająć się uprawą ogródka”. Jeżeli już jakiś bodziec spowoduje, że zainteresujemy się tym sportem, to z całą odpowiedzialnością gwarantuję, że kurs nas do tego sportu nie zniechęci. Nawet jeżeli traficie na niekompetentnych ludzi, którzy odstraszą was, zechcecie spróbować z innymi, woda będzie was kusić. Raz spróbujecie i już nigdy nie zrezygnujecie. A przynajmniej będziecie chcieli to kilka razy powtórzyć.

Grunt to dobry „research”, także medyczny, więc z pewnością przed podjęciem kursu i przed wydaniem pieniędzy dowiecie się, czy wasze przypadłości nie dyskwalifikują was w tej dziedzinie. To samo dotyczy szansy spotkania niekompetentnych ludzi na kursie. W Internecie roi się od opinii i warto postudiować je, wyławiając informacje dotyczące danej grupy nurkowej. Istotne są też pierwsze spotkania z ludźmi, którzy mają nas ewentualnie uczyć. Nie wstydzimy się więc pójść na zwykły wywiad by posłuchać tych ludzi i popatrzeć na ich otoczenie. Jaka ta cała ich baza jest. Czy widząc ją macie wrażenie, że to kompletnie przypadkowa banda ludzi, która skrzyknęła się wczoraj? Mają niewiele sprzętu i żyją według dewizy: jakoś to będzie? Dowiadujecie się, że szkoła to w rzeczywistości jeden facet, który jest od wszystkiego? Dowiadujecie się, że jest wielu zainteresowanych więc na jednego instruktora przypada kilkunastu kursantów? Trzaśnijcie drzwiami. Wiem, że będziecie polegać na swoim wrażeniu, na swoim instynkcie. Wiem, że nie macie jeszcze żadnego doświadczenia, ani wiedzy, która pozwoli wam ocenić kompetencję. Niemniej jednak z tymi ludźmi przyjdzie wam spędzić sporo czasu, będziecie z nimi dużo rozmawiać, więc naprawdę ważnym elementem oceny jest tak zwana chemia w komunikacji międzyludzkiej. Musi coś zaiskrzyć w kontakcie, musicie instynktownie polubić tych ludzi. Co z tego, że przeczytacie tonę pozytywnych opinii, że dany instruktor zostanie wam polecony? Jeżeli z miejsca nie złapiecie z nim kontaktu to może oznaczać późniejsze kłopoty w porozumiewaniu się. Nie będziecie mu do końca wierzyć, ufać. Ciężko będzie wam wyciągnąć jakieś informacje, albo o coś zapytać wprost. A to może mieć negatywny wpływ na przebieg szkolenia. To sport towarzyski, nie ma w nim miejsca na odludków, mruków i kamedułów. Trzeba gadać, dużo gadać. Jeżeli więc nie dociera do was to, co mówi do was potencjalny instruktor, wracajcie do domu i kontynuujcie poszukiwania wymarzonej szkoły.