Islandia – dlaczego Silfra jest przereklamowana?

Jak to jest zanurkować w Silfrze? Jak można sobie zorganizować nurkowanie w tym islandzkim cudzie natury?

30 Października 2023

Sobota nie przywitała nas słońcem tak jak piątek. Na zewnątrz panowała taka szarówka, że miałem wrażenie, że Islandia właśnie przechodzi na zimowe oszczędzanie światła słonecznego. Słońce tego dnia nie chciało wstać. Ja jednak nie miałem żadnych problemów ze wstaniem, wyskoczyłem z łóżka gotowy na nurkowanie. Nie mogłem się doczekać tego dnia. Silfra była na mojej liście obowiązkowych spraw do załatwienia przed śmiercią od bardzo dawna. Znajdowała się teraz od nas jakieś czterdzieści minut jazdy samochodem. Sprzęt miałem już przygotowany. Aparat, kamera GoPro, oświetlenie – wszystko zmontowałem i sprawdziłem poprzedniego dnia. Sprzęt nurkowy też już czekał spakowany w walizce. Jako jedyny przyjechałem z kompletnym zestawem sprzętu. Reszta wolała przyjechać z małą walizką podręczną i wszystko wypożyczyć na miejscu. Tylko dwie jeszcze osoby zdecydowały się przywieźć przynajmniej swoje skafandry i ocieplacze, ale tylko te elementy – reszta też miała czekać na nich u Siggiego. Siggi pracuje dla jednego z najbardziej znanych islandzkich dive operatorów – icedive.is. Jednak kontakt do niego dostałem okrężną drogą – polecono mi go osobiście. Miesiąc wcześniej miałem przyjemność prowadzić nurkowanie w Deepspot dla Thiorun (Fiorun), bardzo sympatycznej islandzkiej nurczynki, której mąż, Sindri, jest instruktorem nurkowania. Sindri jednak nie zajmuje się nurkowaniem na Islandii, polecił mi za to Siggiego, który miał zorganizować wszystko od A do Z.
Ja od początku założyłem, że przywożę cały swój sprzęt. Nie chodziło o koszty. Cena nurkowań na Islandii jest wysoka. Koszt jednego dnia nurkowego ze sprzętem kosztował nas około 350 Euro, bez sprzętu – 300 Euro. Szło mi jedynie o wygodę i pewność. Nurkując w tak specyficznym miejscu chciałem by sprzęt był ostatnią rzeczą, o jaką bym się musiał martwić, że będzie pasować, dobrze działać. Zwłaszcza, jeżeli odczuwalna temperatura wody to dwa stopnie…

Śniadanie zniknęło z talerzy szybciutko, sprzątnięcie, zamknięcie naszej chałupki na odludziu – kilka chwil i już jechaliśmy w stronę jeziora Thingvallavatn (Þingvallavatn). Na spotkanie z Siggim umówiliśmy się w Centrum Turystycznym parku niedaleko Silfry. Miałem wypatrywać busika Hyundai Starex… Co to za model w ogóle?

Na Islandię dotarliśmy w zasadzie dzień wcześniej. Technicznie rzecz biorąc podróż rozpoczęliśmy w czwartek dwudziestego dziewiątego. Lot Wizzair z Okęcia miał zakończyć się po północy czasu lokalnego. Skończył się jednak bliżej godziny czwartej nad ranem. Z naszego pierwszego noclegu w Keflaviku skorzystaliśmy dosłownie tylko kilka godzin, położyliśmy się spać na dwie – trzy godzinki, śniadanie i w drogę. Piątek miał być dniem zwiedzania południa Islandii i nic nie mogło temu przeszkodzić. Zapakowani w dwa samochody typu kombi w dziesięć osób rozpoczęliśmy objazdówkę najciekawszych atrakcji południa. Plan był bardzo ambitny. Autorką jego była osoba, która okazała się być psychofanką Islandii i do tego nieprzejednaną kierowniczką wycieczki objazdowej. Nie odpuszczała nam żadnej atrakcji, wszystko miała rozpisane czasowo – przejazdy, czas wolny, ile minut na zwiedzanie atrakcji i tak dalej. Myślałem, że z racji naszego opóźnionego lotu zlituje się troszkę nad nami i nieco poluzuje swoje ambitne plany. Nic z tego! Każdy wodospad, który był na liście, był zaliczony, Trzeba jeszcze obejrzeć lodowiec, czarną plażę i dopiero można myśleć o wypoczynku! W końcu przyjechaliśmy na Islandię nie po to by siedzieć.
Oczywiście to ironiczne ujęcie, bo naszej Kierowniczce Wycieczki należą się ogromne brawa za przygotowanie i trzymanie w reżimie czasowym planu, który mógł nam pokazać naprawdę najciekawsze obrazy Islandii.

I tak w piątek zerwałem się z łóżka bez żadnej zachęty i poganiania, pomimo ewidentnego braku odpowiedniej ilości godzin snu. Już z pokoju starałem się przez malutkie okno chłonąć pierwsze widoki Islandii. Właśnie ziszczał się jeden z moich wielkich momentów życia. Wszystkim dookoła powtarzam, że klimaty islandzkie to jest rodzaj „egzotyki”, która mnie najbardziej kręci, bardziej od kierunków tropikalnych i bardziej egzotycznych.


Jako jeden z pierwszych wyskoczyłem na dwór wykonać pierwsze zdjęcie Islandii o poranku i całą podróż samochodem byłem przyklejony do szyby chłonąc każdy obrazek. Na naszej trasie objazdowej pierwszym punktem były wodospady Seljalandsfoss i Gljúfrabúi. Jeden spektakularnie wysoki, pozwalający na wejście pod cień skały, z której spadał. Drugi mniejszy, ale schowany w skalnym rozpadlisku, żeby dojść do niego, trzeba było przekicać po śliskich, mokrych kamieniach do wnętrza wąskiego rozpadliska. To wszystko to takie pięciominutowe atrakcje. Wystarczy wyskoczyć, przejść kilkadziesiąt metrów, obejrzeć i już można jechać dalej, ale zdecydowanie są to miejsca warte zaliczenia. Kolejnym wodospadem był Skógafoss z przepiękną panoramą na całą okolicę.

Tu już trzeba było wykonać wysiłek i podejść na szczyt wzniesienia pokonując pięćset dwadzieścia siedem schodków. To miał być tego dnia nasz „najpoważniejszy” trekking. Jadąc do tego miejsca zatrzymaliśmy się na moment przy słynnym wulkanie Eyjafjallajökull, który zatrzymał cały ruch lotniczy w Europie w czasie pogrzebu Lecha Kaczyńskiego. Niestety, wulkan postanowił się ukryć tego dnia w gęstwie chmur i mogliśmy jedynie wypić szybką kawę w lokalnej kafejce oglądając podnóże góry.
Po wodospadach i wulkanach przyszedł czas na lodowiec. Sólheimajökull zaczyna się od krótkiego spaceru po wulkanicznym żwirze. Dochodzimy do małego jeziora, po którym pływają małe góry lodowe. Można tu pożyczyć kajak i popływać wokół górek lodowych. O nurkowaniu można zapomnieć, gdyż woda ma „przejrzystość” mleka. I tu zaczyna się język lodowca. Nie widać nawet dobrze miejsca, gdzie kończy się czarnoziem wulkanicznej gleby a zaczyna lądolód. Lód o twardości skały, majestatyczny, ogromny i mroczny. Strasznie marzyło mi się wykonanie w tym miejscu dłuższego trekkingu, ale to wymagałoby specjalnego sprzętu (widzieliśmy przygotowujące się wycieczki wyposażone w raki, czekany i kaski) i nie mieściło się w naszych ramach czasowych. Następnym razem. Obiecuję sobie.

Stąd już było blisko do słynnej czarnej plaży Reynisfjara. To miejsce „zagrało” w kilku ostatnich produkcjach (m.in. w Grze o Tron), stąd jest ogromnie popularne. Na szczęście końcówka września to nie jest szczególnie tłumny okres na Islandii, tym niemniej w tym miejscu dość mocno poczułem jak męczące potrafią być tłumy turystów. Tu właśnie dopadła mnie refleksja, że zupełnie bezsensownie wyciągam aparat by wykonać jakieś zdjęcie. Przecież w tym samym momencie powstaje jakieś dziesięć tysięcy dokładnie takich samych lub bardzo podobnych zdjęć dokładnie tego samego miejsca i właśnie za chwilę wylądują na mediach społecznościowych ludzi z połowy świata.
To był ostatni turystyczny punkt tego dnia, z przyjemnością opuściliśmy ciasne kabiny aut i rozgościliśmy się w wynajętym domku pośrodku niczego. Dosłownie, udało się nam znaleźć dom na całkowitym bezludziu, przesympatyczny domek z sauną, pomieścił naszą dziesiątkę dość komfortowo, do tego ogromna sala wspólna, z kominkiem. Nic tak nie relaksuje po dniu pełnym emocji jak porządny obiad w miłym gronie, potem relaks na kanapie przed kominkiem. Ja tylko jeszcze musiałem zmontować aparat, lampy, przejrzeć i przygotować sprzęt nurkowy, bo następny dzień miał być dniem nurkowania. Żadnych innych atrakcji, dwa nurkowania – Silfra i Davidsgja i powrót na kwaterę.
O 10:00 zajechaliśmy na parking przy centrum turystycznym, wypatrzyłem dziwnego busa Hyundaia na podwyższonym podwoziu i wypatrzyłem Siggiego siedzącego przy kawie w budynku centrum. Powitanie, załatwienie formalności (dokumenty, rozliczenia) i już jechaliśmy w kierunku Silfry.


Silfra leży na terenie parku narodowego, tuż na skraju jeziora Thingvallavatn, cała okolica jest poorana pęknięciami tektonicznymi. Niektóre wypełnione wodą, niektóre – zieją pustką. Skała wulkaniczna przykryta jest grubą tkanką mchu i porostów. Nigdzie nie wolno schodzić z wyznaczonych ścieżek, dróg asfaltowych. Parking jest mikruśki, kto się nie zmieści, ten tylko wyrzuca swój sprzęt i odstawia auto na drugi parking, oddalony od Silfry jakieś sto metrów. To tutaj zaczynamy przygotowania do nurkowania. Pogoda tym razem nie dopisuje. Jest pochmurno, z nieba spada mgiełka dosłownie drobnej mżawki. Siggi rozdaje sprzęt, pokazuje, gdzie możemy się montować. Zaczynają się przymiarki skafandrów, zamiany, roszady. Musimy się podzielić na trzy grupy, jeden przewodnik bierze maks trzech nurków. Jest nas dziewięć osób nurkujących. Ktoś musi poczekać na powrót jednego z naszych dwóch przewodników. Zgłaszam się do tej ostatniej grupy. Nurkowanie w tym miejscu nie trwa długo. Planowo ma zająć około trzydziestu minut. Myśląc o wydanych środkach, o tym, że właśnie spełniam swoje marzenie, kombinuję jak przedłużyć swój czas by wykorzystać maksymalnie sposobność nurkowania w Silfrze. Niepotrzebnie.
Kiedy w końcu przychodzi nasza kolej, jestem już wymęczony. Silfra jest ofiarą własnej popularności. To maleńkie miejsce, wąziutka rozpadlina w skale, wypełniona krystalicznie czystą wodą jest w stanie pomieścić naprawdę niewielką liczbę ludzi naraz. Z parkingu maszeruje się szutrową ścieżką, przechodzi przez ulicę (obowiązkowe zdjęcie pamiątkowe znaku przejścia dla pieszych nurków) i dochodzi się do punktu zejścia do wody po metalowych kratownicach. W tym miejscu gromadzi się spora grupka czekających. Snurkujący mieszają się z nurkami. Wszyscy już przebrani i gotowi. Do wody jednak wchodzi naraz maks siedmiu snurkujących (sześciu turystów plus przewodnik) lub czterech nurkujących (3+1). Każda grupka wchodzi powoli do wody, sprawdza sprzęt, zakłada płetwy, kaptury, jest kontrolowana przez przewodnika, snurkujący dostają jeszcze w wodzie ostatni briefing. Potem trzeba jeszcze odczekać kilka minut aż grupka odpowiednio daleko odpłynie od wejścia i wchodzą kolejni. I to trwa. I trwa. I czeka się. I trwa. I ja jak trąba zacząłem filmować drogę spaceru z parkingu do Silfry i zapomniałem wyłączyć GoPro. Dzięki temu, jak już znalazłem się w wodzie, GoPro radośnie obwieściło mi, że ma jakieś dwa procent baterii i zaraz się wyłączy. Filmu więc z Silfry nie będzie, ale za to uzbrojony w aparat zacząłem strzelać zdjęcia jak japoński turysta. Wiedziałem, że to wyścig z czasem, bo w takiej temperaturze wody moje ręce stracą sprawność po kilkunastu minutach. Mam dramatycznie marznące ręce, pomimo różnych patentów na ich ogrzewanie i zabezpieczanie. Operowanie przyciskami na obudowie aparatu po dwudziestu minutach w zimnej wodzie jest już dla mnie nie lada wyczynem. Jednak nie przewidziałem tego, że dwa stopnie będą aż tak odczuwalne. Palce mi skostniały chyba już w dziesiątej minucie. Do tego mroźna woda zadziała natychmiast na moje zatoki. Udało mi się tylko na początku zejść na dziesięć metrów, potem mogłem już tylko zejść na maksymalnie pięć metrów, bo wyrównywanie ciśnienia nie funkcjonowało. Silfra pozwala w kilku miejscach złapać więcej niż dziesięć metrów, większość czasu spędza się na głębokości rzędu pięciu metrów, czasami trzeba się wynurzyć butlą do powierzchni i przepłynąć nad skałami do kolejnego przegłębienia. Nie ma tu wiele miejsca na radosną improwizację odnośnie kierunków i planów. Trasa jest jedna, jak się płynie za szybko, widzi się poprzednią grupkę i zwalnia. Jak się gdzieś zabradziaży to zaczyna się słyszeć złowrogi syk automatów następnych nurków i trzeba poganiać. W trzydziestej minucie szaleńczej walki z zatokami, strzelania seriami zdjęć, próby odzyskania czucia w palcach na sam widok wyjścia z wody wzruszyłem się z radości. To jest jedno z tych miejsc, gdzie spędzenie dodatkowych minut w wodzie jest ostatnią rzeczą, o jakiej człowiek marzy. Ma się wręcz ochotę wyskoczyć z wody i znaleźć najbliższy piecyk, lub auto z odpalonym grzaniem. Ze złością ogląda się za przewodnikiem, który złośliwie zatacza kolejne kółko nad zielonym dnem pokrytej glonami lagunki, gdzie kończymy nurkowanie. Z radością człowiek łapie się barierki wyjścia i wspina na metalowe schody. Zrzuca płetwy i wita się z „ciepłym” (tego dnia było może niecałe dziesięć stopni na plusie) powietrzem.

Następne miejsce do Davidsgja. Nie jest specjalnie oddalone od Silfry, ale ma wszystkie zalety Silfry przy całkowitym braku głównej wady – tłumów. Samochodami jedzie się wąziutką asfaltówką nad brzegiem jeziora. Mijamy malutki piaszczysty parking, Siggi tłumaczy mi, że w tym miejscu będziemy wychodzić z wody. Jedziemy kawałek dalej. Droga skręca nad wodę, na kolejny mały parking. Dwie ławki turystyczne i to wszystko. Żywej duszy dookoła. Spokojna tafla jeziora. Wspaniałe warunki. Moje ulubione. Plan jest taki. Nurkowanie zaczynamy zanurzając się powoli wzdłuż opadającego brzegu jeziora. Dopływamy do pierwszego podwodnego kanionu, gdzie skręcamy. To miejsce, gdzie osoby, którym zimno, mogą zawrócić do punktu wejścia. Stąd przepływamy na kolejną płyciznę, gdzie spotykamy samotnego i nieśmiałego pstrąga. Docieramy do kolejnych kanionów, ale szerszych i spektakularnych. Nurkowanie kończymy w podobnej do Silfry rozpadliny, ale szerszej. Kolor i przejrzystość wody odrywają mózg od głowy. Coś nieprawdopodobnego. Kaniony Davida wygrywają nad Silfrą różnorodnością. Nurkowanie zaczynamy w wodzie o przejrzystości dobrej jak na polskie warunki, ale przeciętnej w porównaniu do Silfry. Jednak woda jest sympatycznie chłodna (ma między cztery a sześć stopni), dopiero w kanionach gromadzi się lodowata woda o wysokiej przejrzystości. Schodzimy więc z chmur warstwy cieplejszej, ale mniej przejrzystej wody do strefy nieskazitelnie przejrzystej wody o temperaturze dobrze zmrożonego drinka, którego każdy łyk wręcz szczypie w mózg. Raduje jednak myśl, że w każdej chwili człowiek może się wypłycić do strefy wody cieplejszej. Kaniony są przepastne i jest szansa spotkać jakieś życie. W Silfrze nie spotkasz pół ryby, w kanionach – owszem, występuje kilka gatunków pstrągów, w tym jeden endemiczny. A sama końcówka nurkowania wysadza mózg w powietrze. Nurkowanie kończymy w szerszej wersji Silfry, gdzie kolor wody jest wręcz esencją lazuru. Tak głębokiej barwy niebieskości wody nie zobaczycie w żadnym miejscu na świecie (no dobrze, podobne wrażenie miałem nurkując w małym jeziorku i kawernie Karavomilos na wyspie Kefalonii).

Ja myślę, że te dwa nurkowania, najdroższe w moim życiu, ale warte każdego Euro, to była idealna wisienka na torcie, choć dla nas to nie był koniec islandzkiej przygody. Na wyspie spędziliśmy jeszcze jeden dzień, zaliczając kilka atrakcji w ramach Złotego Kręgu Islandii: ładny, umiarkowany trekking do gorących źródeł (Reykjadalur), gdzie kąpaliśmy się we wrzącej prawie wodzie, obowiązkowe gejzery w parku Geysir, wodospad Gulfoss i jeszcze raz okolice jeziora Thingvallavatn, w Parku Narodowego Thingvellir, gdzie powstał pierwszy islandzki parlament (w okolicach 930r). To wszystko jedynie obudziło ogromny apetyt na chłonięcie Islandii w sposób spokojniejszy i dłużej trwający. Wracaliśmy do Polski a ja już myślałem o tym, kiedy tu wrócę by podziwiać wspaniałe przestrzenie, surowość ale i bogactwo tego niezwykłego kawałka planety. To wymarzone miejsce na długie piesze wyprawy, chodzenie po górach, rzeczą wręcz konieczną będzie zrobienie trekkingu po lodowcu. Chciałbym też dokładniej obnurkować jezioro i poszukać mniej znanych cudów podwodnej Islandii.

Post Scriptum. I nie myślcie, że Silfra jest niewarta uwagi. Warta, ale obecnie jest ofiarą własnej popularności, jak Kasprowy w sezonie, jak Góry Stołowe w wakacje, tłum potrafi popsuć najcudowniejsze miejsce. Czekanie w długiej kolejce na nurkowanie, przerób taśmowy turystów, odziera to miejsce z wszelkiego uroku. Jeżeli uda się wam tu trafić w okresie, gdy nie ma ludzi – proszę bardzo. Jeżeli jednak robicie to tylko by zrobić sobie zdjęcie trzymając palec na euroazjatyckiej płycie tektonicznej a drugi – na amerykańskiej – dajcie sobie spokój i jedźcie do Davidsgja. Tam zróbcie zdjęcie, nikt wam nie będzie przeszkadzać i nikt się nie pozna na podstępie.

Ale ja tu jeszcze wrócę!