Archiwum kategorii: Wywiadówka

Tomek Stachura o drodze śmierci i o orle

Wywiad  z Tomkiem Stachurą, część II

Pierwsza część wywiadu znajduje się TUTAJ

DROGA ŚMIERCI

Fotografia, wraki, Santi, Avatar a ty jeszcze wpadasz na pomysł, żeby napisać książkę. Kiedy ty w ogóle znalazłeś czas na pisanie książki?

Po pierwsze, to nie było zaplanowane działanie. Po drugie, nie miałem świadomości jak czasochłonne jest pisanie książki. Może dlatego się za to zabrałem.

Wracając do książki, nie miałem absolutnie pomysłu „napisać książkę”. Jednak w dwa tysiące dziewiętnastym roku zanurkowaliśmy na „Gustloffie”, „Steubenie” i „Goyi”, chyba jako pierwsza ekipa w historii, która mogła zanurkować legalnie na tych wszystkich trzech wrakach. Udało się nam zrobić materiał filmowy, zrobić zdjęcia. Dopóki nie miałem tych zdjęć na komputerze, nie rozważałem jakiejkolwiek publikacji. Nastał wrzesień, zdjęcia obrobiłem, w pierwszej chwili chciałem je wrzucić na Facebooka, ale żywotność takich zdjęć na Facebooku to jakieś dwa dni. Koniec, nic więcej z tego nie będzie. Powstał pomysł albumu papierowego. Rozmawialiśmy nawet z National Geographic, ponieważ w styczniu przypadała siedemdziesiąta piąta rocznica tragedii Gustloffa. Chcieliśmy namówić National Geographic na taki artykuł o operacji Hannibal. National odpowiedział „dobrze, to niech pan napisze ten artykuł i zobaczymy”. Nie będę ukrywał, to nie jest tak, że ja mam wiedzę o wszystkim. Sam musiałem zacząć czytać, uczyć się i tak dalej. Gotowy artykuł poszedł do National, ale nigdy nie dostałem odpowiedzi od nich.

Zrobiłem artykuł, miałem zdjęcia i coś takiego zostało mi w ręku. Stwierdziłem, że wydam samodzielnie album ze zdjęciami z Gustloffa. Jak zacząłem przymierzać się do tematu to pomyślałem o napisaniu wstępniaka, żeby ludzie wiedzieli oglądając te zdjęcia, skąd te wraki się wzięły na dnie Bałtyku. Poprosiłem Tomka Zwarę, mojego przyjaciela i członka Baltictech, żeby napisał trochę więcej. Zaczął pisać, pisać, po tygodniu mówi „słuchaj, ja już mam dziesięć stron napisane na temat” (śmiech). Obydwaj zdaliśmy sobie sprawę i byliśmy w szoku, że nie ma ani po polsku, ani po angielsku żadnego kompleksowego opracowania opisującego operację Hannibal. Jak wbijesz sobie „operacja Hannibal” w wyszukiwarkę to jest naprawdę mało publikacji, jest trochę opracowań po niemiecku i to wszystko. Stwierdziliśmy, że to jest taka dziura – gorący kartofel dla zainteresowanych stron, nie chcą go roztrząsać ani Niemcy, ani Rosjanie, ani Polacy. A to jest największa ewakuacja drogą morską w dziejach świata. Dwa miliony ludzi zostało przerzuconych przez Bałtyk na zachód. Dla przykładu Dunkierka, najbardziej znana operacja tego typu, użyto osiemset jednostek pływających, zatopionych zostało dwieście. Przerzucono około trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z tego bodajże piętnaście procent zginęło. A w przypadku Hannibala zginęło „tylko” jeden procent ewakuowanych. Te wszystkie rzeczy zaczęły do nas docierać, zaczęliśmy więc pisać. W zasadzie po dwóch tygodniach mówię „napiszmy książkę”, jeszcze zrobiliśmy dobrą rzecz – daliśmy sobie „deadline” – trzydziesty stycznia dwutysięcznego dwudziestego roku – siedemdziesiąta piąta rocznica zatopienia Gustloffa. Gdybyśmy nie dali sobie tego terminu to pewnie do dzisiaj bym tę książkę pisał. Co zabierałem się za nowy temat, to okazywał się niewiarygodnie ciekawy. Pomysł ewoluował z napisania wstępniaka do albumu o trzech wrakach (Gustloff, Steuben i Goya), a potem do książki o całej operacji Hannibal. Potem do nas dotarło, że my od lat nurkujemy na większości wraków, które są powiązane jakoś z operacją. Ja nawet nie miałem świadomości jak bardzo Franken jest związany z tą historią, czy Trałowiec Munin, czy Terra, która była zaopatrzeniowcem. Nagle się okazało, że to wszystko się łączy w ciekawy łańcuch. Mało tego, są pojazdy na Zalewie Wiślanym, na których nurkowałem – byłem poniekąd pierwszą osobą, która dotarła do nich i ich dotknęła –  które też brały udział w operacji. Jest Margareta (Cords) leżąca na północ od Kołobrzegu, trzeciego marca czterdziestego piątego zatopiona, też brała w niej udział. Czego się nie dotknęliśmy to była operacja Hannibal!

źródło: stachuraphoto.com

Od października do grudnia każdy wieczór siadałem i pisałem. Jeszcze doszedł pomysł wydania tego po polsku i po angielsku. Nie ukrywam, że się porwałem z motyką na słońce. To było bardzo duże wyzwanie. Pamiętam, że w czasach studenckich nigdy nie zdarzyło mi się, żebym zarwał noc, a tu pisząc książkę, łapałem się na tym, że siedziałem do trzeciej nad ranem, bo mnie to wciągało. Mieliśmy jakieś informacje po niemiecku, trzeba to było wrzucić w translator, przeredagować na język literacki, a potem na angielski (oczywiście z wykorzystaniem profesjonalnego tłumacza). Jednym słowem to było szaleństwo, a termin się zbliżał. Jeżeli mieliśmy wydać trzydziestego stycznia książkę, to musimy do połowy grudnia mieć ją skończoną. Jeszcze z tłumaczeniem (śmiech).

Żałuję trochę, że nie dałem sobie pół roku więcej. Na pewno wiele jeszcze rzeczy bym napisał. Niektóre historie są tego warte, napisałem dosłownie dziesięć akapitów na temat „Nettlebecka”, „Neuwerka” a to są wraki bardzo interesujące. Na przykład Neuwerk to jest wrak, który prawdopodobnie zatonął dwie mile od Gdyni, zatopiony przez własne eskortowce, w wyniku błędnie odczytanego komunikatu. Zginęło tam około dziewięćset sześćdziesiąt osób. Pochowano część na Cmentarzu Witomińskim w Gdyni. Te ciała wydobyto dziesięć lat po wojnie, zachowały się relacje nurków, którzy wyciągali te ciała.

Pisanie książki to nie tylko pisanie samo w sobie, ale czytanie cały czas, więc ja siedziałem, siedziałem i potem z nieprawdopodobnej historii miałem napisać dziesięć akapitów. Nie ukrywam, że cały październik i listopad byłem skupiony tylko i wyłącznie na książce, Santi się kręci na tyle dobrze, że siedziałem w pracy, przy komputerze i pisałem. Tylko patrzyłem przez szybę, co tam się dzieje. Ale się udało. To było dosłownie szaleństwo, więc książka mająca wyjść trzydziestego stycznia była w moich rękach dwudziestego ósmego. Wiele osób na to pracowało. Jestem przeszczęśliwy, że to wyszło.

I na pewno nie było tak, że jest to projekt zamiast „Jak odnaleźliśmy Orła” czy „Jak szukamy Orła”? A może już kwitnie w twojej głowie pomysł na kolejną książkę, tym razem o poszukiwaniach Orła?

(śmiech)

Tak, Orła w tej książce nie ma nic a nic. Orzeł jest projektem otwartym. Parę lat temu wpadłem na pomysł budowy pomnika Orła. Wyłożyliśmy jako firma pieniądze na to i tak dalej. Po roku pracy ja się poddałem. Z reguły jak się za coś zabieram to mi to wychodzi. To był dla mnie sygnał, że to nie jest miejsce i czas. Robienie pomnika, kiedy my jeszcze nie znaleźliśmy Orła, jest za wczesne. Tak samo pisanie książki o poszukiwaniu Orła. Już parokrotnie byłem pytany przez różnych producentów, żebyśmy nakręcili coś o poszukiwaniach i ja zawsze odpowiadam pytaniem, że jak można kręcić film o poszukiwaniach, jak go nie znaleźliśmy. Zaczynamy być powoli ekspertami od „nieznalezienia”. Nie chcę, żeby tak zostało. Orzeł zostanie znaleziony w najlepszym możliwym momencie dla sprawy. Wyobraź sobie, że gdybyśmy go znaleźli w dwa tysiące czternastym roku, za pierwszym podejściem. Sprawa byłaby już dawno zakończona. Nie byłoby całego szumu, historycy by wszystko już wiedzieli. Ci, co nie wiedzieli nic o sprawie by dalej nic nie wiedzieli a ja jestem dumny, że przez sześć lat poszukiwań Orła kilkadziesiąt tysięcy osób, może więcej, usłyszało historię Orła. Mam dwudziestosześcioletniego syna, jego rówieśnicy dowiedzieli się o Orle z naszego projektu. Oni nie dowiedzieli się tego z książek i filmów. Na naszym fanpage’u mamy całą masę pozytywnych komentarzy, tysiące polubień. Jak to powiedział Benek (Benedykt Hac) „wydobyliśmy Orła z mroku niepamięci”. Jest takie powiedzenie poszukiwaczy złota, że ci co chcą bardzo znaleźć, nigdy nie znajdą. To złoto ciebie znajduje. I tak będzie z Orłem, który da się znaleźć w odpowiednim momencie.

źródło: stachuraphoto.com

Wracamy do operacji Hannibal. Pomimo trzech wielkich katastrof w jej trakcie: tonące Gustloff, Steuben i Goya – każdy z osobna – zabrały więcej żyć ludzkich niż Titanic. Pomimo jej wielkiego sukcesu (wszystkie utracone jednostki zabrały życie ledwie procentowi z uratowanych dzięki operacji). Mimo to ta historia praktycznie nie istnieje w świadomości masowej. Dlaczego?

Jak już parę razy powiedziałem, to jest gorący kartofel.

Jednak od strony historycznej to jest fantastyczny materiał na publikację. Taki Norman Davies  napisałby pewnie niejedną książkę nie patrząc na to, czy to dla kogoś wygodne czy nie.

Masz rację, jest taki ktoś jak Roger Moorhouse, który napisał „Pakt Diabłów”. To jest uczeń Daviesa. On napisał książkę o Gustloffie. I co? Grono odbiorców było na tyle małe, że ta książka jest dostępna tylko w Internecie. Nie została nawet wydrukowana. Ty jako nurek fascynujesz się wrakami. Nawet nie wiesz jak niewielkie zainteresowanie wzbudza historia „podwodna”. Taki Ballard, który znalazł Titanica,est znany nie tylko w środowisku poszukiwaczy, ale taka „Kardaszjanka” przebija go kilkakrotnie. A człowiek, który odnalazł Titanica – ikonę wśród wraków – nie jest tak znany masom. To jest normalna rzecz, jest bardzo małe grono odbiorców takich historii. Nakład mojej książki to jest dwa tysiące egzemplarzy. To jest i tak bardzo dużo, bo ludzi związanych z tą tematyką nie jest tak wiele. Mnie kiedyś bardzo zastanawiało, czemu nurkowanie nie wzbudza zainteresowania szarego widza. Odpowiedź jest bardzo prosta: kiedy puścisz film o Broad Pick, o wspinaczce, każdy statystyczny odbiorca odnajdzie się w tych realiach, wyobrazi sobie te sytuacje, bo może nawet byli na Kasprowym. Mają punkt odniesienia. Jak puścisz film o pływaniu w jaskiniach, to nawet nie będzie promila ludzi, którzy są w stanie wyobrazić sobie co my, nurkowie przeżywamy we wnętrzu jaskini. Opowiadanie im jak wygląda nurkowanie w jaskini jest jak tłumaczenie budowy DNA.

Kończąc już, National Geographic rozpoczął taki projekt filmowy „Drain the oceans”, w którym my już mieliśmy okazję dwukrotnie brać udział. To spowodowało, że nareszcie ludzie zaczynają „coś” rozumieć. Animacją komputerową odsłaniają wrak, pozbawiają otoczenia wody i okazuje się, że to dociera do wyobraźni ludzi. Założę się, że część z nich myśli, że naprawdę zabierają  tę wodę. (śmiech)

Z książki nie wyciągnąłem chyba pełnego obrazu, dlaczego zdecydowano się przeprowadzić tak epicką ewakuację drogą morską, a nie lądową. Ostatecznie wyszło, że była to bezpieczniejsza droga, ale skąd decydenci byli o tym przekonani?

To jest pierwsze pytanie laika, czemu nie pojechać sobie pociągiem. Duża część tych ludzi jechała wozami konnymi, czemu więc nie kontynuować drogi a nie stawać w porcie. Front Radziecki był już dawno dalej, zamknął już drogę w okolicy Lęborka, Koszalina, Kołobrzegu. Rosjanie już dotarli do brzegu. Powody użycia statków były dwa. Po pierwsze, nie było już połączeń chociażby kolejowych, nie było na co tych ludzi zapakować. Priorytetem Rosjan było zdobyć Berlin przed aliantami. Parli więc do przodu. Odcięli tych ludzi, ale nie interesowali się nimi. Po co mają walczyć z jakimiś niedobitkami na Helu. Z ludźmi, którzy tak naprawdę chcą już tylko życie uratować.

Druga rzecz, wszyscy ci uciekinierzy mieli świadomość, że jeśli trafią w ręce Rosjan to albo zginą od razu, albo zginą w łagrach. Robili wszystko by się poddać Brytyjczykom. Uciekali na Bornholm żeby poddać się Anglikom. Rosjanie wparowali na Bornholm – zdaje się, że byli tam do czterdziestego szóstego – próbowali jakby Bornholm zaanektować. Na szczęście Amerykanie się na to nie zgodzili. Rosjanie zabrali stamtąd uciekinierów, a było ich około jedenaście tysięcy. Z tego może tysiąc wrócił po dziesięciu latach do Niemiec.

Tak, to wszystko jest jasne, ale decydując się na wybór drogi ewakuacji brali różne aspekty pod uwagę. Wydaje mi się, że droga lądowa była bardzo kusząca – opisany przez ciebie szybki marsz na Berlin musiał dawać nadzieję na dość łatwe uderzenie i przebicie się przez linę frontu.  

Już ci mówię. Admirał Karl Doenitz podjął tą decyzję niemalże samodzielnie.

Właśnie.

Hitler w ogóle się tym już nie przejmował. Z kolei szef Prus Wschodnich Erich Koch uważał, że nie trzeba ewakuować tych ludzi. To nie tak, że Niemcy podejmowali decyzję jednomyślnie w tym momencie. Było tylko kilku ludzi, którzy zdawali sobie sprawę z tego, że tych ludzi trzeba ewakuować. Gdyby Doenitz nie podjął tej decyzji w styczniu czterdziestego piątego roku, prawdopodobnie z tych dwóch milionów milion osiemset by zginęło w łagrach, albo zginęliby na miejscu. Doenitz mógł robić wszystko na morzu, a niewiele na lądzie. Z resztą na wodzie ciągle Niemcy czuli się silni. Rosjanie w powietrzu już dominowali, wygrywali wszystkie potyczki, na lądzie wygrywali wszystko. Na morzu za to byli dość słabi. Mieli tylko okręty podwodne, a nie mieli żadnych większych jednostek, które mogłyby zagrozić. Sam bym podjął podobną decyzję, skoro mamy silną flotę, która stacjonuje na wschodzie – w Piławie i w Gdyni, to ją wykorzystajmy. Co wieczór wychodziły konwoje, gdzie było od siedmiu do dziesięciu statków. One wracały za parę dni i tak w kółko. Na jeden statek wchodziło dziesięć tysięcy ludzi. Do pociągu, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że byłoby trudno upchnąć tyle.

Właśnie to chciałem wyciągnąć, bo sam odniosłem wrażenie, że to nie była zaplanowana akcja gdzieś w centrum dowodzenia Rzeszy, tylko to była „oddolna” decyzja, choć on nie był wcale na dole, ale… samowola?

Pamiętaj jeszcze jedną rzecz. Jeszcze front wschodni się bronił. Statki ze Świnoujścia pływały więc z zaopatrzeniem dla frontu. One poniekąd wracałyby puste, więc to było dość naturalne i logiczne. Na wschód płynęły z amunicją, a na zachód – z ludźmi. To było zupełnie naturalne.

Jasne. Myślę, że omówiliśmy już dokładnie najważniejsze aspekty odnośnie książki, ale w niej znalazła się jeszcze jedna historia, która, nie ukrywam, mnie zaskoczyła. Historia Roberta, nurka, który zginął nurkując nielegalnie na Gustloffie -aspekt nielegalności i w ogóle „zamykania” wraków już omówiliśmy wcześniej. Czemu uznałeś, że ta historia jest warta włączenia do książki?

Jestem od zawsze przeciwnikiem idiotyzmu, głupich zachowań, w nurkowaniu. Tak jak mówiłem o biciu rekordów i tak dalej. Zachowanie ekipy organizatorów tego feralnego nurkowania było tak skandaliczne, że uważałem, że trzeba to wyciągnąć. Mam świadomość, że ten wpis będzie niektórych ranił, ale też wiele osób zmusi do dyskusji. Ja wciąż powtarzam, że niezależnie od głębokości nurkowanie jest trudnym sportem i trzeba mieć wielki respekt do tego. Byłem tego dnia na morzu jak Robert utonął. Na innej łódce słuchałem całej akcji ratunkowej przez radio. Emocjonalnie byłem w to wciągnięty. Wprawdzie byłem na zatoce gdańskiej, kilkadziesiąt mil morskich od miejsca zdarzenia, więc niewiele mogłem zrobić, ale słuchałem rozmowy na przykład załogi helikoptera i innych uczestników. Wiedziałem od początku, że wprowadzają w błąd służby ratunkowe. Ja się poczułem tak jakbyś zostawił w górach partnera i jeszcze ratownikom powiedział, że on jest w innej dolinie. To było skurczysyństwo – zostawić kumpla. Żeby była sprawa jasna, nie jestem jakimś strasznym przeciwnikiem nurkowań na Gustloffie, bo uważam, że zamknięcie tego wraku nie jest mądre. Nie mam do nich żalu, że nurkowali tam. Trudno, złamali zasady, ale to ich sprawa. Mam do nich wielki żal o to, że w momencie, kiedy zorientowali się, że Robert zginął, zachowali się jak tchórze. Przesunęli się trzy kilometry dalej i wtedy wezwali służby mówiąc, że nurkowali na Terze. Znam kapitana Kwazara, wiem, jacy to są ludzie z tej wyprawy, po prostu mam żal do nich, bo w pewnym momencie trzeba się umieć przyznać.

Dla mnie znaczące w tej historii jest to, że, jak czytałem o podobnych sytuacjach, gdzie grupa decyduje się zataić taką dramatyczną rzecz, że w momencie ujawnienia oni musieli czuć ogromną ulgę, że ten ciężar w końcu spadł, nie dręczył ich.

Wyobraź sobie, że jesteś w tej grupie i twoja żona po przeczytaniu tej książki mówi „ty, no to o co chodzi? Przez siedem lat mi mówiłeś, że nie nurkowaliście, a teraz wychodzi dowód, że nurkowaliście”?. No jak ktoś się tak zachowuje to mu to trzeba powiedzieć. To nie był błąd, to było skurczysyństwo.

Tak, w tej historii jest jeszcze jeden intrygujący mnie wątek. Niestety dla siebie brałem udział (niepotrzebnie) w internetowej dyskusji na temat tego wypadku – uderzyło mnie to, że często był podnoszony temat z bliskich rodzinie kręgów, że gdyby się od razu przyznali to Robert by żył. Umówmy się, na to nie było szansy.

Dlatego nie oskarżam ich o wypadek. Nie wybielam Roberta. Wiedział co robi, ale będę oskarżał tych, którzy zostawili człowieka na morzu. Źle się też zachowały służby. Po dwóch dniach było wiadomo, że to jest ściema. Gdybym był osobą decydującą, powiedziałbym „proszę zbadać też Gustloffa, bo są mocne podejrzenia, że nurkowanie miało tam miejsce”. To ciało leżało na widoku. Znaleźliśmy je bardzo łatwo. Nie było w żaden sposób zakryte. Ono było mniej więcej na śródokręciu. Nie nurkowałeś nigdy na Gustloffie?

Nie.

Najciekawszy na Gustloffie jest dziób i rufa. Gustloff ma dwieście osiem metrów, więc jak płynie sobie ekipa na nielegalne do tego nurkowanie to skacze sobie na dziób, albo na rufę. Przepłynięcie z rufy na dziób to jest dwadzieścia pięć minut, ja to zrobiłem dwa razy i jest to naprawdę duży dystans. A jeszcze może być prąd. Znaleźliśmy Roberta dlatego, że robiliśmy inwentaryzację. Skoczyliśmy na dziobie i mieliśmy opłynąć wrak dookoła w czterdzieści minut. Gdyby ktokolwiek został poproszony o przeszukanie Gustloffa, znalazłby go na pierwszym nurkowaniu. Oszczędzilibyśmy rodzinom siedem lat cierpienia. Dlatego źle też zachowały się służby, zwłaszcza, że rodzina wielokrotnie apelowała o przeszukanie tego wraku a Urząd Morski odpowiadał, że nie ma podstaw prawnych.

źródło: santiodnalezcorla.pl

ORZEŁ

No dobrze, przegryźliśmy się przez książkę. Ja wciąż mam nadzieję, że to nie jest twój koniec przygody z tym medium, bo nawet jeżeli to są małe nakłady, to nasze grono chłonie takie książki. Nie wiem jak ty, ale zjadam wszystkie pozycje jakie pojawiają się o tematyce nurkowej i chętnie pochłonę książkę twojego autorstwa o odnalezieniu Orła.

Powtarzam to wciąż, że Orzeł zostanie odnaleziony w najlepszym dla tej historii momencie. Zawsze staram się mówić o poszukujących w liczbie mnogiej z prostej przyczyny. Tego typu wraku nie szuka się samodzielnie. To jest w ogóle niewykonalne. W cały projekt zaangażowana jest olbrzymia ekipa. Krąg się zacieśnia, eliminujemy kolejne miejsca, hipotezy.

Pewnie masz jakąś swoją wizję odnalezienia Orła. W jakich okolicznościach, gdzie. A co powiesz jak go znajdą inni?

Nie mam z tym żadnego problemu. Szukanie Orła to jest projekt z potrzeby serca. Ja już swoje zrobiłem. Dużo pozytywnych rzeczy się wydarzyło, bardzo wierzę w opatrzność, dzięki paru historiom, które przeżyłem pod wodą. Ja wiem, że to się dobrze skończy. Mam do tego zdrowe podejście, nie ekscytuję się każdymi doniesieniami, patrzę na to na chłodno.

Mogę ci powiedzieć, że siedem razy (bo liczę to) usłyszałem, że Orzeł został znaleziony. Zaczęło się w dwa tysiące trzynastym roku, kiedy wojsko poinformowało, że na dziewięćdziesiąt dziewięć procent odnaleźli Orła. I ja w to uwierzyłem. Potem były kolejne rewelacje, czy to od Anglików, czy to od Duńczyków. Ostatnia informacja, bodajże sprzed trzech miesięcy. Wiesz, nawet jeżeli ja nie wyłapię takich informacji to zaraz znajomi, przyjaciele wysyłają mi linki do jakichś tam wpisów. Pracujący na holenderskm statku „surveyowym” Polak napisał na „wykop.pl”: „Słuchajcie, znaleźliśmy Orła”. Burza po tym wpisie była niesamowita. Pokazuje to, jak wielkie zainteresowanie budzi Orzeł. Chłopak przez to stracił pracę na statku. Ludzie pracujący na „survey’u” podpisują klauzulę poufności. Ten chłopak był jedynym Polakiem na pokładzie, myślał więc, że „wykop.pl” jest gdzieś na końcu świata i nikt tego nie przeczyta. W ciągu dwóch godzin ten wpis wzbudził takie zainteresowanie, że wskoczył na pierwsze miejsce. Było tam tysiąc pytań i odpowiedzi. Ja napisałem do Holandii, do moich przyjaciół. Do Duńczyków, do wszystkich. Po kilku godzinach kapitan statku dostał zapytanie „o co chodzi”. Okazało się, że oni pojechali testować jakiś sprzęt – poszukiwawczy statek robiący badania na zlecenie wojska. Testowali to na jakimś znanym U-boocie a chłopak coś usłyszał, coś zobaczył i podzielił się tym na portalu. Duńczycy też raz ponoć mieli stuprocentowe dowody na odnalezienie Orła, więc ja żyłem w przeświadczeniu, że Orzeł jest odnaleziony. Potem okazało się, że to jednak jest inny wrak, na którym z resztą nurkowaliśmy.

Pamiętaj, że znalezienie Orła to jest jedno, a potem trzeba zrobić inwentaryzację, trzeba sprawdzić, dlaczego zatonął. Znalezienie Orła jest więc początkiem fantastycznej historii. Mam nadzieję, że będę mógł w tej historii uczestniczyć.

Ja wiem, że ten temat już się przewijał przez różne media, ale chciałbym od ciebie usłyszeć jak to się wszystko zaczęło, skąd przyszedł ten pomysł. Zdaje się, że to była raczej zbiorowa inicjatywa.

Ja byłem przekonany, jak większość Polaków, że jest jakaś instytucja poszukująca, albo jest jakiś program poszukiwań, że ktoś się tym zajmuje. Minister kultury, wojsko i tym podobne. W dwa tysiące trzynastym roku Marynarka Wojenna ogłosiła, że znalazła Orła i że jedzie robić jego zdjęcia. Ja robiłem wszystko, żeby się na tym okręcie znaleźć i powiem ci, że przez parę dni nawet byłem mocno brany pod uwagę jako fotograf, co mnie bardzo cieszyło. Ostatecznie jednak wojsko się nie zgodziło, żeby jakiś cywil był pierwszym nurkiem na Orle. Zdecydowało, że zejdą tam pierwsi nurkowie wojskowi. Popłynęli, okazało się, że nie jest to Orzeł tylko J-6. Swoją drogą, wymiary były identyczne i nietrudno było o pomyłkę. Ciekawą rzeczą, której się dowiedziałem po dwóch, trzech latach od ludzi obecnych na tym okręcie, że jak zeszli na dół R.O.V.em to znaleźli poręczówkę z ciężarkiem, więc byli już tam nurkowie (śmiech). Potem ich nawet poznałem. To pokazuje, że tak zwane nieznane wraki są nieznane dla nas.

W swoim życiu bardzo rzadko spotykałem wraki, na których nie było sieci, czyli że wrak był nikomu nieznany. Tak więc z reguły te wraki są znane jakiejś grupie ludzi, może to są dwie, trzy osoby.

Jak ORP Lech wrócił do Polski to zaczęliśmy gadać między sobą, z nieżyjącym już Dimitrem (Stavrakakisem) i z Łukaszem (Piórewiczem). Mówimy mniej więcej tak: „Pływamy po tym Bałtyku, znamy się na tym coraz lepiej, identyfikujemy wraki. Dlaczego nie zająć się tym?” Odezwałem się do Benedykta Haca, z którym się przyjaźniłem, z którym robiliśmy projekt „Wiatrem gnane”. On był wtedy wicedyrektorem Instytutu Morskiego w Gdańsku. Zadałem mu pytanie „Benek, a dlaczego nie połączyć sił w poszukiwaniu Orła? Ty masz możliwości, ja mam ekipę, mamy wiedzę. Zróbmy na wariata ekspedycję poszukiwawczą Orła”. Benek był już na takiej ekspedycji (Balex Metal, 2008). Miał olbrzymie doświadczenie w poszukiwaniu wraków. Spotkaliśmy się, przyprowadził wtedy Huberta Jando, powiedział, że to jest największy znawca historii Orła i w ten sposób narodził się projekt poszukiwań. Ja wtedy chwyciłem za telefon, zadzwoniłem do jedynej mi znanej aktywnej osoby w Wielkiej Brytanii czyli Leigh Bishopa i powiedziałem mu, że potrzebujemy łódkę na wschodnim wybrzeżu, która ma zasięg większy niż sto mil morskich od brzegu. Dlaczego sto? Hubert był bardzo przekonany (z resztą do dziś jest) do swojej teorii o „friendly fire” i miał dwie pozycje, które były do sprawdzenia w odległości do stu dziesięciu mil. To był totalnie wariacki pomysł. My się spakowaliśmy w maju dwa tysiące czternastego roku do ciężarówki i polecieliśmy do Wielkiej Brytanii. Przyjechaliśmy do Whitby, takiego małego portu na wschodnim wybrzeżu i zostaliśmy zamustrowani na najgorszy możliwy kuter, jaki w życiu widziałem, który śmierdział, który nie miał prawa wyjść w morze. Nasza determinacja była tak wielka, że nie chcieliśmy widzieć jego wad. Benek ze swoimi hydrografami zamontowali sonar holowany i ruszyliśmy w morze. Te dwie pozycje, które miał Hubert, okazały się puste.

Wtedy zaczęliśmy gadać z tymi Szkotami – rybakami. Okazało się, że mają pięć tysięcy pozycji (zaczepów). Zaczęliśmy te pozycje sprawdzać. Wtedy wybuchł pomysł – szukamy Orła dalej. Wróciliśmy do portu i generalnie projekt można byłoby uznać za zakończony, ale poszliśmy do pubu, zaczęliśmy z lokalesami, że szukamy Orła. W ciągu pięciu minut mieliśmy przyjaciół w tym pubie. Wszyscy się znali na nurkowaniu, na wrakach. Przyrzekliśmy sobie, że powstanie projekt długofalowy poszukiwań Orła.

Znamy ulubioną teorię Huberta, a ty masz swoją najbardziej ulubioną teorię odnośnie miejsca zalegania i tego jak poszedł na dno Orzeł? Masz swoje wyobrażenie, jak go znajdujesz, w jakim on jest stanie?

Tak realnie patrząc uważam, że Orzeł zatonął w wyniku wejścia na zabłąkaną minę, albo w wyniku nieszczęśliwego wypadku, który spowodował, że zatonął błyskawicznie i nie mogli nadać w żaden sposób sygnału. Ta hipoteza powoduje, że Orzeł może być wszędzie. Z kolei moja ulubiona hipoteza jest ta, którą z resztą Hubert w swojej książce wspomina, czyli atak Schnellboota – wątek holenderski.

Ona jest wspaniała, niewiele ma poparcia w faktach, ale świadczyłaby o tym, że chłopacy zostali powołani do tajnej misji. Dostali tajny rozkaz. Udowodnienie tej tezy nie zamknęłoby historii Orła tylko otworzyłoby nową, wspaniałą kartę. Dla badaczy byłoby czymś niesamowitym. To jest oczywiście coś, o czym możemy sobie fantazjować. Jednak realia według mnie są takie, że Orzeł prawdopodobnie w pierwszych trzech, czterech dniach patrolu wszedł na minę lub miał bardzo poważną awarię, która spowodowała, że zatonął błyskawicznie.

Czyli wybrzeże Wielkiej Brytanii wtedy, tak naprawdę.

Środek Morza Północnego generalnie, czyli obszar A3, który badaliśmy już dwukrotnie. Jest najgorszy możliwy scenariusz, czyli że Orzeł został bardzo mocno zniszczony i został zidentyfikowany na przykład przez miejscowych nurków jako Uboot 46 na przykład. I to jest zmyłka, bo to nigdy nie spowoduje, że będziemy go tam szukać. Jednak głęboko wierzę, że go znajdziemy, czy my, czy ktoś inny.

To jest bardzo ciekawy wątek historii, do którego często wracasz. To nie jest Titanic, który nie wiadomo dokładnie gdzie wylądował, tylko, że ta pozycja jest już gdzieś komuś znana, naniesiona na jakieś mapy. Zostało to błędnie zidentyfikowane, nurkowali tam ludzie nie znający tej historii, albo ciężko jest go zidentyfikować ze względu na jego stan. Widziałem parę wraków płycej zalegających i czasami naprawdę trudno sobie nawet wyobrazić, że to coś było kiedyś okrętem a nie przystankiem autobusowym.

W dwa tysiące siedemnastym roku znaleźliśmy HMS Narwhala, który jest w doskonałym stanie. Leży na dziewięćdziesięciu czterech metrów głębokości. Wiem, bo namówiłem Gerta Normanna i tam został spuszczony R.O.V. Co ciekawe, ta siódma informacja o rzekomym odnalezieniu Orła pochodzi od gościa, który napisał do mnie „Czy to możliwe, że Orzeł został znaleziony?”  Podesłał link do rosyjskiego forum, do dyskusji o możliwości odnalezienia Orła. Na szczęście była podana pozycja, sprawdziłem ją, zgadzała się dokładnie z pozycją HMS Narwhal. My go zidentyfikowaliśmy w dwa tysiące siedemnastym, ale on już był znany wśród hydrografów. Dlaczego on nigdy nie znalazł się oficjalnie na mapach? Z prostej przyczyny, on leży osiemdziesiąt metrów od gazociągu, co jest błędem. Firma kładąca gazociąg powinna go ominąć i położyć pięćset metrów od wraku. W związku z tym, że technicznie popełniono błąd, nie przyznano się do tego. Próbowano to nie tyle zataić co nie wspominać o tym nigdy. Miesiąc temu rosyjski statek badawczy, który widocznie coś w tym regionie robił, najechał na niego, zmierzył go i napisał na forum pracownik tego statku, że chyba trafili na Orła. Tam było trochę namieszane bo było napisane „polski ORP Orzeł”, w nawiasie „typ: Narwhal”. Oczywiście na Narwhalu były sieci, więc był on znany rybakom. Mało tego, na HMS 10, którego trafiliśmy w marcu tego roku, który kompletnie nie figurował na żadnych mapach, został przez firmę Gerta Normanna odkryty w dwa tysiące dziewiętnastym roku, też były siatki rybackie. Więc dla przynajmniej kilku rybaków ten wrak był na pewno znany.

Wymieniłeś już kiedyś nazwisko osoby, której prywatnie jestem wielkim fanem, Bob Ballard odnalazł Titanica. Jemu bardziej zależało na udowodnieniu technicznych możliwości odnalezienia niż na samym Titanicu. Postawił na kamery telewizujące i czesał dno w poszukiwaniu pola szczątków, które jego zdaniem rozsypały się szerokim pasem z tonącego statku i łatwiej będzie je znaleźć od samego kadłuba. W przypadku Orła jest zupełnie inaczej.

Różnica polega na tym, że Ballard znał przybliżoną lokalizację wraku. Szukał na głębokości czterech kilometrów, my szukamy na głębokości do stu metrów. Dzieli nas wreszcie czterdzieści lat a w branży hydrograficznej to już jest kilka epok niemalże. W tej chwili multibeamy są już tak rozwinięte, że mutlibeam widzi teraz pas o szerokości dwustu metrów a przy dużej głębokości nawet trzystu. Pojawiają się w tej chwili nowe metody poszukiwawcze – są tak zwane AUV czyli autonomiczne pojazdy poszukiwawcze. Gdybyśmy chcieli wyłożyć na poszukiwanie Orła miliony jakieś to jest już sprzęt, który można na to przeznaczyć, ale zdaje się, że budżet na to trzeba mieć naprawdę nieograniczony.

My robimy to trochę inaczej. Wykorzystujemy wiedzę, która już jest. Na Morzu Północnym szuka się i ropy, i gazu, więc pewne badania są już przeprowadzone. Jak zobaczysz mapę z zaznaczonymi pozycjami wraków i widzisz pole, gdzie ich w ogóle nie ma to znaczy, że tam po prostu nie ma gazociągu i nikt tego obszaru nie przebadał.

Albo ma to na mapach prywatnych, a nie ogólnie dostępnych. Te informacje nie są zbierane do jednej bazy danych.

Dokładnie. Powiem ci taką anegdotę odnośnie Ballarda. W styczniu osiemnastego roku robiliśmy takie spotkanie z rodzinami załogi z Narwhala. Bardzo emocjonujące i to chyba była jedna z ważniejszych historii w projekcie „Santi: Odaleźć Orła” i Leigh Bishop przyjechał z córką Ballarda, co mnie kompletnie zaskoczyło. Pogadaliśmy, wymieniliśmy się wizytówkami i trochę zapomniałem o temacie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy za tydzień nagle na mejla dostaję list od Ballarda: długi, treściwy, że przygląda się poszukiwaniom i że rozumie nasze emocje. Jeśli mógłby być w czymś pomocny to bardzo chętnie.

Genialnie!

Powiem ci, gapiłem się na ten list długo. Wysłałem go do kolegów. Myślę sobie „kurczę, o co możemy Ballarda poprosić?” (śmiech). Nic mi nie przyszło do głowy. Było to jednak bardzo miłe, powymienialiśmy między sobą bardzo kurtuazyjne mejle i na razie sytuacja się zakończyła, ale myślę, że jak odkryjemy Orła to go zaprosimy. Coś z tym zrobimy. To jest człowiek bardzo oddany poszukiwaniom. Był w Polsce, zrobił film o Gustloffie.

Bob Ballard, źródło: zbiory własne

Fantastyczna historia, że macie kontakt. Ja myślę, że fajnie byłoby wykorzystać taką osobę do rozdmuchania afery. Mnie w tym wszystkim bardzo martwi, to nie jest absolutnie zarzut wobec was, tylko, nie wiem, narodu całego? Że to jest operacja „Santi: Odnaleźć Orła” a nie „Polska: Odnaleźć Orła”. To powinien być odgórny projekt – ludzie, powinniśmy się zorganizować narodowo, zrobić spore przedsięwzięcie. A tak historia póki co utyka lokalnie, znana jest specjalistom i poza tym, że ty się czasem pojawisz gdzieś na antenie mediów ogólnych to temat nie dostaje wiatru. Nic się dalej nie dzieje. Może małym „ognikiem” zapalnym będzie teraz powstający film fabularny.

Film Jacka Bławuta, w którym też mamy przyjemność mieć swój udział. Drobny.

Ja ci powiem o co chodzi. Wszystko co wielkie i narodowe może nie mieć tej duszy, którą udało się nam stworzyć. My w dwa tysiące siedemnastym dostaliśmy zapytanie z Lotosu – zastanawiali się, czy mogą mieć wkład jakiś w nasz projekt, bo projekt jest fajny. Pojechaliśmy na rozmowę. Padły kwoty. Ja powiedziałem, że budżet roczny projektu to jest dwieście tysięcy. Dla nich to jest kwota, o którą nie muszą pytać zarządu. To był już kwiecień, a my ruszaliśmy w maju, czy w czerwcu. Wszystko było gotowe i nagle dzwoni Lotos, że chce sponsorować projekt gdy my już wszystko w zasadzie zrobiliśmy. Była bardzo fajna rozmowa z panią dyrektor od marketingu. To była sytuacja, o której marzysz. Dzwoni do ciebie druga firma w Polsce, która mówi, że chce zasponsorować ci projekt. Ja chciałem by było w tym Santi, oni mówili, że w zasadzie nie mają z tym problemu. No i dostaliśmy taką umowę do podpisania (Tomek pokazują grubość niezłej książki). Zacząłem czytać tą umowę. Umowa była inna już niż rozmowy. Mieliśmy chodzić w białych softshellach z napisem Lotos. Pić z białych kubków z napisem Lotos. Pojedzie z nami ekipa filmowa, która za sto pięćdziesiąt tysięcy zainstaluje antenę satelitarną i tak dalej. Poza tym musimy wystąpić w telewizji raz, drugi, trzeci. I wymyślić jak tą kasę rozdysponować. No i ja zorientowałem się, że z tej kasy tylko i wyłącznie zaczną się kłótnie. Zadzwoniłem do tej pani dyrektor, powiedziałem, że my już w zasadzie zaraz wypływamy, mamy wszystko zapięte. Wycofaliśmy się, ale historia ma happy-end. Zadzwoniła ta dyrektorka, powiedziała „wiecie, co? Robicie fajną rzecz. My mimo wszystko  chcemy być w tym projekcie na waszych warunkach. Powiedzcie, jakie to są warunki?. Ja powiedziałem „Pani Krystyno, Lotos produkuje paliwo, może więc zatankujcie nam statek”. Lotos się w pięć minut zgodził. Pokryli nam koszty, które nie były małe, bo to było pięćdziesiąt tysięcy złotych. Nikt nie miał do nikogo pretensji, parę razy w TVP poszło „Lotos wspiera poszukiwania Orła” i tak dalej. Opowiadam ci to, bo mam przeczucie, że jak zacznie się narodowy program poszukiwań to zgubimy tą duszę. Ja, zanim zadzwoniłem do Lotosa i odwołałem, to siedziałem sobie i zastanawiałem, co ja mam robić. Santi finansuje ten projekt od początku. Ja mam zobowiązania. Mam rodzinę, która się zastanawia „tata się bawi, wydaje pieniądze na poszukiwanie wraku”. Mnie przekonało to, że to jest z potrzeby serca – wszyscy pływamy za darmo: od historyków, filmowców po hydrografów. Hydrografowie biorą sobie urlop na ten czas.

Dostajemy wpłaty rzędu stu, pięciuset, tysiąca złotych od prywatnych ludzi, którzy wchodzą na stronę akcji i nas wspierają. Mieliśmy taką sytuację, że chłopak, który jest fanem poszukiwań, jak skończył pięćdziesiątkę, poprosił gości urodzinowych żeby zrzucili się na poszukiwania Orła i przyniósł mi te pieniądze. Ludzie kupują koszulki – które są drogie – wiedząc, że wspierają projekt. I ja nagle robię projekt narodowy, który nazywa się Lotos czy Orlen i pokazuję im, że był to projekt dla kasy. Stąd nigdy nie próbowałem szukać wielkiego sponsora. Mi w ogóle źle chodzi proszenie o pieniądze, bo projekt w sumie jest łatwym sposobem wyciągnięcia pieniędzy. Ja mam znajomych, którzy mają duże firmy i oni powiedzieli „Tomek, robicie super robotę, dokładam się do tego”. Mało tego, nie chcą, żeby ich loga tam były. Tylko żebym dał dziesięć koszulek do rozdania załodze to będzie „zarąbiście”. Tak się ludzie zachowują. Paradoksalnie, nie jest problemem zdobycie pieniędzy na projekt, problemem jest, żeby tych pieniędzy nie przepalić, zmarnować.

Ale zobacz, odnoszę takie wrażenie w miarę postępowania procesu starzenia, że strasznie dużo rzeczy przelatuje nam między palcami przez to, że jesteśmy skupieni na zarabianiu pieniędzy, które przez bardzo ograniczony czas możemy wykorzystać, zamiast skupić się na badaniach świata: kosmosu, lądów, świata podwodnego. I analogiczną sytuację widzę w poszukiwaniach, jesteście wy, nagle pojawia się nowa ekipa, która powinna się w zasadzie z wami połączyć, albo podzielić się zadaniami – wymienić wiedzą, żeby ta wiedza się gdzieś wyrównała (bo twierdzą, że mają jakąś lepszą wiedzę od was). Ale nie, odcinają się od was, mam wrażenie, że odmawiają wam prawa do znalezienia Orła. Ruszają osobną ekipą, jeszcze mają do tego ten przedrostek „narodowe”. Narodowa operacja poszukiwań. Jak ty takie rzeczy odbierasz?

Nie mamy wyłączności na poszukiwania. Każdy to może robić. Nie mam z tym problemu. Przyglądam się temu. Ja mam świadomość jak logistycznie jest to bardzo poważne przedsięwzięcie: przygotowanie ekspedycji. Byliśmy na morzu dziewięć razy, życzę chłopakom powodzenia. Wiem, że mają szczęście, bo trafili na ORP Kujawiak szybko. Zobaczymy, jak im to wyjdzie.

Mówisz, że tu konkurencja służy projektowi.

Nie chcę być górnolotny. Był Scott i Amundsen i się ścigali, kto dojdzie na biegun pierwszy. Jakbyś im powiedział „połączcie siły i róbcie to razem” to by parsknęli śmiechem. Każdy ma swoje ambicje, każdy chce czegoś dowieść. Jeden doszedł, drugi zginął, ale tu tak radykalnie (śmiech) raczej nie będzie. My mieliśmy parę razy zapytanie o współpracę, ale odpowiadaliśmy „dobra, to współpracujmy – my damy wam coś, wy dajcie nam cos”. Tylko zawsze się rozbijało o ten wkład drugiej strony. Możesz mieć najbardziej szlachetne serce, ale w pewnym momencie mówisz „no dobra, zróbmy taką współpracę, z której ja również będę miał korzyść”.

Narodowy projekt poszukiwań to jedno, ale na terenie Holandii, czy Danii, czy Wielkiej Brytanii są ekipy, które wiedzą, że Orzeł i O-13 są najbardziej poszukiwanymi wrakami na Morzu Północnym. Znalezienie Orła czy O-13 dla duńskiego poszukiwacza będzie ogromnym sukcesem, więc to nie tylko my, Polacy, tylko wiele grup szuka. Ja się już trochę z tym oswoiłem.

Ok, a co chciałbyś powiedzieć tym wszystkim internetowym niedowiarkom, którzy rzucają takimi hasłami, że w waszej akcji nie do końca chodzi o znalezienie Orła tylko o szukanie go, a głównie eksponowanie logiem Santi.

Nie wiem, jaki Internet przeglądasz, ale ja tych wpisów widziałem tak mało, że zupełnie je pominąłem. Jeśli ja wrzucę wpis, że jedziemy na Morze Północne i mamy tysiąc „lajków” i dwieście pięćdziesiąt komentarzy, z tego dwieście czterdzieści dziewięć jest pozytywnych a jeden jest krytyczny to na tym jednym nie będziemy się skupiać. Przy obecnej fali hejtu na jakiekolwiek działania ja ci muszę powiedzieć, że my się spotykamy bardzo, bardzo rzadko. Orzeł jest politycznie neutralnym tematem, wszyscy chcą na ten temat rozmawiać. Czasami był taki moment spiętrzenia, że telewizje się do mnie odzywały to dla takiego TVN czy TVP jest to bardzo fajny temat, to nie jest związane ze współczesną polityką, nikogo to nie drażni. Dziennikarze uwielbiają na ten temat rozmawiać, bo wiedzą, że nie naruszą bieżących, newralgicznych tematów. O Orle można gadać, gadać i gadać.

Ja mam czyste sumienie. Santi pokrywa w osiemdziesięciu procentach koszty. Niejako bawię się za własne pieniądze. Co ciekawe, ja dopiero po czterech latach zacząłem to podkreślać, bo dla mnie to była tak oczywista oczywistość, że nigdzie nie pisaliśmy tego. Nagle gdzieś poszło, że chłopcy bawią się za unijne pieniądze. Prawie spadłem z krzesła, bo w najdziwniejszych myślach nie przyszło mi do głowy, że ktoś wpadnie na taki zarzut. A ja nie wpadłem na pomysł by kogoś (Unię) prosić o pieniądze na takie rzeczy. Uważam, że jak jesteśmy firmą nurkową i wykładamy na to pieniądze to jest to oczywiste. Teraz, od trzech lat o tym zawsze piszemy, bo chcemy podkreślić, że na ten projekt idą prywatne pieniądze. Nie wyciągamy pieniędzy z urzędów, z państwa, ani z Unii Europejskiej – te są prywatne, nasze i ludzi.

Wróćmy do historii. Zastanawia mnie jedna rzecz odnośnie historii zniknięcia Orła. Powtarzaliście wielokrotnie w wywiadach, że w tym przypadku komunikacja była jednostronna: dowództwo wysyłało komunikaty do Orła odnośnie rozkazów zmiany obszaru patrolowania. Orzeł nie odpowiedział. Tak jakby nie było w tym nic dziwnego. To była normalna praktyka?

Nie, to nie była normalna praktyka. Na wszystkich poprzednich patrolach Orzeł się odzywał zawsze. Mało tego, znaleźliśmy dokument z trzydziestego dziewiątego roku, mówiący o tym, że priorytetem numer jeden jest informowanie dowództwa o ruchach na Morzu Północnym. Orzeł nie miał nakazu milczenia. Ludzie myślą, że milczał, bo coś mu groziło. Musisz wiedzie, że w czterdziestym roku nie mieli świadomości o skali podsłuchów. W poprzednich patrolach Orzeł informował na bieżąco o swoich posunięciach. W trzydziestym dziewiątym dowodzący flotą wydał rozkaz, że wszyscy mają informować na bieżąco o ruchach nieprzyjaciela, bo jak dowództwo ma podejmować strategiczne decyzje nie wiedząc co się dzieje na morzu. Trzeba sobie wyjaśnić jedną rzecz – Orzeł został wysłany na patrol nie po to by tępić wroga, ale przede wszystkim informować o jego ruchach. Jego milczenie nie było naturalne. Nie wierzę, że przez dziesięć dni nie natrafił na interesujący obiekt na morzu…

… czy chociażby potwierdził przyjęcie rozkazu o zmianie obszaru patrolowania.

Tak, że wyjaśnienie tej sprawy może być dwojakie: po pierwsze, popsuła im się radiostacja w ogóle. To się zdarzyło na Orle trzy razy, kiedy mogli odbierać rozkazy, ale nie mogli nadawać. Druga opcja, mógł zatonąć w pierwszych dniach patrolu.

Z tą radiostacją to, zdaje się, już mieli problem jak uciekli z Tallina, dopływali do wybrzeży Wielkiej Brytanii. Chcieli wejść, ale nie mogli powiadomić nikogo, bo mieli problem z radiostacją.

Tak, wtedy udało im się naprawić tą radiostację dosłownie ostatnim momencie.

Wróćmy do twojej ulubionej teorii, że Orzeł zatonął w wyniku ataku niemieckiego Schnellboota S-13. Wiemy, że ten ścigacz dokonał skutecznego ataku na jakiś okręt u wybrzeży Holandii. Gdyby to był Orzeł to by oznaczało, że albo operowali na podstawie nikomu nieznanych, tajnych rozkazów, albo to była jakaś totalna samowolka.

W totalną samowolkę nie wierzę. Jak już poznałem te wszystkie relacje zwłaszcza o kapitanie Grudzińskim, który był bardzo skrupulatny, przestrzegał rozkazów i tutaj nie ma mowy o samowolce. Wchodzi w grę tylko jakiś tajny rozkaz, który mogli dostać.

Oczywiście, tak jak mówię, jest to moja ulubiona teoria, ale nie ma żadnego potwierdzenia na nią. Z drugiej jednak strony, byłbyś dowódcą marynarki wojennej Wielkiej Brytanii i planujesz ewakuację wojsk w Dunkierce. Dwudziesty drugi, dwudziesty trzeci maja. Przygotowania trwają. Będą musieli  ewakuować z kontynentu całą masę ludzi a przy tym pewnie jakieś tajne dokumenty, przerzucić kogoś ważnego, wysadzić komandosów, którzy będą musieli wysadzić jakiś most – czy wysłałbyś po prostu swoich ludzi? Raczej byś wysłał polski okręt podwodny, polskich ułanów, którzy już robili takie rzeczy, na Bałtyku pływali na płyciznach. Trudność pływania w tamtym regionie polega na tym, że tam jest strasznie płytko. Okręt podwodny ma tam sens tylko, jeżeli jest głębiej niż trzydzieści metrów w sytuacji walki. Jak jest płycej – najzwyczajniej na świecie się nie schowa skutecznie pod wodę. Żeby wysłać tam okręt podwodny, trzeba mieć bardzo poważny cel. Dwudziestego trzeciego maja, wieczorem ORP Orzeł wychodzi w morze. Dwudziestego piątego, czy szóstego – już teraz nie pamiętam dokładnie – jest przeprowadzony atak Schnellboota. Jest to więc możliwe, że Orzeł tam dotarł. Jest wiele faktów mówiących o tym, że mógł to być Orzeł. Dotarliśmy do niemieckich archiwów, które mówią, że dwudziestego siódmego lub ósmego maja niemiecki szpieg zauważył okręt podwodny wysadzający komandosów. Takie rzeczy się działy. Nie mamy na to żadnych dokumentów brytyjskich. Warto zauważyć, że okolice Den Helder były znane załodze Orła, bo tam  Orzeł przechodził swoje pierwsze próby, częściowo z polską załogą.

Schnellboot zdał raport z tego ataku, coś w tych informacjach wam nie pasowało?

Mieliśmy dojście do notatek, nie do raportu. Do notatek dowódcy Schnellboota, który opisał ten atak. Potem się okazało, że raport to troszeczkę inaczej opisywał, nie zgadzały się godziny. Informacja była jednak na tyle ważna, że nawet Hubert Jando przytoczył ją w swojej książce.

Rozumiem, że chodziło o identyfikację trafionego okrętu. Identyfikacja oparta była na podstawie resztek szalupy, dokumentacji w języku holenderskim.

Tam dokładnie było napisane, że wypłynęły: resztki drewnianych mebli, ludzkie płuca, gazety i dokumenty w języku holenderskim. A także resztki szalupy z napisem „O-21”. To wszystko da się przypisać do Orła. Skoro Orzeł był wyprodukowany w Holandii, pewne instrukcje mogły być napisane po holendersku. Po drugie, jak facet zobaczył dziesięć dokumentów w tym jeden po holendersku, reszta po polsku to mógł stwierdzić, że wszystko jest po holendersku.

Ok, dobrze. Tylko w tym samym czasie dowództwo brytyjskie nadaje komunikaty w eter o zmianie obszarów patrolowania?

Tak, wszystko się zgadza, tajność operacji polega na tym, że jest ona także tajna dla swoich. Gdybym był dowódcą floty i wysłałbym Orła na tajną misję to bym utrzymywał resztę ekipy święcie przekonaną, że Orzeł ma dotrzeć do obszaru A3 i wysyłał tam komunikaty.

Ok, pojawiały się wielokrotnie informacje, że dalej są utajnione różne dokumenty dowództwa floty w brytyjskich archiwach, które mogą wskazywać na to, że Orzeł wykonywał inną misję, niż to było znane ogółowi. Liczycie na to, że nadejdzie właściwy czas, moment, chwila, że takie dokumenty zostaną odtajnione i rzucą nowe światło na losy Orła?

Nie wierzę w jakieś specjalne utajnianie. Przez te siedem lat poszukiwań spotkałem się z taką życzliwością strony brytyjskiej, ale opowiem ci taką historię. Piotr Michalik, który jest naszym człowiekiem w Londynie i mocno przekopuje się przez archiwa, odwiedził nowo powstałe muzeum Enigmy. Anglia nie została zniszczona tak jak Polska czy Niemcy, więc dokumentacja jest zachowana na szczęście w całości. Piotr dopytywał o nieznane dokumenty, które mogą być w posiadaniu muzeum. Został poprowadzony do archiwum, gdzie stało czterdzieści kartonów dokumentów, które zostały mniej więcej oszacowane, że mogą dotyczyć Enigmy, ale nikt od czterdziestego piątego do tych archiwów nie zaglądał. Trzeba by tam posadzić historyka, który poświęciłby dwa lata na przeglądanie tych archiwów. W takich dokumentach coś o Orle może być, ale nie są one specjalnie utajnione tylko nie zbadane. Nie wierzę w specjalne utajnianie.

Jasne.

Opowiem ci jeszcze jedną historię. Jak wiesz, „friendly fire” był mocno brany pod uwagę odnośnie zatopienia Orła. Dowódcą podejrzanego samolotu był człowiek o nazwisku Pearson. Szukaliśmy jakichś wspomnień, pamiętnika jego. Jednak szukanie informacji o człowieku z nazwiskiem „Pearson” w Internecie nie ma zbyt wielkiego sensu. Piotr jednak kopał w temacie i okazało się, że pan Person ożenił się po raz drugi i ma dzieci. Te dzieci żyją. Piotrek dotarł do córki Pearsona. Ona powiedziała, że na strychu jest dziesięć kartonów jakichś pamiątek po ojcu. Miała je przejrzeć. Piotrek błagał by pozwoliła mu je przejrzeć. Kobieta była bardzo chętna do współpracy, ale była bardzo zajęta – pracowała w szpitalu, nigdy jej nie było. Piotrek miał do niej jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. Jeździł, ona nie miała nigdy czasu – ona powiedziała, że przejrzy te dokumenty, bo znalazła książki z napisem „logbook”, poprosiła o datę. Piotrek podał: drugi lub trzeci czerwca tysiąc czterdziestego. Na drugi dzień kobieta się kompletnie odcięła. Nie odbierała telefonów, nie odpisywała. Piotrek się kompletnie załamał, bo dotąd odbierała normalnie. I teraz się zastanawialiśmy, co było w notatkach: Może dotarło do kobiety, że jej ojciec, bohater narodowy, może przez pomyłkę zatopił polski okręt podwodny. Nie chciałbyś się dowiedzieć na starość czegoś takiego o swoim ojcu. To są nasze dywagacje. Piotrek wsiadł w samochód, pojechał do niej. Ona mu nie otworzyła mimo, że światła były zapalone.

W końcu po miesiącu kobieta odpowiedziała, że przejrzała dokumenty, nic pod datą drugiego i trzeciego czerwca nie ma. I co? I my nie wiemy. Jeżeli są gdzieś jakieś dokumenty to my nie możemy do nich dotrzeć, pomimo naszych próśb kobieta nie udostępniła tych źródeł.

Szukacie Orła od dwa tysiące czternastego, mamy rok dwa tysiące dwudziesty. Entuzjazm siada? Napięcie rośnie? A może żona jednego z was mówi „słuchajcie, chłopaki, dajcie se spokój, starego już nie wypuszczę z domu. Już wystarczy!”?

Nie, nie, powiem ci, że każda kolejna wyprawa jest większym przeżyciem od poprzedniej. Najlepsze wyprawy to były trzy ostatnie. W dwa tysiące osiemnastym roku zorganizowaliśmy taką szybką wyprawę „w stylu alpejskim”. Jedenastego listopada, w stulecie odzyskania niepodległości, więc było to dla nas symptomatyczne. Dostaliśmy w tyłek jak nigdy, ale wyprawa była niesamowita. W dwa tysiące dziewiętnastym odbyliśmy wyprawę na tym samym statku „Anemo”, gdzie było już paru nurków. To było coś niesamowitego, niosło nas jak na skrzydłach. Projekt jest coraz bardziej lubiany. Jak wrzucasz hasło, że jedziesz szukać Orła i masz dwieście pięćdziesiąt komentarzy pod nim pozytywnych to cię niesie. Atmosfera w zespole jest fantastyczna, energii jest coraz więcej. W tym roku organizowaliśmy wyprawę wspólnie z Duńczykami, było sześć miejsc, a ośmiu chętnych nurków. Widziałem jak przeżywali ci, co nie mogli popłynąć. Tak więc energii starczy jeszcze na parę lat.

Jak już wspominałeś o technologiach, które mogłyby was wesprzeć w poszukiwaniach. Może dzięki takim osobom jak Ballard, czy sponsorom jak Lotos moglibyście wykorzystać jakąś technologię, która mogłaby ułatwić proces – te automatyczne urządzenia poszukiwawcze. Teraz rozmawialiśmy na początku, że wszystko idzie w stronę automatyzacji – nie wysyła się ludzi pod wodę tylko roboty. Może w tą stronę trzeba byłoby pójść z tymi poszukiwaniami?

Myślimy o tym, ale albo od dzisiaj poświęcasz całe swoje życie i rzucasz pracę by szukać Orła, albo robisz to ciągle jednak przy okazji, amatorsko. My robimy to ciągle amatorsko. Ta technologia jest, nie wiem – strzelam, pięćdziesiąt razy droższa od tego, co my w tej chwili wykorzystujemy, ale gwarancja znalezienia nie jest tyle samo większa. To jest wygodniejsza technologia, ale nie zwiększa szans na znalezienie. Wydaje mi się, że gwarancją znalezienia są dobre relacje z ludźmi, którzy pracują na Morzu Północnym. To my wykorzystujemy, kontakt z Gertem Normannem, który jest największym ekspertem od wraków Morza Północnego, daje nam duże szanse. Wszystko, co dzieje się dobrego na tym morzu, przechodzi przez ręce Gerta. Jeśli on jest po naszej stronie i szuka Orła z nami to jesteśmy spokojni.

Jak tacy ludzie jak ja, czyli nie mający środków, nie mogący was wesprzeć kompetencjami mogą w jakikolwiek sposób pomóc w poszukiwaniach?

(Dłuższa pauza)

Zatkało mnie (śmiech).

Trudno jednoznacznie podpowiedzieć coś. Jak mówiłem, źle mi idzie proszenie o pieniądze, ale jeśli chcesz wspomóc to kup koszulkę z napisem „Santi. Odnaleźć Orła” i noś ją. Mów o tym, bo to jest w zasadzie chyba ważne. Łatwiej nam będzie pozyskać w przyszłości sponsorów, jeśli projekt i historia Orła będzie znana.

Ostatnie pytanie, wyobraź sobie, znajdujesz Orła. Jaki jest bieg dalszych wydarzeń. Zastanawiałeś się nad tym? Poza oczywistą przyjemnością nurkowania na nim?

Na początku bardzo zastanawiałem się nad tym, bo miałem wielkie nadzieje, że znajdziemy go szybko. Potem przestałem się nad tym zastanawiać, ale jeśli go znajdziemy to będzie cała masa nowych rzeczy do zrobienia. Inwentaryzacja, może powstanie film dokumentalny, trzeba będzie odkryć powód zatonięcia i to też są bardzo fajne rzeczy. Zainteresowanie Orłem zrobi się olbrzymie prawdopodobnie, więc to też jest fajne. Teraz mnie fantazja ponosi, ale może wtedy bym przysiadł i książkę o tym napisał. „Szukając Orła”. Dlaczego by nie zaszaleć skoro książka o wrakach Bałtyku jest tak fajnie odbierana, dlaczego nie zrobić drugiej?

Tego sobie i tobie życzę. Bardzo ci dziękuję za poświęcony czas i fantastyczną rozmowę.

Tomek Stachura. O nurkowaniu wrakowym na dwóch metrach

Wywiadówka to nowy etap w Nurkologu. Od dłuższego czasu miałem w głowie cały nowy wątek wywiadów z ciekawymi i ważnymi osobami z naszego świata nurkowego. Mam nadzieję, że pomysł znajdzie zainteresowanie w waszym gronie i będę mógł kontynuować serię. Niestety, ale wszystko na to wskazuje, że w tym roku tylko w ten sposób będę w stanie przedstawić wam fantastycznych gości, zamiast na Nurkowym Festiwalu Mocy. Festiwal 2020, jeżeli w ogóle będzie mieć miejsce, będzie raczej małą, towarzyską imprezą w grudniu, bez gości specjalnych. Na osłodę więc pierwszy gość Wywiadówki – Tomasz Stachura.

Zapraszam do lektury.

Kuba Cieślak

Część I.

Sierpień 2020

Pomysł na wywiad miałem już kilka lat temu, kiedy jechałem na bodajże drugi mój Baltictech w życiu. Na pierwsze gdyńskie konferencje jeździłem w ramach obowiązków zawodowych, w roli wystawcy. Na drugiej edycji miałem już mocny plan by wymknąć się na kilka interesujących prelekcji i chodził mi też pomysł po głowie by wykorzystać okazję i na Nurkologa przygotować relację oraz wywiady z ciekawymi uczestnikami. W planach był też wywiad na temat Orła. Ostatecznie brakło śmiałości, czasu i dobrego planu. Sprawę odłożyłem do szuflady, ale temat we mnie tkwił i pracował niczym lawa buzująca w wulkanie i czekająca na moment erupcji. Wulkan w końcu się zbudził, czas na erupcję, napisałem do Tomka przygotowując się co najwyżej na uprzejmą odmowę i zasłonięcie się obowiązkami zawodowymi. By zminimalizować szansę na odmowę, przygotowałem listę pytań do przedstawienia i postawiłem na sto procent szczerości – jestem psychofanem poszukiwań Orła i chciałbym pogadać właśnie na ten temat.

Tomek dość szybko odpisał, że wprawdzie jest na urlopie, ale niebawem go kończy i chętnie udzieli mi wywiadu. Umówiliśmy się, że podeślę mu pytania i jak tylko wróci z urlopu, ustalimy termin. Zawsze wisiała na de mną wizja, że po powrocie rzuci się w wir obowiązków i temat będzie odkładany, ale znowu miłe zaskoczenie – w ustalonym terminie połączyliśmy się za pomocą internetowej aplikacji do konferencji i rozpoczęliśmy rozmowę o nurkowaniu, wrakach, Santi, Avatarze, książce „Droga Śmierci” i o Orle. Ja w zaciszu swojego domu, Tomek w biurze. Słuchałem opowieści nie potrafiąc zmazać głupawego uśmiechu ze swojej twarzy, gdyż właśnie realizowało się kolejne z moich marzeń. Mogłem pogadać na swój ulubiony temat z gościem, który ma niebywałe szczęście mieszkać w Gdyni, czyli na wraki wyskakuje tak jak my do sklepu po banany, do tego zjadł zęby na bałtyckich wrakach i spokojnie może uważać się za znawcę tematu.

źródło: stachuraphoto.com

Tomek robi też fantastyczne zdjęcia podwodne i nie jest to byle amatorska robota, bo jedna praca Tomka tak spodobała się Szwedom, że zaprosili go do wykonania dokumentacji fotograficznej zatopionego w XVI wieku galeonu „Mars”. Mozaika ułożona z tych zdjęć znalazła się na okładce kilku językowych wersji magazynu „National Geographic”. Żeby tego mało było Tomek jest założycielem firmy Santi produkującej suche skafandry. Santi to marka premium znana i wybierana na całym świecie. Do tego są gdyńskie konferencje „Baltictech” i działalność grupy Baltictech szukającej nowych wraków i pracującej na rzecz udostępnienia wraków nurkom. Na koniec wypada wspomnieć o napisaniu książki „Droga Śmierci” o statkach zatopionych w trakcie operacji Hannibal: przerzutu niemieckich cywili i żołnierzy wycofujących się przed naporem Armii Czerwonej w trakcie II Wojny Światowej.

Myślę, że większość ludzi zna cię dość dobrze, ale warto wspomnieć z kronikarskiego obowiązku: gdyński nurek, entuzjasta nurkowań wrakowych, fotograf z zamiłowania, ale też to chyba już przestało być takim amatorskim fotografowaniem, bo już miałeś kilka poważnych projektów, co zakończyło się spektakularnym sukcesem, twoim zdjęciem na okładce National Geographic. Jeszcze postanowiłeś zająć się produkcją suchych skafandrów dla nurków, które z jakiegoś powodu odniosły niemały sukces a Santi stało się marką międzynarodową. Dodatkowo warto wspomnieć, że w ramach działalności grupy Baltictech organizujecie co dwa lata fantastyczną konferencję dla nurków, na którą przyjeżdżają sławy z całego świata. Czy to się wszystko zgadza, czy chciałbyś coś dodać?

Tak, tak, jak na razie nie ma żadnej pomyłki (śmiech).

Ok. Dobrze. Wygląda na to, że nurkowanie to jest esencja twojego życia?

Tak. Ja bym jeszcze dodał coś, co dla mnie z wiekiem jest coraz bardziej ważne. Poza tym, że mam to hobby, że nurkuję i że jest Santi, które zatrudnia w tej chwili ponad sto osób i ma już trzydzieści jeden lat, to ja jeszcze mam normalną rodzinę. To jest dość rzadka rzecz. Jak znam nurków eksploratorów, czy innych, którzy łączą hobby z biznesem, to często są to ludzie, którzy nie mają czasu na rodzinę, delikatnie mówiąc.

Ja jestem dumny, bo mam rodzinę, bo mam dwójkę dzieci, mam wnuczkę i w tym wszystkim mam tą samą żonę od zawsze. (śmiech) I to jest ważne, o tym się nie mówi. Jak to kiedyś ktoś ładnie powiedział, że za każdym sukcesem mężczyzny stoi mądra kobieta, choć często niewidoczna. Ja jestem tego przykładem. Rodzina mnie mocno wspiera. Rzadko się o tym mówi, ja też często o tym nie mówię, ale jeżeli miałbym coś właśnie dodać, to jest to, bo coraz bardziej to doceniam, że mam normalną rodzinę i tą samą żonę od zawsze.

Fantastycznie. Wygląda na to, że nurkowanie jest esencją twojego życia. A dopada cię czasem taka myśl, żeby rzucić to wszystko w diabły: tą branżę nurkową, to nurkowanie, wyjechać w Bieszczady?

Nie, nie, właśnie to jest właśnie plus prowadzenia biznesu połączonego z hobby. Jak robisz to, co kochasz to po pierwsze nie masz problemu, żeby w poniedziałek rano wstać do pracy, a po drugie – jesteś autentyczny. W biznesie, żeby osiągnąć sukces, trzeba być autentycznym. Jeżeli robisz biznes tylko dla kasy to oczywiście, częściowo on się udaje, ale ludzie to widzą. Jeżeli ktoś mnie pyta, dlaczego Santi stało się taką marką, jaką się stało, że jesteśmy w skafandrach numerem jeden na świecie, że w ogrzewaniu jesteśmy numerem jeden, to głównym powodem jest to, że jesteśmy autentyczni. Nie wciskamy ciemnoty. Ja nurkuję czterdzieści lat – liczba w zasadzie astronomiczna – pierwszy patent otrzymałem w osiemdziesiątym pierwszym roku, a już przedtem nurkowałem troszeczkę, bez patentu, z butlą nurkową ze straży pożarnej. Moją największą pasją od zawsze było nurkowanie. Miałem też inne pasje, motocykle, narty i tak dalej, ale nurkowanie było tą pasją pierwszą i najważniejszą. A potem pasją stało się tworzenie sprzętu. To jest też drugi rodzaj radości z tego. Ja czasami na deko, kiedy mam dwie godziny wiszenia w toni, myślę sobie „ja pierdzielę, mam na sobie tylko pięć procent sprzętu, który nie został wymyślony przeze mnie, czy przez ludzi współpracujących z mną”. Wszystko, co mam na sobie, przeszło przez ręce moje lub ludzi, którzy ze mną pracują. To jest fajna rzecz, kiedy używasz sprzętu, który sam wymyśliłeś i on się sprawdza. A jeszcze okazuje się, że wielu ludzi na świecie korzysta z tego sprzętu. I jeśli ja go sprawdziłem i on działa to jest to prawdziwe. Kiedyś – teraz już mniej – duża część klientów to byli moi znajomi, przyjaciele, ludzie, których znałem i czułbym się totalnie niekomfortowo, gdybym sprzedał komuś skafander, ten ktoś by zmarzł, czy nie daj Boże, byłoby zagrożenie życia. Na pewno masz świadomość, że nurkowanie jest bardzo niebezpiecznym sportem. Niewiele się o tym mówi, ale statystycznie rzecz biorąc, jest to jeden z najniebezpieczniejszych sportów świata. My jako Santi mocno przeżywamy chwile, kiedy ludzie w naszym sprzęcie ulegają wypadkom. Miałem kilka takich telefonów, od na przykład żony faceta, który ledwo uszedł z życiem z sytuacji podczas nurkowania, bo na przykład jakiś sprzęt nawalił. Jest to więc ogromna odpowiedzialność.

Do tej odpowiedzialności jeszcze wrócimy, ale teraz zajmijmy się tobą. Jesteś nurkiem wrakowym, fotografem, poszukiwaczem, ale sam powiedziałeś, że ta przygoda trwa już czterdzieści lat. To jaki był ten nurek początkujący, Tomasz Stachura, na początku swojej przygody nurkowej. Czy zaczynałeś w ogóle swoją przygodę tu w Polsce, czy za granicą, jak to w ogóle wyglądało?

Przede wszystkim nie pamiętam takiej chwili przełomu w swoim życiorysie, nurkowanie w zasadzie było od początku we mnie od zawsze. Mogę snuć wizje, że było jakieś konkretne wydarzenie. Ale uczciwie powiem, że nie ma takiego momentu przełomowego dla mnie, nurkowanie jest ze mną od zawsze. Mieszkam w Gdyni od szóstego roku życia, pamiętam jak z jakimiś prostymi płetwami i maską szedłem sam – miałem może dziesięć lat – szedłem sobie na plażę ponurkować. Wtedy były inne czasy. Teraz pewnie w TVNie by to opisali, że dziesięciolatek idzie sobie sam z płetwami ponurkować. Wtedy to było totalnie normalne. Byłem w czwartej klasie podstawówki, czułem się „dorosły”, mama nie robiła z tego żadnego problemu. Szedłem na plażę i na głębokości jakiegoś metra oglądałem sobie jakieś meduzy czy kraby, bo te występują w Bałtyku, o czym niewiele osób wie. To był taki moment mojego życia, że w zasadzie wszelkie wakacje spędzałem w wodzie wisząc na metrze głębokości, w litoralu, obserwując świat podwodny. Naturalne było, że coraz bardziej chciałem więcej sprzętu, potem, gdy miałem już czternaście lat, pojawiły się możliwości załatwienia sprzętu ze straży pożarnej – ratunkowy sprzęt szwedzkiej firmy AGA, który przerabialiśmy na sprzęt nurkowy i nurkowaliśmy z tym nie mając zielonego pojęcia jakie mogą być tego konsekwencje. Oczywiście wiedziałem, co to jest barotrauma i tak dalej. Swoją drogą w tamtych czasach była dość fajna literatura – ja mając te czternaście lat wszystkie możliwe książki na ten temat kupiłem, przeczytałem i sobie w tej wodzie radziłem. W wieku szesnastu lat poszedłem i zapisałem się do jacht klubu „Gryf”, gdzie była sekcja nurkowa i tam odbyłem szkolenie w suchym skafandrze, przeszedłem normalną drogę w Lidze Obrony Kraju. Przez parę lat potem prowadziliśmy obozy, przeszedłem starą szkołę, czyli uzyskanie pierwszych uprawnień zajęło mi rok – nie tydzień, jak teraz. W zimę chodziliśmy na basen, potem był trzytygodniowy obóz letni, gdzie rano wstawaliśmy i mieliśmy zaprawę – kraulem na drugą stronę jeziora i z powrotem. To było wtedy normalne. Nas to cieszyło, a nurkowania z tego było to może była godzina dziennie, a dużo było zajęć wokoło. Pływanie, pływanie na bezdechu, kiedyś każdy nurek pływał na bezdechu nagminnie, bo to była jedyna forma bezproblemowego uprawiania tego sportu. Ja do dziś uwielbiam pływać na bezdechu – daje to taką wolność i przywołuje wspomnienia dziecięcych nurkowań.

Trzymasz jakieś pamiątki, albo pielęgnujesz wspomnienia z pierwszych lat swojego nurkowania?

Nie, wiesz, staram się nigdy nie przywiązywać do przeszłości. Pamiątki to są takie kotwice, staram się żyć nie tyle przyszłością, przeszłością, co dniem teraźniejszym, a to jest nie byle sztuka (śmiech). Ale jak Santi zaczęło się rozwijać, przypomniałem sobie mój pierwszy kurs w osiemdziesiątym pierwszym. Odkopałem zdjęcia jak w takim skafandrze typu Foka z jachtklubem w Gdyni robimy pierwsze nurkowania. To są takie pamiątki. Nurkowanie było tak dla mnie ważne, że ja pamiętam niektóre nurkowania jakby to było wczoraj, te nurkowania sprzed czterdziestu lat, bo to wywoływało takie emocje.

A pamiętasz, jakie miałeś perspektywy na tą swoją przyszłość nurkową? Jak ty siebie widziałeś w przyszłości? Czy ty już wtedy miałeś wizję od początku, że chcesz by to było coś więcej niż hobby?

Pierwsze myśli w ogóle o biznesie pojawiły się w dwa tysiące pierwszym roku. Nurkowałem do tego czasu niezbyt systematycznie. A potem nagle „wybuchło” nurkowanie wrakowe. Andrzej Sala zaczął działać na Helu, pojawiły się pierwsze bazy nurkowe i wtedy zaczęły się te pierwsze wraki. I nagle jakby się otworzyło to nurkowanie. Zacząłem nurkować na Helu mając ten sprzęt, który miałem, czyli jakichś zagranicznych firm. W dwa tysiące pierwszym roku zorientowałem się, że ocieplacz, który mam na sobie, jest kiepski po prostu. A że miałem już od dziesięciu lat zakład odzieżowy, produkujący dobrej klasy odzież roboczą to po prostu uszyłem sobie pierwszy ocieplacz. Potem uszyłem dla kolegi, potem dla kolegi kolegi i ruszył biznes.

W dwa tysiące trzecim roku, kiedy zdałem sobie sprawę, że to może być biznes, z którego będę mógł żyć, to przyrzekłem sobie, że nigdy nie odwrócę proporcji – nie będę biznesmenem nurkowym, a nurkowanie odstawię na bok. Nie przestanę nurkować. Bo znam wielu kolegów, którzy weszli w biznes nurkowy i jak weszli w ten biznes głęboko to skończyli nurkować. Jak mają statek fantastyczny, ale nie są nurkami już. A przedtem byli bardzo aktywnymi nurkami. Ja sobie wtedy przyrzekłem, że tego błędu nie popełnię. Mało tego, ja sobie przyrzekłem wtedy, że Santi, jeśli będzie coraz większą firmą, to nigdy nie zatracimy tej duszy firmy koleżeńsko kumpelskiej. Czyli Santi jest taką firmą, do której możesz zadzwonić i powiedzieć: „słuchaj, rozpruła się kryza, zrób coś, bo j jutro muszę na rano mieć skafander gotowy”.

Z Santi nie wybiegaj, bo mam też oczywiście zestaw pytań odnośnie Santi przygotowanych. Ja cię chciałem spytać od tej strony, czy jako nie tylko człowiek z branży pewnie się też zastanawiasz jako nurek jaka jest najbliższa przyszłość tego nurkowania. Jaki kierunek rozwoju sprzętu, czego tak naprawdę my możemy się spodziewać, albo czego ty byś w ogóle oczekiwał, w którą stronę ten sprzęt i w ogóle samo nurkowanie pójdzie.

Wiesz, Kuba, to jest najciekawsze pytanie, bo to jest pytanie, które ja sam sobie zadaję, bo to jest chyba naturalne prowadząc firmę nurkową. Powiem ci, że kiedyś sobie siedzieliśmy w Dusseldorfie po targach na kolacji i siedzieli właściciele i przedstawiciele dużych marek nurkowych. Ja im dokładnie takie samo pytanie zadałem. Powiedziałem „panowie, siedzimy tu w takim fajnym gronie, każdy z nas jest prekursorem, każdy z nas już coś tam dokonał, odkrywał, więc jak widzicie nurkowanie za dziesięć, dwadzieścia lat?”. Powiem ci, nie było żadnej jednoznacznej odpowiedzi. To była bardzo fajna dyskusja, ponieważ mówiliśmy wtedy w zasadzie tak: obieg otwarty został wymyślony, jak wiesz, przez Jacuqesa Cousteau i Gagnana w – strzelam teraz – czterdziestym trzecim roku i do dzisiaj, poza jakimiś kosmetycznymi zmianami on dalej tak samo działa. Mamy automat dwustopniowy, jednostopniowy i to wszystko. Rebreather został wymyślony ponad sto lat temu i poza wielkimi zmianami w elektronice to jego idea jest tak jakby taka sama. Skafander, mimo, że chciałbym, żeby był bardzo mocno zmieniony, to dalej wygląda tak jak sto lat temu. Oczywiście jest inny materiał, zamki inne i tak dalej. Płetwy, maska, to jest wszystko to samo. Jaques Cousteau, który był wielkim wizjonerem, pamiętasz, że on po wymyśleniu otwartego obiegu chciał doprowadzić do tego, że ludzie będą oddychać z zalanymi wodą płucami. Prowadził ku temu pewne eksperymenty. To był facet, który naprawdę chciał zrewolucjonizować nurkowanie. Tak był z resztą odbierany. A my jesteśmy w takiej branży, gdzie w zasadzie od wielu, wielu lat używamy bardzo podobnej technologii do tego, co wymyślił Cousteau. Dekompresja jest taka sama jak kiedyś. Nie zrobiliśmy nic w branży nurkowej, co przyspieszyłoby dekompresję. Możemy lepiej ją obliczyć, ale nie przyspieszamy nic. Jedyne rzeczy, jedyne gałęzie biznesu, jakie poszły mocno do przodu, to jest: aparaty fotograficzne, obudowy, skutery i komputery. A wszystko inne, łącznie ze skafandrami,  czym może nie powinienem się za bardzo chwalić, jakby jest tak jak kilkadziesiąt lat temu. One może są ładniejsze, wygodniejsze, mniej zawodne, ale idea funkcjonowania jest taka sama. Więc marzy mi się zrobienie takiego sprzętu, który pozwoli zejść na sto metrów i potem po półgodzinie wyjść bez dekompresji.

Powiem ci, co jest powodem, że ta nasza dziedzina się nie rozwinęła. Powód jest bardzo prosty. Firmy, które do lat osiemdziesiątych używały nurków do pracy, miały na to pieniądze, żeby inwestować w rozwój nauki. Te firmy poszły w rozwój R.O.V.ów czyli robotów podwodnych. W to idzie olbrzymia kasa. Dla firmy, która robi prace podwodne na trzystu metrach, lepiej jest zainwestować milion dolarów w robota podwodnego, rozwijać go, bo nawet jeśli on ulegnie zniszczeniu, to nie wiąże się z tym czynnik śmierci ludzkiej. To powoduje, że rozwój nurkowania głębinowego w zasadzie się zatrzymał, bo żadna prywatna firma nie wyłoży gigantycznych pieniędzy na badania. W tej chwili wielkie pieniądze idą w skutery, bo to jest potrzebne żołnierzowi, ale nie wiem czy wiesz, że żołnierze są szkoleni w większości do pracy na głębokości do dwudziestu metrów. Więc dla nich problem dekompresji czy PPO po prostu nie istnieje, bo dalej, na dobrą sprawę dobrze wyszkolony człowiek może nawet tlenem do dwudziestu metrów oddychać.

To powoduje, że rozwój nurkowania spoczął na barkach takich firm jak nasza, a to jest wielka odpowiedzialność. Firmy z branży rekreacyjnej nie rozwijają nurkowania, one jakby adaptują się do potrzeb rynku, czyli zmieniają kolor płetw, kolor masek, jakieś kroje pianek, żeby dziewczyny ładniej wyglądały i tak dalej, i tak dalej. Ale te firmy nie inwestują gigantycznych pieniędzy w rozwój branży. Mogę ci nawet powiedzieć, rozmawiałem z firmą bardzo zaangażowaną w produkcję komputerów nurkowych i zadałem im pytanie „dlaczego nie zasypaliście rynku oledami” a oni mi powiedzieli „Tomek, my mamy parki maszynowe, które już dawno się spłaciły. Te parki maszynowe produkują już te komputery nurkowe niemal za darmo. Rynek jeszcze nie potrzebuje oledów, więc po co wprowadzać oledy, skoro my jeszcze możemy przez najbliższe dwa lata zarobić kupę pieniędzy na starego typu komputerach.”

Tak myśli biznes nurkowy, nie? Gdyby to nie był biznes tylko wiesz jakby pasja, to by te komputery były już bardzo mocno posunięte do przodu. Wielkie firmy, które mają rady nadzorcze i udziałowców, na koniec roku muszą mieć zyski, więc dla nich lepiej jeszcze tłuc dwa lata, trzy lata nie pierwszej świeżości komputery tylko po to by jeszcze wyciągnąć więcej kasy z tego biznesu. Małe firmy, które żywią się pasją i cieszą się z tego, robią innowacje, ale małe firmy nie mają budżetów, nie mają takich możliwości. My jako jedna z niewielu firm inwestowaliśmy w rozwój ogrzewania, robiliśmy testy na miarę naszych możliwości. Mieliśmy taki okres w roku dwa tysiące trzynastym, gdzie nie sprzedawaliśmy ogrzewania, bo mieliśmy, brzydko mówiąc, wpadkę. Zatrzymaliśmy sprzedaż ogrzewania, przez pół roku chłopacy pracowali tylko i wyłącznie nad wymyśleniem bezawaryjnego ogrzewania. I to był chyba pierwszy raz w historii mojej firmy, kiedy robiliśmy taki development – w miarę taki profesjonalny i dzięki temu powstało ogrzewanie, które służy do dzisiaj i jest bezawaryjne, ale ja wiem, jakie to były koszty. Firma takiego typu jak Santi musi cały czas obrotować i mieć dochody. Nie mamy pieniędzy na badania. A wyobraź sobie co by było, gdybyśmy mogli zrobić w pełni oddychający materiał dla skafandrów suchych. Teoretycznie jest to możliwe tylko trzeba w to zaangażować uniwersytet, politechnikę, która by chciała to robić, producenta materiałów. Brzydko mówiąc nikomu na tym nie zależy, bo za nurkowaniem rekreacyjnym nie stoi taka wielka kasa jak za nurkowaniem komercyjnym czy militarnym.

Wspominałeś we wcześniejszych wywiadach, że przy tych wrakach masz bardzo ograniczony czas nurkowania dekompresyjnego. Ja nurkując rekreacyjnie na wrakach do czterdziestu metrów też jestem strasznie ograniczony czasowo. Myślisz, że coś się wydarzy w najbliższych latach w technologii, co pozwoli nam wydłużyć czas nurkowań?

Kosmetycznie tak. Komputery będą coraz lepsze. W tej chwili liczymy dekompresję opierając się na tak zwanym statystycznym nurku. Są osoby, które mają predyspozycje do szybszych dekompresji, więc prawdopodobnie nastąpi rozwój komputerów bardzo spersonalizowanych. To tyle teorii. Jednak w praktyce wyobraź sobie, że jest zespół trzyosobowy i jednemu nurkowi pokazało, że już może skończyć dekompresję, a drugi ma dwadzieścia pięć minut deco do końca. No i co? Cały zespół czeka, aż koledze się skończy czas deko. Zdarzyło mi się to ze sto razy.

Praktycznie nie ma na horyzoncie żadnego wynalazku, który by to przyspieszył. Najbliższe wynalazki, które są na horyzoncie to są coraz lepsze skutery, obudowy do aparatów. Pewnie pojawi się coś takiego jak podwodne Wi-Fi. Będziemy mogli się łączyć ze sobą, przekazywać informacje. Rozwinie się prawdopodobnie nawigacja, ale wszystkie te wynalazki nie poprawią czasu nurkowania. Będzie lepszy komfort. My jako Santi staramy się, żeby nurek nie tyle przetrwał trzy godziny nurkowania, ile żeby nurkował w komfortowych warunkach. To nie spowoduje jednak, że zamiast trzech godzin dekompresji zrobimy półtorej godziny.

źródło: stachuraphoto.com

Zmieńmy troszkę temat. Wciągasz rodzinę pod wodę, czy raczej zniechęcasz?

Wiesz, co, moja żona raz w życiu zanurkowała i to kompletnie bez mojego udziału czy nawet świadomości. Byliśmy w Turcji na wczasach, na wczasach nienurkowych. W związku z tym, że zaraz obok była baza nurkowa to wykupiliśmy sobie jeden dzień nurkowy. Moja żona siedziała sobie na statku i się opalała, ja zanurkowałem z instruktorem. Nie miałem ze sobą żadnego sprzętu, nic, po prostu w ramach wakacji zanurkowałem. Instruktor prawie mnie tam za rękę trzymał – nie miałem żadnych uprawnień ze sobą. Byłem traktowany jak takie trochę intro a w tym czasie kiedy nurkowałem na piętnastu metrach, drugi instruktor mówi do mojej żony „a spróbuj jak już tu jesteś”. I moja żona zanurkowała wtedy pierwszy raz w życiu.

Jestem mężem, który odradza nurkowanie, bo ja naprawdę mam świadomość, jakie to jest niebezpieczne hobby. To brzmi może mało marketingowo, ale naprawdę im starszy jestem tym mniej ciągnąłbym moją rodzinę w ten sport. Mój syn skończył OWD mając osiemnaście lat, zrobiliśmy parę nurkowań gdzieś tam w ciepłych wodach. Nie zachęcałem go do nurkowania – ma teraz dwadzieścia sześć lat – z dwóch powodów. Po pierwsze: jako ojciec miałem świadomość, że miałby problem, bo zawsze krążyłby po śladach ojca. Nie chciałbym rywalizować z moim synem w nurkowaniu. Po drugie: chciałbym, żeby szedł swoją drogą. Szczęście było takie, że Kacper bardzo mocno wciągnął się w windsurfing. Jest bardzo dobrym surferem, windsurferem, kitesurferem i ma swoją pasję związaną z wodą. Tworzy w tej chwili markę Unda, która ubiera windsurferów i surferów na zimne wody, więc propaguje te sporty na zimnych wodach bałtyckich. Ma swoją ścieżkę i ja jestem z tym przeszczęśliwy, bo współpracuję a nie rywalizuję ze swoim synem (o to, kto jest lepszym nurkiem, na przykład). Poza tym nie wiem czy zniósłbym świadomość, że mój syn pojechał do jaskini, wszedł dwa kilometry w głąb, tam jeszcze się przeciskał w jakiejś restrykcji, bo sam wiem, jakie to jest trudne. Moi rodzice nie mieli świadomości, jakiego rodzaju nurkowanie ja uprawiam, bo by chyba umarli ze strachu. Rodzic będzie zawsze rodzicem. Choćby nie wiem jaki był pewny sprzętu i umiejętności to wolę, żeby mój syn nie nurkował. Wiem, co to jest i ty wiesz ile osób już odeszło wśród naszych znajomych.

No właśnie, a propos tej odpowiedzialności, którą wspomniałeś. Tak to trzeba ująć, że biorąc się za poważniejsze projekty nurkowe, jakieś rekordy – to są dość świeże historie jakichś tam dalszych czy bliższych znajomych, którzy wykonują głębsze nurkowania. Niektórzy postanawiają bić rekordy świata a mają rodziny. Dla mnie to jest kwestia odpowiedzialności, że stawiając sobie ambitne cele musimy pamiętać, że ktoś na nas czeka w domu. Byłoby to z naszej strony strasznym egoizmem nie myśleć o tych ludziach. Nie myślimy o tym, że możemy nie wrócić do domu i zostawić ich z tym wszystkim, nie? Masz takie przemyślenia? Zwłaszcza w odniesieniu do tych znajomych, którzy gdzieś już niestety zostali pod wodą.

Po pierwsze, mam tego świadomość i od początku jak Santi zaistniało, pierwszego dnia założyliśmy, że nie wspieramy żadnych rekordów. Żadnych: głębokości, długości, itd. Ja mam takie powiedzenie, że głębokie nurkowanie przy linie jest jak całowanie lwa w tyłek. Ryzyko wielkie a przyjemność taka sobie i trzymam się tego hasła. Ja oczywiście też przechodziłem takie rzeczy, że zszedłem na siedemdziesiąt metrów na powietrzu, te emocje, że mi się udało. Ale im starszy jestem, tym bardziej widzę, jakie to jest bezsensowne. Czyli na konferencję Baltictech nigdy nie zaprosiliśmy żadnego rekordzisty. Statystyki mówią, że śmiertelność przy biciu rekordów wynosi między dziesięć a dwadzieścia procent. Czy ty sobie wyobrażasz, że ryzykujesz życie tylko po to by zobaczyć jakąś cyfrę na komputerze? Ryzykujesz, że na dziesięć nurkowań jedna lub dwie osoby nie wychodzą z takiego nurkowania. To jest rosyjska ruletka po prostu. Kretyństwo kompletne, żeby ryzykować tylko po to. Nic z tego nie mamy, bo gdybyśmy chociaż z tego się dowiadywali jak organizm reaguje na pewne sprawy, żeby to poszerzało wiedzę. Jednak ci ludzie przekraczają pewne bariery, granice, które nie dają nam wielu informacji. Jak ci ludzie giną, nie wiemy nawet, jakiego rodzaju stosowali mieszanki. Stosunek więc korzyści do zagrożenia jest tak „wielki”, że kretyństwem jest dla mnie robienie nurkowania rekordowego w jakikolwiek sposób.

Po drugie, nurkowanie głębokie jest chyba jedynym sportem na świecie, w którym pięćdziesięciolatek może być lepszy od dwudziestolatka. Myślę, że przyznasz mi rację, że często nurkowie, którzy mają pięćdziesiąt lat są lepsi od dwudziestolatków, dlatego, że nurkuje się głową. Kiedy ktoś mi zada pytanie, co takiego jest w nurkowaniu na sto metrów, że tutaj najważniejsze jest nurkowanie głową, ja daję taki przykład:

Jeżeli położysz belkę na asfalcie i ja ci każę przejść od jednego końca tej belki do drugiego końca to zrobisz to z uśmiechem na twarzy, bez najmniejszego problemu. Jeśli tą samą belkę położymy między dwoma wieżowcami, na wysokości stu metrów i każę ci przejść, to jeśli nie masz już podobnego doświadczenia to się skichasz ze strachu i nie zrobisz tego, albo spadniesz.

Mniej więcej taka jest różnica pomiędzy nurkowaniem na pięć metrów i na sto metrów. Masz te same czynności, masz często ten sam sprzęt (w przypadku rebreathera), tylko twoja psychika musi być naprawdę na uwięzi, żebyś tą belkę między jednym a drugim końcem przeszedł bez stresu.

Ja w swoim życiu robiłem parę nurkowań głębokich. Wiem jak trzeba emocje trzymać na wodzy i wiem, że takich rzeczy nie da się zrobić, że dwudziestolatek robi kurs w czerwcu, a na przykład w maju następnego roku robi nurkowania na sto metrów. Technicznie i fizycznie zrobi to bez najmniejszego problemu, ale psychika może nie wytrzymać i wiele takich wypadków znam. Kiedy emocje wygrywają, człowiek nie wytrzymuje. Uwierz mi, jest coś takiego w nauce jak nieopanowany atak lęku, o tym się kompletnie nie mówi, ale ja znam dwa czy trzy przypadki śmierci, które zostały ogólną przyczyną śmierci, ale ja wiem, co się stało, bo sam przeżyłem, nurkując na Florydzie, nieopanowany atak lęku. W sytuacji, kiedy wszystko idzie dobrze, wszystko jest ok i nagle dociera do ciebie taki strach, że masz ochotę wydrapać otwór w suficie, w jaskini, bo jesteś po prostu przerażony. I dopóki wiesz o tym jak z t ego wybrnąć to sobie poradzisz, ale jak masz za sobą tylko pół roku nurkowań to sobie nie poradzisz. Po prostu twoja psychika tego nie wytrzyma. Tak samo jest ze skokami spadochronowymi, tak samo jest z alpinizmem, ze wszystkim. Stąd wiele wypadków, które się wydarzyło w ostatnich czasach, jest właśnie efektem pójścia na skróty. To jest straszna rzecz, mam wiele żalu do instruktorów, że nie walą w bęben i nie mówią tego. To jest złe po prostu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent wypadków można było uniknąć, gdyby było w tym wszystkim więcej rozsądku. Są oczywiście wypadki typu awaria sprzętu, które się wydarzyły dobrym nurkom – bez tego czynnika paniki, ale niestety część wypadków wynika z chodzenia na skróty.

Kto więc twoim zdaniem jest „zwycięzcą” w nurkowaniu?

Ja staram się wytłumaczyć ludziom, że nurkowanie to nie jest skok wzwyż, ani skok w dal. Jeśli skaczesz wzwyż to twój wynik świadczy o twojej formie i o tym, czy jesteś lepszy, czy gorszy od innych. W nurkowaniu kto z nas jest lepszy, a kto gorszy? Nie masz rankingu, który ci wyznaczy twoją dyspozycję. To, że ktoś zrobi nurkowanie przy linie na dwieście metrów, a drugi sobie pływa w jeziorze na piętnastu metrach, to nie znaczy, że jeden jest lepszy, a drugi gorszy. A jak ci powiem, kto jest zwycięzcą w nurkowaniu, zwycięzcą jest ten, co przeżywa frajdę, tak zwany „flow”, czyli dobrze się czuje w nurkowaniu bez udowadniania niczego. I o to powinniśmy wszyscy walczyć i zawsze będę powtarzał, że jeśli dobrze się czujesz na pięciu metrach w jeziorku to pływaj w tym jeziorku, nie musisz iść na drugi dzień od razu na sto metrów, na Bałtyk. Oczywiście, jeśli minie rok, dwa i będzie cię tam ciągnęło, to rób to, ale zwycięzcą w nurkowaniu jest ten, co się czuje „flow”, czuje radość z nurkowania.

Mi się zdarza pływać w jeziorze na pięciu metrach i się z tym czuję dobrze, bo jest w tym tak fantastyczne uczucie nieważkości, uczucie bezpieczeństwa. Jeśli nurkujesz w takich warunkach, gdzie jest jeszcze słońce, piaseczek to jest to naturalnie przyjemne uczucie. Jeśli nurkujesz w jaskini, ciemnej, brudnej to się czujesz źle, sprawia ci to przyjemność, że przełamujesz bariery, to oczywiście, tylko te bariery trzeba przełamywać w pewnej proporcji. Jeśli się czujesz dobrze na sześćdziesięciu metrach to zrób nurkowanie na siedemdziesiąt, a nie na sto dwadzieścia. Nie idź za szybko.

Wydaje mi się, że to jest coś w naszym narodzie, że mamy taką zadrę, nie wiem, potrzebę udowadniania. Mamy na tym polu dość szczególne parcie by pokazać innym jak bardzo dobrymi jesteśmy nurkami, jak świetnie nam wszystko wychodzi. Możesz się ze mną zgodzić lub nie, ale mamy tą niestety tendencję do ulegania wypadkom właśnie ze względu na potrzebę udowadniania sobie i innym jak jesteśmy świetni.

Myślę, że tak. Był kiedyś taki żart, w Egipcie ginie rocznie stu nurków, gwiazdka, nie dotyczy Rosjan. Przyjeżdżali Rosjanie i mówili do instruktora: wczoraj zacząłem nurkować, ale chcę mieć na komputerze stówę, czy zejdziesz ze mną? Naprawdę Rosjanie w Egipcie, a byłem w nim po raz pierwszy w dwa tysiące pierwszym roku, ginęli jak muchy i tego się po prostu specjalnie nie podawało w statystykach. Niestety, my mamy czasem taką wschodnią naturę, według mnie, nie szanujemy swojego życia. Ludzie z zachodniej Europy chyba troszeczkę bardziej szanują swoje życie, to jest trochę jak z wypadkami na ulicach – w Szwecji rocznie ginie około dwustu osób, w Polsce ginie pięć tysięcy. Oczywiście, jest różnica proporcji w ruchu na ulicach, ale ta liczba pokazuje, jak mało szanujemy swoje życie. To się tak samo przekłada na nurkowanie. My jako Baltictech od początku podkreślamy, że nurkowanie to jest bardzo trudny sport, szanuj swoje życie i nigdy w życiu, a uwierz mi, mieliśmy taką chęć, ale nie nawiązaliśmy współpracy z żadnym rekordzistą. Sebastian (Marczewski) chciał byśmy wsparli jego projekt, ja próbowałem mu wybić z głowy pomysł na to nurkowanie. Skończyło się niestety jak skończyło. To była przykra rzecz, bo chciałem się pierwszy raz pomylić. Mówiłem mu „stary, jeśli będziesz szedł tą drogą, za rok cię nie będzie” i jak się dowiedziałem, że nie żyje, zrobiło mi się bardzo przykro, że miałem rację. Śmierć Sebastiana jest podręcznikowym przykładem, że to jest zła droga. Szkoda życia na to, żeby tylko pokazać innym, że możemy zanurkować na dwieście metrów.

Zejdźmy z ciężkich tematów. Wszyscy wiemy, że Tomek Stachura to nurek wrakowy, wielbiciel Bałtyku. Jest taki Tomek Stachura, który leci do Egiptu oglądać urocze rybki na pięciu metrach i rafy okrążać?

No oczywiście, ja kocham nurkowanie w każdej postaci, ja się w basenie cieszę nurkowaniem. Wiesz, jeśli wskoczysz do basenu, a woda jest przejrzysta, czujesz się jak ptak. To jest frajda. Ja biorąc udział w Demo Daysach gdzieś na polskich jeziorach, zawsze staram się mieć sprzęt i zanurkować, żeby zobaczyć jak dany akwen wygląda. Mam swoją łódkę, którą pływamy z rodziną a nie tylko nurkujemy, zawsze na tej łódce mam, piankę i sprzęt ABC. Jak sobie rzucimy kotwicę pod Jastarnią czy pod Helem, na dwóch metrach głębokości, moja rodzina się opala, a ja biorę sprzęt i pływam wokół łódki. A to wyczyszczę na przykład śrubę, a to zanurkuję bez celu i mam z tego taką radość, że nie masz pojęcia, bo ja kocham nurkowanie i czy to jest sto metrów na Bałtyku, czy na dwóch metrach w jeziorze, to jest to dalej nurkowanie. Mam z tego zawsze frajdę i staram się nurkować płyciutko jeśli to jest możliwe i na bezdechu też. Po pierwsze, ja to lubię, po drugie, to jest taka retrospekcja, tak zaczynałem.

źródło: stachuraphoto.com

WRAKI

Istotą twojej pasji w nurkowaniu są wraki. Jednak nie tylko jesteś podwodnym turystą, ty ich poszukujesz, odkrywasz. Żeby tego mało było, ty jeszcze starasz się popularyzować tą dziedzinę nurkowania i angażujesz się w procesy by „otwierać” wraki, które są obecnie objęte zakazem nurkowania. Mało ci tych wraków, które już teraz można odwiedzać i fotografować?

Nie ma większej frajdy niż nurkowanie na dziewiczym wraku. Ja miałem tą szansę od życia, że nurkowałem wielokrotnie na dziewiczych wrakach. Wyobraź sobie, że nawet tydzień temu na Zatoce Puckiej miałem sygnał od rybaków, że na dwóch metrach głębokości coś leży  i znalazłem drewniane resztki wraku. Nurkowanie na bezdechu na dwóch metrach i nurkujesz na czymś, na czym jeszcze nikt nie był. Dotykasz drewnianego wraku, który ma jakieś nadpalone elementy, widzisz kotwicę, odkrywasz historię, dotykasz czegoś, na czym jeszcze nikt nie był i dotykasz historii. To jest takie przeniesienie się w czasie. Być może jesteś pierwszą żywą istotą, która ten wrak widzi, a to jest nurkowanie na dwóch metrach. Wyobraź sobie, co przeżywasz, kiedy wchodzisz do wraku na sześćdziesięciu metrach gdzie od siedemdziesięciu pięciu lat, od zakończenia wojny, nikogo nie było. Wchodzisz i widzisz szeroko rozrzucony sprzęt, buty, kości, lornetkę i takie rzeczy. To jest coś niesamowitego. Na pewno przeżywałeś to uczucie w dzieciństwie, że chciałeś przenieść się w czasie i zobaczyć, nie wiem, jak Warszawa wygląda w okresie międzywojennym i być uczestnikiem tamtego życia a tu, na wraku poniekąd masz taką możliwość. Schodzisz na wrak i widzisz elementy życia sprzed dwustu, trzystu, czy tak jak na „Marsie”, czterystu sześćdziesięciu lat to jest to coś nieprawdopodobnego. Nurkowanie na wraku, na którym przed tobą było pięć tysięcy nurków, no nie jest aż tak emocjonujące. Jest bardzo przyjemne, ale nie tak emocjonujące. Stąd wraków nigdy dosyć i my jako Baltictech odkrywamy tych wraków całą masę. Wyobraź sobie, że mamy wypłynąć i mamy do wyboru: bardzo ciekawy wrak, na którym byliśmy już pięć razy, albo mamy nowy wrak, na którym jeszcze nikt z nas nie był, ale nie wiemy czy to nie jest tylko kawał metalu albo drewna i to wszystko. Zawsze jako grupa głosujemy i nurkujemy na tym nowym wraku. Często schodzimy a to się okazuje, że to jest dekiel od kontenera na przykład, albo kupa kamieni. To jest ryzyko, ale emocje, jakie towarzyszące schodzeniu na wrak dziewiczy są sto razy większe niż na wrak już znany i odwiedzany. Idąc dalej, dlaczego zostawić emocje tylko dla siebie? Uważam, że zamykanie wraków dla nurków jest jakąś głupotą kompletną. Zamknięcie „Georga Buchnera” to była jakaś kompletna paranoja. To był tak zwany dowód w sprawie, która się już dawno zakończyła a Izba Morska nie była skora do odwołania zakazu. W przypadku tego wraku bardzo się narobiliśmy jako Baltictech, bo był bajzel w robocie papierkowej. Wszyscy byli za tym by go „otworzyć”, ale nikt nie chciał tej ostatniej decyzji podjąć. Izba Morska mówiła: my nie mamy z tym nic wspólnego, ten wrak nie jest nam potrzebny. Urząd Morski mówił, że Izba Morska go zamknęła i ona musi go otworzyć. I takimi przepychankami – uwierz mi, że ja byłem w Urzędzie Morskim z naszym prawnikiem Maciejem chyba z piętnaście razy – na temat Buchnera. To było naprawdę wychodzone, mieliśmy nawet zaświadczenie z Władysławowa, że udostępnienie tego wraku podniesie atrakcyjność miasta i tak dalej. Wszyscy byli co do tego przekonani. W tej chwili jest miło, kiedy odpalam Facebooka i widzę, że na Buchnerze co tydzień nurkują ludzie, bo to jest fantastyczny wrak. Bardzo bezpieczny, ale już na tyle trudny, że trzeba mieć troszeczkę umiejętności i doświadczenia by na nim zanurkować.

To prawda. Pociągnijmy temat zamykania wraków. Skąd się w ogóle wzięła koncepcja, że nagle są zamykane jakieś wraki? Powód – mogiła zbiorowa, ale umówmy się, znamy wraki, na których regularnie nurkujemy, na których też zginęli ludzie, ale ta liczba staje się elementem decydującym ? „A tutaj mamy Heweliusza, tutaj tylko zginęło dziesięć – piętnaście osób, a na Gustloffie, czy Steubenie zginęło strasznie dużo ludzi, to te wraki zamknijmy.” O co tutaj chodzi? Dlaczego pojawiają się takie mechanizmy?

To jest bardzo fajna i ciekawa sprawa. Wydaje mi się, że parę lat temu podchodziłem do sprawy jak ty. My pochodzimy ze świata zdroworozsądkowego a decyzje o zamknięciu czy otwarciu podejmują urzędnicy. Świat urzędniczy kieruje się innymi priorytetami. Dla urzędnika tak zwany święty spokój jest najważniejszy. I teraz, otwierając, zamykając – podejmując jakąkolwiek decyzję urzędnik naraża się na krytykę. A na pewno nigdy nie zostanie pochwalony, jak podejmie dobrą decyzję – bo to zostanie odebrane jako coś normalnego. Urzędnicy więc nie podejmują żadnej decyzji, gdzie jest jakieś ryzyko. Nie mówię tu o wrakach, mówię ogólnie o Polsce i pewnie o całym świecie. Ty jak prowadzisz swój biznes, podejmujesz decyzję w sekundę i to jest właśnie plus biznesu, gdzie jest właściciel, bo decyzja podejmowana jest natychmiast. W urzędzie decyzja jest podejmowana w ostateczności, kiedy przyciśniesz urzędnika do ściany i on już nie ma wyjścia. Poniekąd ich rozumiem, bo poznałem paru urzędników bliżej. Po co on ma narażać tyłek skoro po drugiej stronie jest tylko ryzyko. A jak podejmie dobrą decyzję to nikt go nawet nie pochwali. Łatwiej jest więc nie podjąć decyzji. Wracając do wraków, mamy trzy wraki: Gustloff, Steuben i Goya. Szczerze mówiąc, dla wszystkich najlepiej jakby tych wraków w ogóle nie było. Nie znam – poza nurkami – osób, które interesują się w sposób pozytywny tymi wrakami. Teraz musisz na to spojrzeć w ten sposób. Masz niemiecki, co by tu nie mówić, nazistowski wrak, który został zatopiony przez siły radzieckie. Nie do końca jest jasne, czy było to przestępstwo, bo zatopiono statek szpitalny. Oczywiście dobrze wiemy, że nie był to statek szpitalny, ale są kontrowersje, czy decyzję podjęto mając co do tego pewność. I statek zatopiony na naszych wodach, choć to też nie jest do końca jasne, bo to jest tak zwana strefa ekonomiczna E.E.Z.. Brzydko mówiąc, wrzód na tyłku dla każdej ze stron. Niemcy nie chcą o tych statkach gadać, bo to przypomina ich niechlubną historię, Rosjanie też nie do końca-  bo to śmierdzi polityką, a Polacy mają tylko problem, bo statek zatonął w naszej strefie E.E.Z. więc trzeba coś z nim zrobić, więc dla świętego spokoju wrak został zamknięty. Temat zamieciony pod dywan. Paradoks polega na tym, że Polska nie do końca ma prawo zamknąć ten wrak. Wiele osób pyta, dlaczego my jako Baltictech w dwa tysiące dziewiętnastym roku mogliśmy tam zanurkować a inni nie. Właśnie dlatego, że bardzo głęboko zbadaliśmy kwestie prawne tej sprawy. Wyobraź sobie, że zakaz nurkowania na Gustloffie został wydany w dwa tysiące trzecim roku. Nie ma żadnej przesłanki, dlaczego został wydany. Legenda mówi, że to ambasada niemiecka zwróciła się do nas, że to jest grób i tak dalej. Guzik prawda. Nie ma żadnego pisma, że Niemcy nas o to poprosili. Nikt nas o to nie poprosił. Urząd Morski zamknął te wraki czasowo, w dwa tysiące trzecim roku. Mało tego, zamknął te wraki dla jakiejkolwiek aktywności w pobliżu: wędkarstwie, rybołówstwie i nurkowaniu.

Wielokrotnie kładliśmy Urzędowi Morskiemu nasze propozycje współpracy. Przecież nurkowie są najlepszym okiem i uchem urzędników. Od czterech lat nie doprowadziliśmy do spotkania. My prosimy o zorganizowanie spotkania, na którym będzie Urząd Morski, Biuro Hydrografii Marynarki Wojennej, Narodowe Muzeum Morskie i my jako Baltictech, przedstawiciele nurków. Od czterech lat nic. Urzędnicy wiedzą, że na tym spotkaniu będą się musieli do czegoś zobowiązać. Gorący kartofel, nikt nie chce go dotknąć. Poza nurkami, nikogo te wraki nie interesują.

Wyjaśnij mi od strony formalnej, szukacie nowych wraków jako Baltictech. Czy nowo odkryte wraki przechodzą jakąś procedurę weryfikacyjną, że jakiś urzędnik zamyka daną nową pozycję?

Musimy to odwrócić. Nie ma czegoś takiego jak „zamknięty wrak”. Jest lista wraków udostępnionych do nurkowania. Myśląc dalej tymi kategoriami, wszystkie pozostałe są niedostępne dla nurków. My jako Baltictech działamy w taki sposób, że jak znajdziemy jakiś nowy wrak za pomocą mulitbeamu to występujemy do Urzędu Morskiego o zgodę na nurkowanie, którą z reguły dostajemy bez najmniejszego problemu. Podajemy pozycję, robimy sprawozdanie z nurkowania i ten wrak jest zaznaczony przez Urząd Morski i Narodowe Muzeum Morskie jako obiekt na mapie. I to koniec. Na tym nasza rola się kończy. Udostępnienie tego wraku dla nurków to jest robota teoretycznie bardzo prosta, ale w praktyce, jeżeli nie będziemy kopać tego tematu co dwa, trzy miesiące to ten wrak nigdy nie wejdzie na listę. Urzędnicy idą tym torem myślenia: „dobra, ja dopuszczę ten wrak do nurkowania, a za dwa miesiące utopi się tam nurek. I co? Pierwszy ja będę poproszony o wyjaśnienie, dlaczego udostępniłem, że mogłem nie udostępniać, nie byłoby problemu”. Teraz sobie wyobraź, że my odkryjemy dwadzieścia nowych wraków, wyślemy to pismo do urzędu, żeby te wraki udostępnili. Urząd się pyta „ale po co? Macie swoich sto wraków. Nie mało wam?”. Tak to działa. Jednak chcę powiedzieć, bo jadę tak tu na ten urząd, że jak ty namierzysz nowy wrak, dostanie zgody na wykonanie nurkowania nie jest wielkim problemem. Warunek jest taki, że musisz potem zrobić sprawozdanie z nurkowania, filmowo-zdjęciowe, z opisem. I wtedy to trafia na biurko konserwatora zabytków, z reguły, jeśli wrak jest rokujący, robią tam nurkowanie archeolodzy. Jeżeli nie jest to wrak ciekawy pod względem badań naukowych to uzyskanie zgody na dalsze nurkowania na nim nie stanowi problemu.

Czy Baltictech zamierza ogłosić kolejne wraki w najbliższym czasie, które będą udostępnione nurkom?

To jest nasza stała działalność. Oczywiście każdy z nas ma swoją pracę i teraz robienie tego to jest robota po pracy czy przed pracą, więc jest to czasochłonne. Ale ledwo rok temu zdążyliśmy otworzyć sześć czy osiem wraków, ale są dwie śmieszne rzeczy w tym wszystkim, tylko dwa wraki z tej liczby cieszą się popularnością wśród nurków. Łodzie nurkowe mają swoje ulubione wraki, gdzie wożą ludzi i które są wciąż powtarzane. A jest parę wraków bardzo ciekawych, które  są na tej liście, na które legalnie można zawieźć. Jest ten nasz radziecki torpedowiec, który na pięćdziesięciu metrach leży. I nikt tam nie jeździ. A to jest turbo ciekawy wrak z bardzo fajną historią. To jest taki torpedowiec, który wystrzeliwuje torpedę tylko na zakrętach. On nie mógł strzelić tej torpedy do przodu, więc podpływał pod niemiecką jednostkę i w trakcie zwrotu wylatywała z niego torpeda. Opisaliśmy go, zanurkowaliśmy na nim, ale nie słyszałem by jakakolwiek baza z Helu na niego pływała. Druga ciekawa anegdota, jaką ci opowiem: złożyliśmy zeszłego roku do urzędu listę wraków sugerowanych do otwarcia. Na tej liście było dwadzieścia pozycji to urząd odpowiedział w ten sposób: no dobra, to wy uważacie, a co sądzą inni nurkowie? My musimy się innych nurków spytać. I teraz opowiem ci autentyczną historię. Urząd Morski wyszukał w Internecie centra nurkowe w Polsce, wysłał dwadzieścia mejli pod tytułem: jesteśmy przeddzień poszerzenia listy o nowe wraki na Bałtyku. Czy wy sugerujecie, które wraki powinny być otwarte? Wysłał to do wszystkich znalezionych centrów, ja nawet wiem, jakich. Zgadnij ile odpowiedzi przyszło.

Jedna? Dwie?

Zero. Zero. Nie było żadnej odpowiedzi. Nawet nie było odpowiedzi „zajmiemy się tym jutro czy tak dalej”. Nikt nie odpowiedział na tego mejla. Co dla nas było o tyle dobre, że Urząd Morski potraktował Baltictech jako głos ludu, czyli już z nami rozmawia w sprawach nurkowych. To jest korzyść, ale smutne jest to, że inne centra się nie zaangażowały.

Zrobiliśmy petycję w sprawie otwarcia Frankena. Siedemset osób podpisało się pod tą petycją. Chwała im za to, ale nurków wrakowych jest kilkadziesiąt tysięcy w Polsce. My chcieliśmy pokazać siłę, petycja wylądowała na biurku dyrektora. Póki co nie otworzyliśmy go, pandemia nam w tym przeszkodziła. W kwietniu Marynarka Wojenna miała go przebadać, ale nie zdążyła z powodu koronawirusa, teraz COVID jest wytłumaczeniem każdego odroczenia.

Z twoich odkryć lub wizyt na wrakach jest jakiś twój ulubiony wrak, do którego szczególnie chętnie wracasz, albo miło wspominasz, jeżeli chodzi o wraki bałtyckie.

Na pewno Franken, bo to jest taki wrak, gdzie się uczyliśmy wszyscy nurkowań technicznych. I gdzie możesz nurkować ze sto razy i zawsze są emocje, bo zawsze jest coś nowego. Ten wrak jest taki, nie wiem jak to powiedzieć, niezdobyty. Jesteś na nim, ale wiesz, że jesteś tam gościem i wiesz, że Franken, gdyby chciał, to by cię zjadł tam w pięć minut (śmiech). Ja z resztą dwie najtrudniejsze przygody nurkowe przeżyłem właśnie na Frankenie, więc mam dla niego wielki respekt. Drugi wrak, do którego bardzo tęsknię, był dla mnie najważniejszy, to jest Sea Horse w Szwecji. To było moje pierwsze poważne nurkowanie, w dwa tysiące dziewiątym roku. Na stu pięciu metrach leży drewniany wrak, zachowany jak nowy praktycznie. Z różnych plotek wiem, że jest teraz trochę zniszczony przez sieci i już nie jest tak piękny, ale jak my byliśmy na nim wtedy to wrak miał sterczące maszty. Na gnieździe bocianim, które było dwadzieścia metrów nad głównym wrakiem robiliśmy pierwszego deep stopa. To jest wrak, na którym mi się marzy jeszcze zanurkować. Może mi się uda.

A propos marzeń i celów życiowych, muszę ci teraz wyznać, że zabiłeś jedno z moich marzeń. Na jednym z wykładów opowiedziałeś o Britannicu, podałeś to jako przykład, że można udostępniać wraki – masowe mogiły do nurkowania w sposób regulowany. Jednak tutaj głównym ogranicznikiem jest duża głębokość (100m) i cena nurkowania. Usłyszałem tą kwotę i zrobiło mi się słabo. To jest jedno z moich marzeń, by zanurkować na Britannicu, czy ty masz obrane za cele jakieś inne, niebałtyckie wraki, żeby je zobaczyć?

Kuba, szukając Orła odkryliśmy około dwustu wraków na Morzu Północnym. Na żadnym z nich nie zanurkowaliśmy, więc wiesz jak się z tym czujemy. Na statku jest ekipa nurkowa, napływamy nad wrak, sprawdzamy multibeamem, co to jest. Wyobraźnia nam podpowiada, że to może jest „Drewniak”, albo jakiś kuter, albo okręt wojenny i jedziemy dalej, bo nie ma czasu. Trzeba szukać, szukać, szukać. Moim marzeniem jest wrócić na Morze Północne i te najciekawsze wraki zbadać. Mam je wszystkie wynotowane. Mam ich obrazy z multibeamu. Po drugie, wraków w Bałtyku jest tyle, że naszego życia nie starczy. Cały czas mam listę pełną wraków do odkrycia. Jak napisałem książkę „Droga Śmierci” to z Tomkiem Zwarą, który pomagał mi pisać książkę, zrobiliśmy taką listę. Tomek wybrał najciekawsze statki, które brały udział w operacji Hannibal a do dzisiaj nie są znalezione. Ich jest pięć i są to bardzo ciekawe historycznie jednostki. Chociażby te pięć wraków trzeba koniecznie odkryć. Szykuje się mała sensacja tego roku, bo być może udało nam się namierzyć jedną z nich.

Jest historia pancernika „Lutzof”, który według legendy został zatopiony na Zatoce Gdańskiej i leży na stu ośmiu metrach, tak więc w zasięgu naszych możliwości logistycznych. Mógłbym ci tu wymieniać, wymieniać i wymieniać. Tych wraków jest coraz więcej, ale z drugiej strony mam świadomość, że żyjemy w czasach nurkowego El Dorado, bo prawdopodobnie za pięćdziesiąt lat, żeby móc zanurkować na dziewiczym wraku trzeba będzie zejść na pięćset metrów. Wszystkie wraki do stu metrów raczej zostaną znalezione i sprawdzone w tym okresie.

My nawet widzimy, że mamy dość mocno spenetrowane pozycje na północ od Łeby. Tam, żeby znaleźć coś, co wystaje metr, dwa z dna, jest raczej mało prawdopodobne. To, co my znajdujemy to są płaskie, drewniane wraki, które tylko i wyłącznie multibeam. Echosonda ich nie widzi, bo ona tylko pokazuje w takim miejscu niewielki wzgórek a multibeam pokaże plamę na dnie. To też jest fajna sensacja, bo parę dni temu robiliśmy nurkowania na sześciu pozycjach, z czego cztery okazały się wrakami dość ciekawymi, których w życiu byśmy nie znaleźli, gdybyśmy nie dysponowali multibeamem. Podejrzewam, że jest też cała masa wraków, które są pod piaskiem i dla nas nurków są już kompletnie nieatrakcyjne.

O SANTI

Przejdźmy do Santi. Zaczęło się od uszycia ocieplaczy na swoje potrzeby i kolegów. To, w czym nurkowaliście, pozostawiało wiele do życzenia. A potem? W jakim momencie to się okazało, kiedy poczułeś, że zapowiada się z tego poważne przedsięwzięcie?

Pierwszy ocieplacz uszyłem dla siebie w dwa tysiące pierwszym roku, a pierwszy ocieplacz „komercyjny” to był rok dwa tysiące trzeci. I wtedy przekształciliśmy Santi Przedsiębiorstwo Wielobranżowe na firmę Santi spółka z o.o. Pod tą formą prawną funkcjonujemy do dzisiaj. Rozdzieliliśmy Santi Odzież Robocza od Santi – nazwijmy Diving, ale tego w nazwie nie ma. Odzieżą roboczą zajmuje się do dzisiaj moja żona i to z sukcesami. A w dwa tysiące trzecim roku powstała firma, która zaczęła szyć ocieplacze. Ja poczułem się napędzony sukcesem – sukcesem tutaj nazywam nie tylko sukces finansowy, ale rozpoznawalność – na przykład takie miłe chwile, że facet, o którym czytałeś w książkach, dzwoni do ciebie. Taki Rirchard Lundgren dzwoni do ciebie i mówi „Słuchaj, Tomek, uszyj mi ocieplacz. Twoje ocieplacze są najlepsze”. To bardzo fajne chwile, mile łechcą ego. To było bardzo fajne na początku. Zwłaszcza mi się podobało, że osoby, które znałem z książek, nagle stawały się moimi znajomymi. To mnie bardzo nakręcało do dalszego rozwoju. Postanowiliśmy zrobić swój skafander. Szczerze? Nie mieliśmy wiedzy jak bardzo poważne jest to wyzwanie wtedy. W dwa tysiące piątym roku zrobiliśmy pierwszy skafander dla mnie, co ciekawe, od początku te skafandry w miarę działały. Sekret polegał na tym, że zanim odpaliliśmy skafandry to uruchomiliśmy serwis skafandrów. Mając kontakt z centrami nurkowymi zaczęliśmy naprawiać ich skafandry. To nam dało dość dużą wiedzę o słabych punktach dotychczasowych konstrukcji. Serwis działał prawie rok. Nauczyliśmy się klejenia, uszczelniania. Wtedy się bardzo mocno trzymałem ze Sławkiem Paćko z Techniki Podwodnej. On mi też dużo pomagał swoją wiedzą. Technika miała doświadczenie w dystrybucji Ursuita. Pokazywał mi jak skafandry działają i tak dalej. Nie mieliśmy świadomości, że za parę lat będziemy taką jakby konkurencją dla siebie. Że będziemy porównywalni z Ursuitem, wtedy wpatrywaliśmy się we wszystkie te firmy jak w święty obrazek. I w dwa tysiące szóstym roku, w imieniny Krzysztofa i Kuby czyli dwudziestego piątego lipca wypuściliśmy pierwszy skafander – Santi numer jeden. No i się zaczęło. Były różne sytuacje, były śmieszne momenty. Mamy coś takiego w polskiej naturze, że cieszy nas czyjaś porażka. Były więc okazje, że się z nas śmieli, bo coś się nam nie udało (śmiech), ale nas to nakręcało do dalszego rozwoju. Bardzo mocno pomogli mi zagraniczni koledzy – tacy jak Lundgren, Jarod z Halcyona. Cała masa dużych nazwisk, którzy wierzyli w Santi. Pojawiliśmy się w idealnym momencie, kiedy na rynku nie było dobrych ciepłych ocieplaczy, ale były dość dobre skafandry. Ocieplacze weszły więc mocno na rynek a skafandry –  już nie tak łatwo, więc się musieliśmy z tym przebijać. Powolutku zaczęło nam to iść i w pewnym momencie zaczęto w nas wierzyć. I poszło. Santi jest dzieckiem sukcesu Internetu. My na początku nie wydaliśmy złotówki na reklamę. Na forach nurkowych, bo Facebook jeszcze nie funkcjonował, ludzie zaczęli pisać: „jak nie chcesz, żeby ci tyłek zmarzł to napisz do Santi, oni ci zrobią BZ400”. To spowodowało, że Santi stało się szybko znane we Wrocławiu i tak samo w Kanadzie, Internet nie ma granic. Ludzie pisząc na forach anglojęzycznych dzielili się opiniami, że to bardzo dobry ocieplacz i to ruszyło.

Jak już zaczęło iść to ja sobie pomyślałem „ta nazwa jest taka sobie”. Zarejestrowałem nazwę DIVIN, zarejestrowałem domenę „divin.com”, ale już przychodziły do mnie mejle, to się wydarzyło w ciągu jednego tygodnia. Zarejestrowałem w poniedziałek, a do czwartku miałem pięć zamówień z Norwegii. Na hasło „Santi”. Już było za późno. Ludzie zaczęli pisać w Internecie „Santi Poland” i „Diving” i to poszło. A ja z tą domeną zostałem (śmiech)! Jak Himilsbach z tym angielskim.

Bogu dzięki, bo teraz na rynku dominują nazwy typu „Aqua Dive”, „Extreme Dive” i człowiek musi sobie przypomnieć, co to za firma. A nazwy nieoczywiste, nie kojarzące się bezpośrednio, bardzo łatwo wpadają w ucho.

W sumie już prawie zdążyłeś mi odpowiedzieć na kolejne pytanie. Jednak dopytam cię, co w sumie spowodowało, że Santi z tej lokalnej marki stała się międzynarodową, rozpoznawalną. Jak nastąpił przełom?

Po pierwsze, autentyzm. Ja będąc nurkiem wkładałem w to serce. Opowiem ci taką historię, jak już Santi było na rynku to przyszedł do mnie kolega, który lata na paralotni. Powiedział „Słuchaj, tak szyjesz te ocieplacze, uszyj kombinezon dla paralotniarza”. Siadłem z nim, on mi kombinezon narysował, ja ten kombinezon uszyłem. Uszyliśmy w sumie trzy kombinezony. Przyszli paralotniarze, ubrali się w nie. Z takimi kwaśnymi minami powiedzieli „No tak… nie działa to”, bo ja nigdy nie byłem paralotniarzem, rozumiesz, nie wiedziałem, o co chodzi. Szyjąc skafander Santi ja nie musiałem z krawcem kombinować jakiego rozmiaru jest kieszeń, jak wygląda patka, bo ja sam ich używałem. Jak przyjrzysz się skafandrowi Santi to na patce kieszeni jest takie zgrubienie. Zgrubienie powoduje, że w grubej rękawicy czujesz, że to jest patka. Miałem taką przygodę na Frankenie wiele lat temu, że chciałem otworzyć patkę, próbowałem wyjąć kołowrotek a trzymałem całą kieszeń i się z nią szarpałem. Nie mogłem zmarzniętymi palcami w grubej rękawicy wyczuć co jest co. Po powrocie do firmy, na drugi dzień wprowadziliśmy takie zgrubienie na patce. I tak się rozwija produkt kreowany przez pasjonatów. Nurkowie zakładając skafander Santi wiedzą, że jest on szyty przez nurków, a nie przez biznesmenów, którzy postanowili stworzyć skafandry. No i Internet nam bardzo pomógł. To były lata darmowej reklamy. Wystarczyło tylko dobrze pisać o firmie i już to wszyscy podchwytywali. Nurkowie lubią się pochwalić czymś nowym, nietypowym. Bardzo często na nurkowisku było tak „A słuchaj, jest taka firma w Polsce. Oni to robią. Weź do nich zadzwoń, oni ci zrobią”.  I to się rozeszło – marketing szeptany. Poszło jak burza. Ja to się śmiałem, że wiem, gdzie Richard Lundgren robi kursy GUE, bo jak w Japonii to zaraz mieliśmy zapytania z Japonii. Jak był w Korei, to z Korei.

No właśnie, jesteś nurkowym projektantem, kreatorem mody. Wypada być ubranym w rzeczy Santi. Te rzeczy podobają się ludziom, też od strony wizualnej właśnie. Jak się ty widzisz, jako tego, który ma swój wkład w przemysł nurkowy, jeżeli chodzi o rolę marki w świecie.

Nie ja jestem od oceniania siebie. Jestem dumny z tego, że wprowadzamy nowy kolor w Ladies First a duże marki wprowadzają na przykład komputer w tym samym dokładnie kolorze. Produkują skrzydła, pierścienie w tym samym kolorze. To pokazuje, że kreujemy pewne rzeczy. To jest bardzo przyjemne. Jak już kreować modę w After Dive to przekonało mnie już to, że jak widzisz żeglarzy – są pięknie ubrani na jachtach. Jak widzisz alpinistów to mają jakiś klucz w swoim ubiorze. A widzisz nurków (śmiech) to oni mają często okropnie rozciągnięte dresy. Ewentualnie spodnie-bojówki, wojskowe i tak dalej. Mnie to strasznie zawsze smuciło, dlaczego nurkowie nie mają swojej mody, bo jedyną rozpoznawalną rzeczą jest czapka czerwona i to wszystko. Zaczęliśmy więc od czerwonej czapki, potem czarnej i tak ruszyło. Zaczęliśmy wprowadzać pewną modę. Dumny jestem nieprawdopodobnie jak gdzieś widzę, że ludzie chcą to nosić. Często jest tak, że jak przyjeżdżam na nurkowisko to jestem w szoku jak dużo osób ubiera się na nurkowanie w ciuchy Santi. Nawet mając skafandry innych marek mają nasze bluzy. To jest gigantyczna forma zapłaty, że ja przychodzę na nurkowanie, widzę ludzi w Santi i rozpiera mnie duma. Nie będę tego ukrywał.

Skupiliście się na skafandrach, na dodatkach do skafandrów, a czy chodzi ci po głowie, czy może marzysz o tym, że za jakiś czas zobaczymy komputer z logiem Santi, albo skrzydło z logiem Santi?

Nie, od razu ci odpowiem – nie. To jest świadoma strategia rozwoju firmy, która, mam nadzieję, się nie zmieni. Postanowiliśmy wiele lat temu, że Santi jest firmą, która produkuje ubiór. Czyli After Dive, ocieplacze i skafandry. Wszystko wokół. Wychodzę z założenia, że jeśli kupujesz Mercedesa to nie kupujesz opon Mercedesa tylko opony najlepszego producenta opon. Chociaż gdyby Mercedes wypuścił opony, wiele osób pewnie nie zauważyłoby tego i jeździłoby na tych oponach (chwila zawahania) Chociaż może? Nie wiem. Nie jesteś pierwszą osobą, która o to pyta. Mało tego, nasi dealerzy mówią, że wzięliby czterysta automatów z logiem Santi. Dlaczego więc nie pójść do firmy na Taiwanie, klepnąć czterysta automatów z logiem, ale wydaje mi się, że byłoby to nieuczciwe. Miałem wiele razy propozycje, żeby zrobić płetwy, maskę i tak dalej. Ludzie nie są głupi, może parę osób to kupi, ale parę osób powie „po co mam kupować znaną maskę innej firmy tylko dlatego, że ma logo Santi”. To wolę robić tysiąc t-shirtów, jeśli ktoś chce coś mieć z logiem Santi to proszę bardzo, niech kupi sobie t-shirt. Jest to dla mnie uczciwsze. Ale idąc dalej, jednak nie kończymy, pewnie wiesz, że jesteśmy udziałowcem Halcyona, więc tworzymy też grupę z nimi. Powstał Avatar w tej chwili i mamy w zanadrzu kolejne pomysły, ale one nie będą rozwijane pod marką Santi. Santi zostanie ekspertem od skafandrów, ocieplaczy i ogrzewania.

To może mokre skafandry. Pianki?

Niewykluczone, ale pewnie nie będzie to pod marką Santi. Będzie to Santi Group, czy coś w tym stylu, ale tak jak robimy z Avatarem. Jest Avatar – wtajemniczeni wiedzą, że stoi za tym Santi. Na pewno będą inne produkty, ja mam pięćdziesiąt pięć lat i jeszcze parę rzeczy chcę zrobić w życiu. Nie spoczywam na laurach. Nie wiem, może za trzy lata mi się zmieni, a może będzie nowy właściciel i wtedy zacznie produkować skrzydła z logo Santi. To jest biznes. Ja wiem, że sprzedałbym tych skrzydeł „full”. Tylko mi frajdę sprawia już bardziej tworzenie nowych rzeczy niż zarabianie kolejnej kasy. Z resztą to nie jest nowość, od początku nie kierowałem się chęcią zysku. Kierowałem się satysfakcją z tworzenia nowych rzeczy. Byłbym nieuczciwy, jeśli na starość zacząłbym tylko trzepać kasę. Po co? Nie mam takich powodów. Czas jest najważniejszy. Jakbym zajął się trzepaniem kasy nie miałbym czasu na nurkowanie. To trochę byłoby słabe.

żródło: avatarsuits.com

Avatar – konsekwentna ścieżka, którą obrałeś, czy nagła potrzeba wynikająca z rynku?

Jak to mówią Amerykanie: „Both”. My cały czas się rozwijamy, dostajemy od producentów tkaniny do testowania. Byłoby jednak kretyństwem, gdybyśmy co miesiąc wypuszczali nowy skafander, bo ludzie by zwariowali. Byłoby zamieszanie na rynku. Od zawsze marzyliśmy o lekkim skafandrze. Pamiętasz, Posejdon robił kiedyś takie specyficzne skafandry, potem były jakieś inne. Ciężkie, niezniszczalne – to Eques też robił. W miarę podwyższania umiejętności nurków, skafandry zaczęły robić się lżejsze. Jako nurkowie mamy takie umiejętności, że nie dotykamy teraz wraków, nie dotykamy niczego w jaskiniach. Skafandry są coraz cieńsze. Wypuściliśmy skafander E.Motion, który naszym zdaniem był już bardzo lekki i już lżejszego nie będzie, ale cały czas testowaliśmy nowe materiały. Pojawił się materiał trzy lata temu, z Japonii, który był na początku używany do produkcji skafandrów dla kajakarzy. My go przetestowaliśmy w skafandrze nurkowym. Ja byłem bardzo, bardzo sceptyczny, bo poprzednie materiały, które testowaliśmy i które według producenta były idealne, oddychające, buzowały jak jacuzzi jak robiliśmy testy tych skafandrów. A tu nagle pojawił się materiał, idealny dla nas, z tej linii kajakowej, ale nadający się do nurkowania, który po pierwszych testach sprawdził się znakomicie. Wyprodukowaliśmy dziesięć skafandrów testowych. Jeszcze nie było nazwy wtedy. Rozdaliśmy je naszym nurkom testerom, którzy są instruktorami, którzy wchodzą do wody po trzysta razy i robią w nich masę nurkowań. Sam wiesz jak to jest, sam jesteś instruktorem. Skafandry się niszczą wtedy najbardziej. Instruktorzy są dla nas idealnymi testerami. Ja byłbym fatalnym przykładem, bo wchodzę do wody na trzy godziny i wiszę głównie na dekompresji i wychodzę. A instruktor chodzi w tym skafandrze, ma go przewieszonego, siada, wchodzi, niby też był trzy godziny, ale milion razy go jeszcze zdjął i założył, więc demoluje go jeszcze bardziej niż nurek techniczny. Wyobraź sobie, że po roku testów żaden z tych skafandrów nie zniszczył się co nam dało ogromne pole do myślenia: co dalej. No i w tym momencie powstała dyskusja, mamy prawdopodobnie przełomowy skafander i  czy robimy go pod metką Santi jako kolejny skafander, czy robimy nową strategię biznesową. Stwierdziliśmy, że stworzymy tak zwaną markę walczącą. Można iść dwoma ścieżkami: wycenić go na dwa tysiące euro, nazwać go najlepszym skafandrem nurkowym na świecie i tłuc kasę lub pobawić się trochę strategią nową i próbować różne kierunki. To też sprawia ci przyjemność, bo można powiedzieć, że Santi weszło na rynek to jest to tak zwany fart, ale jeśli wprowadzisz drugą markę na rynek i ci się to uda to znaczy, że jednak znasz się na robocie. Ja pływam od dwóch lat w Avatarze, mam swój skafander – uszyty pod siebie trochę. Mogę pokazywać to jako przykład, że skafander jest niezawodny. Nie cioram go może tak mocno, ale po dwóch latach ten skafander nie nosi nawet śladów zużycia. Tak fenomenalny jest ten materiał a jest lekki jak sztormiak cieniutki, żeglarski. To jest coś nowego. Projekt Avatar jest troszeczkę zmianą filozofii w nurkowaniu. Jak ja miałem szesnaście lat, bycie nurkiem to była deklaracja na całe życie. Zostajesz nurkiem i poświęcasz się tej pasji na sto procent. Teraz jest tak, że ludzie lecą do Turcji i są paralotniarzami, wracają – kupują sobie najlepszy rower i są triathlonistami. Jadą na narty, są snowboardzistami. A potem są nurkami. Żeby być najlepszym w tym wszystkim musisz mieć najlepszy sprzęt: musisz mieć najlepszy rower triathlonowy, musisz mieć narty curvingowe i musisz mieć skafander, który pozwala  ci zanurkować bez problemu. Mogę ci śmiało powiedzieć, że jeżeli nowicjusz wejdzie w Avatara, po trzech – czterech nurkach jest ekspertem od nurkowania w suchym skafandrze. Ten skafander jest tak łatwy. Avatar jest taką filozofią, mam nadzieję, że są to prorocze słowa, jak narty curvingowe w narciarstwie. Ja od dziecka interesuję się narciarstwem i żeby Christianie wykręcić trzeba było dwa tygodnie być na kursie i nauczyć się przyklęknąć, potem przypiąłem narty curvingowe i „O Boże, umiem jeździć, umiem skręcać”! Tak samo jest z Avatarem. Zakładasz skafander, wierz mi, Kuba, byłem świadkiem, na kursach nad jeziorem chłopak przymierzył E.Lite’a, wszedł do wody – to był jego pierwszy nurek w suchym skafandrze, a miał za sobą tylko tygodniowe OWD. Wyszedł i mówi „ja pierdzielę, ale to ciężkie”. Ja mówię „no to przymierz Avatara”. No i wyszedł po nurku i miał tak roześmianą twarz. Było mu cieplutko, suchutko a nie miał żadnych ograniczeń i czuł się lekko jak w pianeczce. Więc Avatar – mam nadzieję, że będzie takim przełomem i dotrze do dwóch grup: do nurków aktywnych, którzy potraktują to jako drugi skafander, czyli „lecę do Chorwacji i biorę Avatara”.  A druga grupa docelowa to są początkujący nurkowie, którzy chcą być po trzech dniach  nurkami technicznie doskonałymi i w Avatarze będą mieli taką możliwość.

To bardzo ciekawe, co teraz powiedziałeś. Sam przeprowadzam sporo kursów nurkowania w suchym skafandrze i sam – z własnego doświadczenia – mówię ludziom, że z mojego punktu widzenia i tego jak obserwuję kolejne osoby próbujące suchego. To nigdy nie jest miłość od pierwszego wejrzenia. To jest zawsze trochę takie na początku małżeństwo z rozsądku a dopiero z czasem pojawia się radość.

To mam dla ciebie taką propozycję: taki trick – weź następnym razem dwa skafandry na kurs: E.Lite i Avatar. Najpierw daj facetowi E.Lite a potem Avatara i uwierz mi, że to zadziała.

Koniec części pierwszej.

Część II: o książce „Droga śmierci” i o poszukiwaniach Orła.

Avatar: część II

To jest II część wywiadu, rozmowy przeprowadzonej z Marcinem Bramsonem – instruktorem nurkowań dekompresyjnych, rebreatherowych. W trakcie tej rozmowy wymieniamy nasze uwagi odnośnie używania skafandra Avatara w różnych warunkach i okolicznościach. Zastanawiamy się, komu warto polecić ten skafander, czy to dobry pomysł na pierwszy skafander w życiu i czy jest ktoś, dla kogo to nie jest dobry wybór. Zapraszam do lektury. Pierwszą część wywiadu znajdziesz TUTAJ KC To jest obserwacja z innych skafandrów, że to jest element stały każdej konstrukcji skafandra, niezależnie od wybranego typu kryzy szyjnej. To docieplenie zawsze tam jest. W BARE tak mam też, pomimo posiadania już chyba trzeciej kryzy neoprenowej, dalej jest neoprenowe docieplenie. Jednak tutaj w żaden sposób to nie przeszkadza przy zakładaniu. Akurat ten element mi w niczym nie przeszkadza w Avatarze, bo ja – tu już możemy zdradzić – zdecydowałem się na kryzę lateksową. Ja się celowo skazałem na kryzę lateksową… MB … Podoba mi się to „Skazałem się” (śmiech). KC Ja wiem, rozumiem. Znam opinie użytkowników, sam sobie wyrobiłem podobną. Kryza neoprenowa w użytkowaniu jest zwyczajnie przyjemna, wygodna, fajnie się ją zakłada, zdejmuje. Nie uciska, a jedyny jej użytkowy mankament, to że może się źle ułożyć i podcieknąć. Zwłaszcza, jeżeli jest troszkę grubszy i sztywny materiał. Miewałem już różne kryzy neoprenowe i za każdym razem były różnej grubości i elastyczności. Nawet jeżeli człowiek uważa na ruchy głową, dobrze wywija kryzę, jednak czasem neoprenowa kryza potrafi się tak ułożyć, że coś tam podcieknie do wewnątrz. Mimo wszystko ja znalazłem jedną, dla mnie dość poważną wadę kryzy neoprenowej. Jeżeli człowiek używa skafandra cały dzień i ta kryza nie ma czasu zwyczajnie wyschnąć w międzyczasie to się zamienia po prostu w kisiel. Jest to nieprzyjemny kisiel, nieprzyjemnie pachnie. Neopren, jak się go nie wysuszy dobrze, zaczyna się niefajnie ciągnąć, degenerować i do tego szybko zaczyna nieprzyjemnie pachnieć. Podkreślam, nie jest to związane z higieną osobistą (śmiech). Stąd do tego typu prac wybrałem kryzę lateksową. Przy czym ja wcześniej nurkowałem niejednokrotnie w skafandrach z kryzami lateksowymi i nigdy mi to specjalnie nie przeszkadzało. Jedyne, czego się obawiałem to właśnie termika, ale to docieplenie robi robotę i mi to w niczym nie przeszkadza. Z samym przeciskaniem się przez kryzę nie mam kłopotów. Tu zwrócę też uwagę, że mam nietypowo szeroką głowę i mam na przykład ogromny problem z doborem kapturów. I tu muszę podkreślić, że mnie zaskoczył kaptur, który przyjechał ze skafandrem. Ja się tego w ogóle nie spodziewałem. Zakładałem, że skoro skafander teoretycznie jest z półki „low budget” to nie zakładałem, że w zestawie przyjdzie kaptur. Wydaje mi się, albo nie pamiętam, żeby ktokolwiek mnie przy zamawianiu pytał o rozmiar kaptura. Ten, który przyjechał, od razu na mnie pasował a ja na przykład długo dobierałem sobie kaptur wcześniej. Na przykład nie pasuje na mnie żaden rozmiar lubianej marki kapturów Fourth Element. Z Santi też się mierzyłem i potwierdzam to, co większość użytkowników zwracało uwagę, że te kaptury „ciągną szczękę”. A tu tego problemu nie ma. Bardzo wygodny, elastyczny i dobrze przylegający. Nie wiem czy ty w ogóle używasz tego kaptura. MB Używam, choć z innych względów. Jednak mogę to potwierdzić. To mnie zaskoczyło, z resztą jak większość użytkowników, których znam, a którzy używali też skafandrów Santi, że kaptur Avatara jest dużo wygodniejszy od kapturów Santi. KC Ciekawe, co nie? MB Nie wiem, z czego to wynika, ale tak jest. Druga rzecz, z którą nie wiem czy się ze mną zgodzisz. A już tym bardziej czy się Tomek Stachura (właściciel obu marek) ze mną zgodzi, ale to już mnie mniej interesuje (śmiech), że ja bym w ogóle nie pozycjonował w kategorii skafandrów budżetowych. Z tego powodu, że to jest skafander, który ma wszystko, co powinien mieć. To nie jest skafander, który zrobiono tak by był najtańszy – „zabierzmy wszystko z wyposażenia by obniżyć cenę”. Fakt, że ten skafander rzeczywiście jest teraz jednym z najtańszych skafandrów na rynku nie wynika z jakości użytych materiałów, ale z modelu produkcji, dystrybucji i sprzedaży. Mi się zawsze kojarzy niska cena z gorszą jakością a tutaj jest to pełnowartościowy skafander, tylko tutaj jest tak jak z Fordem w jego początkach, że mogłeś mieć ten samochód w każdym kolorze o ile tym kolorem był czarny. Tak jest z Avatarem. Możesz mieć go w każdym kolorze, pod warunkiem, że będzie to ten niebieski policyjny… KC … Listonoszowy! (śmiech) MB I w każdym rozmiarze, pod warunkiem, że jest to rozmiar z tabeli. I tyle. Byłem kilka razy w fabryce, gdzie te skafandry powstają. To jest zupełnie inny proces produkcyjny. Teraz mogę nie podawać precyzyjnie, nie chcę wprowadzać w błąd, ale o ile dobrze zapamiętałem to skafander Santi potrzebuje czternastu dni na to by zostać uszytym. Czyli od zera do uszycia go ręcznego musi upłynąć co najmniej czternaście dni roboczych. A Avatar powstaje w jeden dzień. Tu zostaje zmieniona technologia, sposób sprzedaży i trochę marketing. Dzięki temu ten skafander jest skafandrem relatywnie tanim. Ja bym nie nazywał go skafandrem budżetowym. To jest po prostu gotowiec. KC Wiesz co, użyłem tego określenia nie bez powodu, bo słuchałem ostatnio wywiadu Agnieszki Hrynkiewicz z Santi. To był jeden z podcastów „Spod Wody” i tam właśnie Agnieszka używała okrągłych słów i sformułowań. Widać, że próbowała nie użyć bezpośrednio tego określenia. Padały takie określenia jak „skafander w optymalnej cenie” czy coś takiego, jakieś takie fajne określenie użyła. Umówmy się, tutaj wyraźnie jednym z zamierzeń było, żeby cena, o przypomniałem sobie słowo – cena basic. Jednak ja to też potwierdzam, że nie mam odczucia obcowania z tanim skafandrem, bo miałem też do czynienia ze skafandrami celującymi w niższą półkę cenową. I tam się rzeczywiście pojawiały takie rozwiązania typu, że jeżeli torba do skafandra to za dopłatą, kaptura w standardzie nie ma, zdarzają się też przypadki, co dla mnie jest totalnym kuriozum… MB … Że nie ma kieszeni. KC Dokładnie, że nie ma kieszeni. Dla mnie to jest bezsens, to po co w ogóle sprzedawać suchara. Suchar bez kieszeni to tak jakby dostać połowę suchara. MB Dla mnie Avatar jest produktem standard a Santi – produktem premium. KC Odnośnie kieszeni za dopłatą – kiedyś spotkałem się z takim modelem sprzedaży u jednego producenta aut, niemal na zasadzie „chce pan kierownicę to trzeba dopłacić”. Dla mnie skafander bez kieszeni to produkt niekompletny, wybrakowany. Ktoś kupujący świadomie skafander suchy właśnie chce mieć te kieszenie, bo jest nauczony, że tam może schować kilka rzeczy, których nigdzie indziej nie schowa, nie przyczepi. MB Sprzedaż skafandra bez kieszeni jest jak sprzedaż auta bez kół. No można tylko, że nie da się tego używać. Ja rozumiem, że P-Valve (opcjonalny zawór pozwalający nurkowi bezproblemowo oddawać mocz poza skafander, bez konieczności rozbierania się) to tak jak wybór pomiędzy autem z klimatyzacją i bez. Za to można dopłacić ekstra. Jednak są takie rzeczy, które powinny być i definitywnie kieszenie są „must have”. KC I teraz co mogę powiedzieć, co widzę jako ukłon ze strony twórców Avatara a w zasadzie samego Tomka Stachury w stronę bardziej wymagających i doświadczonych nurków to pogrubienie na patce kieszeni. On sam o tym mówił w wywiadzie ze mną w 2020r (WYWIAD Z TOMKIEM STACHURĄ), że wprowadził ją w skafandrach Santi bo sam miał problem kiedy próbował wyjąć coś z kieszeni w trakcie nurkowania i nie był w stanie namacać patki w grubej rękawicy. Pomyślałbyś „ok, jest w Santi, nie musi być w Avatarze, chociażby żeby podkreślić różnicę między nimi”. A tu niespodzianka, tadam, jest zgrubienie także w Avatarze, które ułatwia namacanie i otwarcie kieszeni w trakcie nurkowania. Przejdźmy do kolejnego szczegółu. Szelki. Ja jestem już wielkim fanem rozwiązania Santi. Nie jest właścicielem skafandra Santi, ale tyle razy, ile nurkowałem w ich skafandrach, chwaliłem to rozwiązanie. Szelki zaczynają się dużo wyżej a niżej jest wstawka z materiału przypominająca trochę spodnie typu ogrodniczki. Nawet nie chodzi o kieszeń, która się znajduje na tej wstawce, ale dzięki temu, że szelki zaczynają się dużo wyżej, nie mają tendencji do rozchodzenia się, zsuwania się na boki. Nie mają też tendencji do tej elastycznej pracy przez co, jak się chodzi w skafandrze do połowy zdjętym to on nie pracuje tak góra dół. Szelki w Avatarze już są bardziej standardowe, ale nie są złe, czego się obawiałem. Zachowują się całkiem poprawnie, ale może to sprawa małej wagi skafandra. Ty masz do nich jakieś uwagi? MB Uważam, że zaletą jest to, że są. Znaczy uważam znowu, że to, że są, nie stawia tego skafandra w kategorii skafandrów budżetowych. W tanim skafandrze próżno szukać szelek. KC Ja się już nie spotkałem ze skafandrem bez szelek. Tym mnie zaskoczyłeś. MB Ja się z tym spotkałem, że albo w skafandrze nie było szelek, albo były w opcji, za dopłatą. KC Zrozumiałbym jeżeli dotyczyło to starszych modeli konstrukcyjnie – tych nie teleskopowych. Tam bym jeszcze zrozumiał brak szelek. Ale nawet w takim skafandrze brak opcji zdjęcia go do połowy i zawiśnięcia na szelka jest nie do pomyślenia. To dla mnie nie jest pełnowartościowy produkt. MB Wracając do szelek Avatara. Nie oceniam ich konstrukcji jako wady bo unikam noszenia skafandra zdjętego do połowy. Staram się zakładać skafander tuż przed nurkowaniem i w miarę szybko go zdjąć po. To już nawet troszkę weszło mi w nawyk. Jeżeli w ciągu dnia robię dwa nurkowania, albo chodzę, nie daj boże, w skafandrze długo przed nurkowaniem i się spocę to moim zdaniem pozbawia mnie to komfortu użytkowania. Jedną z zalet tego skafandra jest szybkość ubierania się, dlatego szelki nie są dla mnie żadnym problemem, w takiej formie. Za to jest inna rzecz, która jest fajna. Mianowicie buty. KC O! No właśnie. MB Ty na co dzień nie nurkujesz w skafandrze Santi, więc być może nie dostrzegasz tej subtelnej różnicy. KC Ale ja ją znam i chyba wiem, o co ci chodzi. Opowiedz o tym. MB Buty w Avatarze są dużo bardziej komfortowe niż w Santi. Przepraszam, użyłem dużego skrótu myślowego, bo w Avatarze w standardzie są Flexsole i chyba nie ma innej opcji a w Santi są trzy opcje do wyboru. Oczywiście porównuję Flexsole do Flexsoli i te, które są w Avatarze, są mega wygodne w zakładaniu, zdejmowaniu. Ja mam dość wysoką nogę w podbiciu i dla mnie ma to duże znaczenie dla sprawności jego założenia i zdjęcia. KC Ja odnośnie butów po pierwsze byłem świadomy, że jest dużo uwag w stosunku do Flexsoli używanych w Santi, chociaż mi się wydaje, że to zostało poprawione w którymś momencie. W sensie, że zmieniono w pewnym momencie model tych Flexsoli. Narzekano na zbyt miękkie podeszwy, trochę się tego obawiałem w Avatarze. Jednak póki co, zdarza mi się w twinsecie wchodzić po drabinkach i zwracam uwagę na obciążenie stopy i póki co nie spotkałem się z sytuacją, że ta podeszwa była za miękka. Jest całkiem w porządku. To, co powiedziałeś odnośnie podbicia, bo ja też mam z tym kłopoty choć nie mam wysokiego podbicia. Jednak w używanej konfiguracji ocieplenia – używam dość grubej walonki do tego nachodzi ona na ocieplacz schodzący do kostki. Używane dotąd BARE ma bardzo przyzwoite buty i nie ma tam na przykład tej taśmy na rzep do ściągania obwodu buta nad kostką. Jednak mam duży kłopot, żeby wyciągnąć nogę z buta, jest na tyle wąski obwód przy kostce. Nie mam tego problemu w Avatarze i uważam, że w tym przypadku buty to bardzo udany element skafandra. Chciałem cię teraz zapytać o inną rzecz. Odnoszę wrażenie, że od początku istnienia marki były montowane w skafandrach wysoko profilowe zawory upustowe Apeksa. Ja nawet o tym zapomniałem przy zamówieniu i nie wskazałem tego, że wolałbym nisko profilowy zawór i z automatu dostałem nisko profilowy. Jak to jest? Ty w swoich skafandrach masz nisko profilowy, czy inny, czy to w ogóle zamawiałeś? MB Ja mam niestety nisko profilowy, bo wolę właśnie ten wysoko profilowy (śmiech). Jednak to jest chyba kwestia kompletnie losowa i pandemiczna, że dostępność niektórych elementów jest dość losowa. Santi od dawna stosuje zawory Apeksa, a ostatnio dostawy są jakie są. Myślę więc, że tu nie ma wyrobionego standardu. Chyba są obydwa dostępne. Nie ma w specyfikacji, czy wybierasz taki, czy taki. Chyba to kwestia przypadku i dostępności, który dostaniesz. KC Bo ja gdybym miał wybór, zostałbym przy Sitechu, gdzie już ten podstawowy model jest dostatecznie dobrze wyprofilowany, że nie stwarza żadnych problemów przy ściąganiu i zakładaniu. Niewiele miałem do czynienia z wysoko profilowym Apeksem, ale nie miałem z nim specjalnych kłopotów, jednak patrząc na jego konstrukcję aż czuję, że ta konstrukcja mówi jakby producenci jasno powiedzieli „chcemy by on zawadzał o wszystko”. Wygląda jak brzydki, wyrośnięty pryszcz do wyciśnięcia. MB Ja używam go w praktycznie każdym skafandrze, poza Avatarami, i nie mam z nim problemów a zwłaszcza takich, że mi on podcieka, co niestety te nisko profilowe, a zwłaszcza Sitechy potrafią. KC No tak, to się im zdarza. MB Ja akurat nie mam najlepszej opinii o zaworach Sitecha, bo mają one dość dużą tendencję do zapiaszczania. KC Potwierdzam. MB U mnie to wynika z warunków nurkowania w specyficznych miejscach, ale tam się po prostu łatwo dostaje piasek i trudno potem zaworem obracać. KC Potwierdzam to, ale jak widać, jestem jednak mniej doświadczonym użytkownikiem bo po prostu miałem przekonanie, że tak musi być (śmiech) i nie miałem pojęcia, że w wysokich Apeksach to się nie zdarza. To jest dobra uwaga. MB To wynika z jego konstrukcji i dlatego jest on taki wysoki, że się nie da tego, co jest w środku zrobić w zaworze niskim. KC A widzisz, zatem kochani użytkownicy, wybierajcie wysoki zawór Apeksa. Z resztą jak się człowiek nauczy dobrze go układać i uważać na niego przy zdejmowaniu i zakładaniu uprzęży to nie jest to jakiś dramat. MB On ma też swoje wady a mianowicie on wymaga lepszego opływania w skafandrze, ponieważ wolniej wypuszcza gaz niż nisko profilowy. KC Mhm? Hmmm, jakoś tego nie zauważyłem i nie odczułem. MB Oj tak, zdecydowanie. KC Ja mam wrażenie, że ta konstrukcja, gdzie on jest wyższy niż szerszy powoduje, że on się czasem źle układa i wtedy nieefektywnie wyprowadza gaz. Wydaje mi się, że przy nim trzeba po prostu bardziej świadomie pracować ramieniem tak by się dobrze ułożył zawór. Obserwuję to zwłaszcza przy kursach na suchy skafander, zwracam uwagę, kiedy częściej użytkownicy muszą walczyć z ułożeniem zaworu by wypuścić gaz, niż w przypadku zaworu nisko profilowego. MB Zdecydowanie wymaga on więcej uwagi. KC No dobrze, jeszcze z takich minusów i plusów, jakie sobie wynotowałem. Wspomniałeś o tym kolorze już. Znaczy tak, dla mnie kolor jest kwestią wtórną. Wielu użytkowników pewnie też tak powie. Tym niemniej na jakimś etapie być może producent mieć z tym kłopot by zdobywać nowy rynek, że jednak dużo użytkowników odrzuca ten skafander z powodu doboru koloru. Może, gdyby był dostępny ten słynny podstawowy kolor Forda, czyli czarny? MB Nikt nie powiedział, że go nie ma. KC No tak, jednak oficjalnie skafander w sprzedaży dostępny jest w jednym kolorze. Oczywiście, chodzą słuchy, że ktoś tam: „krewni i znajomi królika”, mogą i że ktoś tam specjalny też może zamówić go w innym kolorze. I że były testy innych kolorów. Ja rozumiem argumentację, że to podnosi koszty ze względu na logistykę, czyli trzymanie tych iluś tam opcji na magazynie. MB Do tego pełna rozmiarówka. Każdy kolor w każdym rozmiarze. Jeżeli Santi chce zapewnić sprzedaż od ręki to musi się liczyć z kosztami magazynowania. Każdy dodatkowy kolor to są dodatkowe koszty. Santi raczej nie jest jak polski rząd a Tomek jak Morawiecki i rozumie, że pieniądze nie biorą się znikąd i je rozda. Jak coś dołoży to musi za to zapłacić. Wiadomo, że pracownicy Santi na to zrzutki nie zrobią, tylko klient, skoro chce by mieć wybór, no to proszę bardzo, ale będzie to kosztowało dodatkowe pieniądze i nie tylko tego, który wybiera kolor, ale wszystkich. To podnosi ogólne koszty produkcji, dystrybucji i magazynowania. KC Tak. MB I tak, jest to wada, ale warto na to spojrzeć, że dzięki temu skafander kosztuje teraz – strzelam – chyba czterdzieści procent mniej niż topowy skafander Santi. KC Potwierdzam, robiłem niedawno rozpoznanie na rynku dla swoich klientów i porównywałem ceny różnych skafandrów. Muszę przyznać, że cena plasuje się teraz bardzo dobrze. Mówię tu o markach takich szeroko dostępnych, na całym świecie. Uznanych markach. Nie mówię tu o lokalnych produktach, które będą wygrywały zawsze bardziej bezpośrednią dystrybucją. Ja już chyba wymieniłem wszystko z wynotowanych minusów i plusów. Czy ty masz jeszcze coś do dodania? MB Wiesz, co? Jak już możemy sobie pomarudzić, poszukać dziury w całym to ja jeszcze wymienię jedną wadę – ograniczona rozmiarówka. Jak się przyjrzysz to Avatar ma dużo mniejszy zakres rozmiarówek niż standardowe rozmiary Santi. Mówię o tym, bo ostatnio jeden z moich studentów, który relatywnie mało nurkuje i był w stanie zdecydować się na to, że to będzie Avatar. Po sprawdzeniu tabeli rozmiarów i przymiarkach okazało się, że jeden jest dla niego za mały, drugi – skrajnie za duży. Nie było nic pośrodku. Tu skończyło się na Santi, bo tam było można ten rozmiar dobrać i dopasować. To też trzeba się z tym liczyć, że może się nie uda dobrać skafandra perfekcyjnie, albo znam też takie przypadki, że cały skafander jest dobry, ale rękawy są przydługie, albo w klatce trochę wisi. Pewnie większość młodych nurków nie pamięta czasów, kiedy skafandry były dostępne w trzech rozmiarach, bo był M, L i XL i koniec. XL miała rozmiar buta 47 i ludzie to kupowali, z reguły pływali w niedopasowanych skafandrach i wszyscy byli szczęśliwi. Teraz nam wszystkim trochę „poodpierdzielało”, bo mamy świadomość, że dobrze dobrany skafander zmienia percepcję nurkowania. Kiedyś skafander był uszyty ze sztywnej cordury bez teleskopowego torsu, krok był między kolanami, ale można było chociaż kucnąć. Jak już człowiek był ubrany i mu coś upadło, nie był w stanie tego podnieść i ludzie żyli. Pod wodą potem się to jakoś „dopasuje”, ciśnienie ułoży skafander na ciele, pas kroczny podciągnie krok, jest ok. Santi nas rozpieściło z tym, że jednak ten skafander może być zrobiony idealnie a nie tak sobie. Tutaj jest ta wada, że rozmiarówka jest ograniczona i może się zdarzyć, że nie da się dobrać skafandra idealnie pod człowieka. To znowu wynika z tego, że jeżeli tej rozmiarówki byłoby więcej to koszty magazynowe byłyby większe co dałoby wyższą cenę. KC No dobra, bardzo ważnym elementem tej całej otoczki związanej ze skafandrem nurkowym jest serwis. Nie ma rzeczy niezastąpionej, bezawaryjnej. Skafandry, pomimo, że w sumie prosta rzecz – wystarczy skleić ze sobą elementy – też ulegają awariom. Ja pod tym kątem też sobie temat przygotowywałem jeżeli chodzi o mój zakup. Pytałem ludzi, którzy używają tych skafandrów dość często i gęsto. Na przykład zapytałem Jozsefa Spanyola (węgierski instruktor nurkowania, prowadzący regularnie nurkowania jaskiniowe i nurkowania w zalanej węgierskiej kopalni Kobanya w Budapeszcie). Jozsef powiedział, że zdarzają się mu jedynie pojedyncze dziurki, które sam sobie nawet zakleja, nie wysyła tego do serwisu, robi to we własnym zakresie. Ja wiem, że ty miałeś przynajmniej z jednym modelem kłopoty serwisowe i warto o tym wspomnieć, bo rozumiem, że wartością jest jakość tej obsługi serwisowej. MB Zaczynając historię od początku: trzeba być świadomym, że technologia szycia skafandra Avatar jest diametralnie różna od technologii szycia Santi. Przez lata były chwalone skafandry DUI ze względu na ich trwałość, ale to wynikało z tego, w jaki sposób robione były szwy. W DUI każdy szew zalany był klejem. W Santi też każdy szew jest klejony taśmą, a w Avatarze jest to klejenie na gorąco bodajże, maszynowe. Dzięki temu ten skafander jest taki elastyczny na szwach, bo nie ma tam dużo materiału, jest taśma materiałowa, nie gumowa jak w Santi. Technologia tego jest, z punktu widzenia mojego -laika – taka jak kurtki outdoorowe, membranowe są szyte. Ona ma szwy klejone taką samą taśmą, czy podobną. Ponieważ to jest szyte czy klejone maszynowo i ten szew ma prawo się odkleić, choć nie powinien. Mam dla przykładu kurtkę membranę Berghaus za prawie dwa tysiące złotych, gdzie już trzy razy odklejał się właśnie szew i trzy razy był naprawiany. Problemem tego typu skafandrów, które dotyczą też innych producentów, są odklejające się taśmy zabezpieczające szwy. To pewnie wymaga dojścia do jakiejś wprawy, precyzji, bo jak wspomniałeś firmę Fourth Element to ona przez lata miała problem z cieknącymi skafandrami właśnie z powodu odklejających się taśm, zwłaszcza w takich newralgicznych miejscach jak krok. No i tak właśnie się z jednym z moich Avatarów stało, że – w ogóle zauważyłem to w Meksyku, że wychodziłem z nurkowania po trzech godzinach i miałem lekko mokry krok. Zastanawiałem się czy to nie jest przypadkiem problem P-valve’a, który gdzieś podcieka, więc próbowałem to na różne sposoby rozwiązać. Po powrocie odesłałem skafander do Santi i okazało się, że odkleił się kawałek szwu w kroku. Wymienili mi całe szwy bez marudzenia, naprawili i skafander jest jak nowy. Największą przewagą Santi jest właśnie serwis. Nie można zakładać, że kupimy coś, co jest niezniszczalne, albo nawet nie ma prawa się zepsuć w okresie gwarancji. To są rzeczy mechaniczne, które my używamy w wodzie. Mój skafander był dość mocno używany, nurkowałem w nim w różnych warunkach: w Polsce, w Meksyku, w jaskiniach, w Chorwacji. Byłem w nim nawet na Bałtyku na wrakach. Miałem lekkie obawy co do niego gdy miałem wejść do wraku. Jednak ja je miałem pod wodą, przypomniałem sobie potem, po wyjściu, że nie miałem takich obaw, gdy eksplorowałem wraki w Chorwacji. Temperatury wody jednak inne. Gdybym tam skafander rozerwał to by nie byłby aż tak duży problem jak w siedmiostopniowej wodzie. Poza tą jedyną rzeczą, od kiedy używam Avatara i sukcesywnie coraz więcej – mam już trzy- poza tym jednym problemem w Meksyku, nic się z nimi nie dzieje. Oczywiście nie możemy spodziewać się od skafandra, który jest cieniutki jak kurtka ortalionowa, wytrzymałości skafandra z cordury. KC Mnie przekonuje po pierwsze, że człowiek, który żyje z nurkowań jaskiniowych i w kopalniach, używa go regularnie i nie ma większych problemów. Czy to świadczy coś o użytkowniku? Z drugiej strony nieuważny użytkownik jest w stanie uszkodzić nawet cordurę. Nawet cordura ma swoje słabe punkty, czyli miejsca łączeń, gdzie może powstać dziura czy przetarcie. To też się zdarzy. Dla mnie to nie jest problem. Zalety Avatara, jego lekkość, wygoda, przykrywają wszelkie potencjalne wady tej konstrukcji i jej podatność na uszkodzenie. Jestem w stanie załatać sobie typową dziurę i już, nie ma problemu. Celowo wybrałem sobie taki skafander żeby było wygodnie i lekko by dało się chodzić w tym jak w kurtce. Czy coś jeszcze byś dodał? MB Żeby to spróbować to podsumować dość subiektywnie, odczucia o Avatarze. U mnie Avatar wziął się z dwóch względów. Raz, że potrzebowałem pilnie skafandra, drugi raz – chciałem wyrobić sobie opinię na temat tego modelu, żeby móc potem ludziom coś powiedzieć: tak, kupujcie, albo nie, unikajcie tego jak ognia, dlatego, dlatego i dlatego. Kupiłem ten skafander jako backup do backupu, staram się zawsze minimum dwa skafandry. Jeden na co dzień, drugi – na wszelki wypadek. Skafander, który miał być skafandrem zapasowym, stał się skafandrem głównym i nawet do tego stopnia, że mam oddzielny Avatar na ciepłe wody, oddzielny – na zimne, żeby nie musieć przekręcać zaworów. Moje dwa skafandry Santi wiszą na wieszakach, a eksploatuję moje Avatary i jestem z nich zadowolony. Są to jednak skafandry, które mają jakoś tak sześć – siedem miesięcy, ciężko jest mi powiedzieć, że to jest skafander wieczny. Aczkolwiek, przez ten czas tyle nurkowań, co ja zrobiłem i ile spędziły w wodzie i w podróży to myślę, że na przeciętnego nurka (w sensie ilości nurkowań) to jest jakieś dziesięć lat. Niech to będzie nawet przesada dwukrotna. Niech jednak taki użytkownik robi około pięćdziesięciu nurkowań rocznie no to taki Avatar posłuży mu spokojnie przez pięć lat bez większego problemu. Kolejną zaletą tego skafandra jest mobilność w nim, komfort poruszania się na powierzchni i pod wodą. Jest nieporównywalne do czegokolwiek. Następną zaletą jest jego pakowanie, jak mało zajmuje miejsca w bagażu, ile waży i to, że bardzo szybko schnie. Ostatnia zaleta to jest serwis. To jest ewidentnie duży plus firmy Santi, to też od kilku lat współpracując z firmą Santi i mając kursantów – nurków, którzy nurkują w Santi, wiem, że nie ma tam problemów. Problem może być, że coś się zepsuje, ale nie ma problemu, że klient nie ma w czym nurkować. Jak się coś zepsuje to Santi jest w stanie zapewnić skafander zastępczy. Ciągłość nurkowania od strony producenta jest zapewniona. KC Mając na języku podsumowanie, właśnie sobie przypomniałem. Miałem jeszcze jedną uwagę konstrukcyjną co do skafandra, którą bym poprawił na jakimś etapie. Tego problemu nie ma w Santi, bo jest ta wstawka z szelkami jak w ogrodniczkach, która zasłania zawór dodawczy. W BARE jest doklejony kawałek neoprenu, który zasłania zawór dodawczy od wewnątrz. Tu żadnego takiego elementu nie ma. Rzeczywiście jak mi się zdarzyło parę razy nurkować w cienkim ocieplaczu, albo w samej bieliźnie termicznej to odczuwałem to, że wciskanie przycisku na zaworze i dociskanie zaworu do klatki piersiowej nieosłoniętej żadnym miękkim materiałem jest nieprzyjemnie odczuwalne. Czuć twardy plastik. Jedyna moja uwaga, już ostatnia. Podsumowując, dla mnie jest to jakaś wiadomość dla ludzi, że rozważałbym taki skafander jako ten pierwszy, podstawowy, niezależnie od tego, czy myślimy o nurkowaniu w mokrym czy suchym skafandrze. Ze względu na to, że mając już takiego typu skafandry nie ma co rozważać zakupu pianki, bo taka pianka zabiera więcej miejsca w bagażu. Będzie – zwłaszcza na powrocie, o czym ty wspominałeś – dużo cięższa. Jest to więc znakomity wybór pod względem podróży. Nic tylko czekać, że niebawem nie będzie już wyboru pomiędzy suchym i mokrym skafandrem tylko będziemy mieć jeden skafander do nurkowania. Ostatnim elementem podsumowania niech będzie potwierdzenie, że od strony kursowej, że pierwszy kontakt ze skafandrem suchym, podczas ćwiczeń już nie jest problemem. Ja chętnie używałem podczas kursów na suchy skafander takiej sentencji, że nurkowanie w suchym skafandrze jest jak małżeństwo z rozsądku, bez miłości. Ta miłość się dopiero później pojawi, po pewnym czasie. Na początku są same problemy, coś przeszkadza, coś uwiera, jest ciężej niż w piance. Tych zjawisk w Avatarze nie ma, co jest fantastyczne. Moment wejścia w skafander suchy, przejścia z pianki jest odczuwalnie przyjemniejszy. Nie stwarza problemów i to jest moje słowo. MB Ja bym tu jeszcze może chwilę podyskutował z tobą, albo wymienił się doświadczeniami. Dla kogo ten skafander będzie dobry. Jakie ty miałbyś, albo jakie my mielibyśmy rekomendacje. Kto powinien myśleć w ogóle o zakupie Avatara. Bo nie jest to ewidentnie skafander dla każdego. KC To musisz mi powiedzieć, dla kogo ten skafander nie jest wskazany. Kiedyś bym powiedział, że nie jest to dobry pomysł dla kogoś, kto nurkuje jaskiniowo, wrakowo. Teraz już niekoniecznie. Do tego dochodzi kwestia podróżowania po świecie, doboru dociepleń do różnych temperatur. Jego uniwersalność w zasadzie wyklucza potrzebę posiadania pianki. Teraz nie bardzo mam pomysł, do kogo ten skafander nie trafia. MB Zacznijmy od tego, że nie do końca to musi być skafander dla każdego. Mamy dwa aspekty świadczące przeciw. Pierwsza rzecz to jest ilość nurkowań. Można przyjąć, że jest to ponad pięćdziesiąt nurkowań rocznie. Może się okazać, że ten skafander nie spełni oczekiwań, że wyeksploatuje się w dość krótkim czasie . Do tego jednak nie byłbym pewien, czy chcę rekomendować nurkom, którzy eksplorują wraki czy jaskinie często, przeciskając się wąskimi korytarzami i mierząc się z  innymi takimi wyzwaniami. Inaczej wygląda nurkowanie turystyczne w miejscach wrakowych, czy jaskiniowych przygotowanych dla nurków, a inaczej w przypadku miejsc dziewiczych, rzadko lub w ogóle nie odwiedzanych. Ja wiem jak wyglądają moje skafandry po czterech latach intensywnych nurkowań w sidemount. One nie ciekną, ale są poprzecierane od butli, całe pomatowione tam, gdzie butla ma kontakt z ciałem. Ja tu jestem wręcz pewien, że ten skafander po dwóch latach będzie nadawał się bardziej do śmietnika niż do dalszej eksploatacji. Ale. Dla kogo jest ten skafander. Komu bym go rekomendował. Osobom, które robią do pięćdziesięciu nurkowań rocznie, zdecydowanie ten skafander powinien się sprawdzić. Osobom, które dużo podróżują samolotem. To jest na pewno perfekcyjny skafander jako drugi. My zawodowo nurkujący instruktorzy musimy posiadać dwa skafandry. Ciężko jest odwołać szkolenie, gdy nasz skafander musi iść do serwisu. Nawet najlepszy serwis nie zmieni faktu, że przez jakiś czas tego skafandra nie mamy. U mnie wziął się Avatar stąd, że miałem dwa skafandry, jeden miałem odesłać do serwisu, ale to odkładałem. W drugim zrobił się problem i miałem dwa niesprawne skafandry. Ciężko jest pracować na mokro ciągle. Stąd pojawił się Avatar. Warto mieć zapasowy skafander, gdy nurkuje się dużo. Posiada się sprzętu za gimbaliony pieniędzy i jeździ się na wyjazdy za gimbaliony a tu okazuje się, że w dniu wyjazdu… Tu jeszcze pół biedy jak w dniu wyjazdu, bo jeszcze możemy pożyczyć, ale znane są przypadki, że ktoś jest na wyjeździe, zakłada skafander a tu strzela manszeta albo rozdarł skafander, kryza się rozeszła. Warto więc mieć zapasowy skafander. Warto zainteresować się Avatarem. KC Ok, no i tymi pozytywnymi słowy kończmy, dziękuję ci pięknie za poświęcony czas, za tą rozmowę. Mam nadzieję, że pomimo, że może nie miało jakiegoś idealnego porządku, ale jest wartością taką, że w formie dyskusji i takiej burzy wniosków i uwag jest o tyle ciekawszym materiałem dla kogoś, kto zastanawia się nad zakupem skafandra czy chce wyrobić sobie opinię o Avatarze.

Avatar: Istota w wodzie

Wywiad z Marcinem Bramsonem, nasza wspólna rozmowa o suchych skafandrach Avatar – nowym dziecku twórców marki Santi.

Część I wywiadu z Marcinem Bramsonem – instruktorem nurkowań dekompresyjnych, rebreatherowych. To zapis rozmowy na temat naszych uwag odnośnie użytkowania skafandrów Avatar (marki córki Santi). Czy warto kupić Avatara? Czy to dobry pomysł na pierwszy suchy skafander? Zapraszam do lektury.

Część II wywiadu do przeczytania TUTAJ

Kuba Cieślak

Drogi Marcinie, pozwól, że w dwóch słowach zacznę. Chciałem dziś pogadać o Avatarach. Jak odbieramy ten produkt jako użytkownicy. Warto przy tym zauważyć, że jesteśmy specyficznymi użytkownikami. Jesteśmy instruktorami nurkowania. Nurkowanie to nasza praca. Wykonujemy zdecydowanie więcej nurkowań niż przeciętni użytkownicy.
Można nas posądzić, że możemy nie być obiektywni, bo obaj żyjemy też z tego, że ludziom sprzedajemy sprzęt nurkowy. Tu warto podkreślić, że nasz brak obiektywizmu przy sprzedaży byłby o tyle złą strategią, że staramy się budować długotrwałe relacje z naszymi klientami – kursantami. Żaden z nas nie żyje tylko i wyłącznie ze sprzedaży sprzętu, jest to tylko uzupełnienie naszej działalności. Jak to ktoś kiedyś powiedział: nie sztuką jest sprzedać raz, tylko sztuką sprzedawać jest wiele razy. Nikomu nie chcemy ściemniać, ani opowiadać niestworzonych rzeczy. To nie jest jednorazowa sprzedaż i zależy nam by nasi klienci byli zadowoleni, by do nas wracali, by nie wierzyli nam nie tylko jako sprzedawcom, ale przede wszystkim jako instruktorom nurkowania. Nie mamy interesu w tym by przed ludźmi coś ukrywać.

Marcin Bramson

Zdecydowanie, z resztą moja strategia działania jest bardziej oparta na tym, że produkt, który polecam to jest to produkt sprawdzony przeze mnie i biorę częściowo za niego odpowiedzialność. Nie chciałbym więc oferować czy rekomendować moim studentom rzeczy, z których sam bym był niezadowolony. To byłby obciach.

KC

Jasne. Odnośnie samego Avatara, jak go widziałem, jak on się pojawił na rynku. To była o tyle ciekawa rzecz, że ja go tak naprawdę zauważyłem najpierw na zagranicznych serwisach. Z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że jest to skafander o skandynawskim rodowodzie, chyba właśnie na stronach jakiegoś skandynawskiego dealera go wypatrzyłem. Gdzieś krótko potem przewinęła mi się przed oczami tajemnicza nazwa grupy SNT i wszystko było jasne. Szerzej jednak o rodowodzie skafandra miałem szansę dowiedzieć się w trakcie wywiadu z Tomkiem Stachurą.

Wcale tak bardzo nie odczuwałem by była to jakaś nowinka technologiczna. Sami obaj dobrze wiemy, że na naszym rynku już od dłuższego czasu funkcjonują lekkie skafandry, tak zwane membranowe, czy oddychające. Mamy chociażby naszego rodzimego producenta Seawolfa, mamy też zagraniczne opcje, takie jak Waterproof.

MB

Myślę, że w tej chwili tego typu skafandry są w tej chwili praktycznie w ofercie chyba większości firm, które produkują suche skafandry, ale znając trochę ideę Avatara to Clue w Avatarze nie jest sam skafander jako skafander. Tą innowacyjnością w przypadku Avatara jest jego sposób dostępności. Skafandry Santi, jak dobrze wiesz, są robione pod konkretne zamówienie konkretnego klienta. To nie jest tak, że możesz pójść do sklepu nurkowego powiedzieć „ten skafander Santi w takim rozmiarze” i go dostaniesz. Oczywiście jest jakaś szansa, że gdzieś się znajdzie jakiś jeden egzemplarz na magazynie. Jednak wszystkie lub dziewięćdziesiąt parę procent skafandrów Santi jest zamawiane do produkcji pod konkretne zamówienie konkretnego klienta. Jest to też jedna z przewag biznesowych Santi, że mimo sztywnej tabeli rozmiarów w ramach zakupu te cztery bodajże zmiany, dopasowania w rozmiarze są możliwe i są w cenie. Jednak to niestety, jak wszyscy zdążyli zauważyć, powoduje wydłużony czas oczekiwania. Jakbym powiedział, że czas oczekiwania na skafander Santi to trzy miesiące to bym wiele nie skłamał. Idea Avatara jest taka, że przychodzisz i go bierzesz z półki. I to jest super rozwiązanie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdzie na wszystko trzeba czekać.

Między innymi Avatar pojawił się u mnie dlatego, że potrzebowałem skafander na już a przy okazji chciałem go przetestować. W tej chwili bodajże można zrobić w nim dwie zmiany. Idea od początku była taka, że jest to zamknięta konstrukcja i niewiele do niego można dodać, poza P-valve. Jest taki jaki jest i albo go akceptujesz takim, jaki jest, albo nie. I teraz zdaje się, możliwe są dwie zmiany: możliwość zamontowania kryzy neoprenowej, co uważam, że jest bardzo dużym plusem  i pierścieni Santi Smart Seals.

KC

Tak. Potwierdzam.

MB

Plus można jeszcze jedną rzecz wybrać a to troszeczkę wydłuża czas oczekiwania na skafander, to są buty. Jednak uwzględniając wszystkie te zmiany, które możesz sobie zażyczyć to jednak masz skafander u siebie w ciągu dwóch tygodni, co jest rzadko spotykane w dzisiejszych czasach. Wydaje mi się, że to jest największa przewaga Avatara – zaczynasz nurkować, chcesz kupić skafander i niemalże od razu go masz.

KC

Tak, ale nie wyprzedzajmy tego, o czym pogadamy za chwilę czyli o plusach i minusach, jednak odwołując się do tego, co powiedziałem to ja to jednak widziałem, że ta dostępność to jest nowinka w przypadku Santi, że te skafandry leżą na półkach gotowe. Ja myślę jednak, że Santi wokół całego procesu produkcji swoich skafandrów całkiem fajnie zbudowało taką otoczkę, że to jest jak bardzo elegancki garnitur od dobrego krawca, czyli po dobry garnitur nie idzie się do sklepu tylko krawiec go do nas dostosowuje. To jest taka wersja ekskluzywna i to jest jasne. Pomysł biznesowy na Avatara jest taki, że one są takie trochę bardziej „dla ludu”, że są na półce, ale jednak konkurencja wychodzi z założenia, że jej skafandry są szyte według konkretnej rozmiarówki i leżą gotowe na półce. Możesz coś tam w nich zmienić, potem czekasz na dostawę w ciągu maksymalnie miesiąca. Przynajmniej tak to odbieram mając chociażby dotąd do czynienia z kanadyjskim Bare.

Avatar underwater. Foto: kubaCE

U mnie początek z Avatarem był taki, że najpierw był wywiad z Tomkiem Stachurą, który opowiedział w ogóle dwa słowa o marce. Na jedną fajną rzecz zwrócił uwagę. To jest genialne marketingowo, że to jest bardzo dobry skafander dla osoby, która ma dopiero rozpocząć przygodę z suchym skafandrem, czy wykonać pierwsze swoje nurkowania w ramach kursu na suchy skafander. Nie wszystkim na dzień dobry mogą podejść klasyczne trylaminaty, jakieś cordury, czy inne takie tkaniny, które są dość sztywne, nie pracujące, a ten Avatar jednak jest jak zwiewna kurteczka typu soft shell. Zakładasz i nawet zapominasz, że to masz na plecach.

W moim przypadku to było tak, że musiałem zanurkować w Avatarze. Pojechałem na Hańczę na nurkowania, mój skafander postanowił ulec poważnej awarii, czyli rozeszła mi się manszeta w rękach, jak pończocha. Nie był to system typu smart seal, więc nie było opcji na szybką wymianę. Pożyczyłem więc na miejscu, w Banana Divers, Avatara. I rzeczywiście, doceniłem ogromną wygodę Avatara. Ja generalnie nurkuję w grubszym trylaminacie i nie mam z tym problemów. I tak w Bare jest ona stosunkowo elastyczna i lekka, dość przyjemna, ale nurkowałem też w sztywnych cordurach i takich rzeczach. Nigdy nie odczuwałem tego jako strasznej wady, problemu. Jednak w Avatarze od razu poczułem, że założenie go to po prostu przyjemność. Przyjemność przebywania w nim, to co nam się zdarza, w naszej pracy. Bardzo często przebywamy w tym skafandrze praktycznie przez cały dzień. To jest ten moment, kiedy ja chcę opowiedzieć, za chwilę też ciebie poproszę o to, Marcin, o opowiedzenie, jakimi jesteśmy użytkownikami suchych skafandrów. Żeby ludzie mieli świadomość, przez jaki pryzmat my oceniamy skafander Avatar.

Ja jestem instruktorem głównie nurkowania rekreacyjnego, co oznacza dla mnie, że bardzo często wchodzę do wody w ciągu jednego dnia po parę, czasami można zaryzykować stwierdzenie, że nawet po paręnaście razy. Nigdy do końca nie rozbieram się z tego skafandra, nurkowania najczęściej są płytkie, ale ten skafander dostaje mocno w tyłek ze względu na to, że nie za bardzo mam czas się z nim patyczkować. Trzeba się czasami po dnie przeczołgać z kursantem, podnieść go i ja to po prostu robię.

Druga rzecz, w roku robię ponad sto nurkowań, z tego też duża część jest nurkowaniami przyjemnościowymi, ale więcej jest nurkowań szkoleniowych. Zdarzają mi się też roboty, gdzie spędzam cały dzień w skafandrze. Mam zabezpieczenie planu filmowego i praktycznie się nie rozbieram ze sprzętu. Chodzę w nim cały czas zapięty, nie tak, że go sobie zdejmę do połowy i jest mi fajnie. Jest to mega nieprzyjemne, jeżeli jest to skafander nie oddychający i o tym opowiem między innymi, dlaczego z tego powodu celowo skazałem się na takie opcje jak kryza lateksowa zamiast neoprenowej.

Jak ty podchodzisz do tego tematu, jeżeli chodzi o twoje użytkowanie skafandra?

MB

Ja mam ten luksus, że nie muszę wchodzić kilkanaście razy do wody. Jak już wchodzę do wody raz, czy dwa to na przynajmniej dłuższy okres, ale u mnie problemy są tak naprawdę dwa. Albo trzy. Jeżeli chodzi o suchy skafander. Pierwszy to jego zewnętrzna wytrzymałość ze względu na ilość sprzętu, którą mam dopiętą i w jakiś sposób mającą kontakt z suchym skafandrem. Chodzi mi o butle stage’owe, bail-outy, rebreathery – tego typu sprzęt. Zwłaszcza, że nawet jak nurkuję w back-mountowym rebreatherze to stage bail-outowe mam podpięte side-mountowo. To jest dość dużo obciążenie dla skafandra. Druga rzecz to często zdarza mi się, że muszę się ubierać w warunkach odwrotnych do tych, które będą panowały w wodzie, a ubieram się na długie nurkowanie. Woda jest relatywnie zimna a na dworze jest zdecydowanie ciepło. Tutaj tak naprawdę nie ma znaczenia, czy to jest Meksyk i woda ma dwadzieścia trzy stopnie a na dworze jest trzydzieści i jest sto procent wilgotności, czy to jest Polska, gdzie woda ma cztery stopnie, a na dworze jest dwadzieścia parę stopni. Chciałbym więc uniknąć długiego ubierania się w sprzęt, czyli usprawnić moje ubieranie się. Między innymi dlatego parę lat temu zrezygnowałem z używania Rock Bootów, ponieważ to wydłużało czas ubierania i ekspozycję na temperaturę w grubym ubraniu. To są dwie rzeczy, takie najważniejsze, a trzecia, powiązana z Avatarem, to jest mobilność. Jeżeli ma się dość dużo sprzętu, jeszcze skafander jest mało mobilny to powoduje pewne komplikacje. Ja na przykład zrezygnowałem z używania bardzo grubych ocieplaczy. Nie używam (Santi) BZ400, bo bardziej zależy mi na swobodzie ruchów niż na tym by mieć bardzo gruby ocieplacz. Szukam więc innych rozwiązań, żeby nie zabierało to mojej mobilności. W tym się bardzo mocno sprawdza Avatar. To nie jest mój pierwszy skafander, który ma taką mobilność, bo parę lat temu byłem szczęśliwym posiadaczem skafandra Otter, który był z bardzo cieniutkiego jakby ortalionu. Taki był dziwny trylaminacik cienki. Był bardzo wygodny. Jedyny problem to trochę delikatny był ten skafander z zewnątrz. W sensie bardzo łatwo było w nim zrobić dziurę.

KC

Ok, teraz tak, jak ja w nim zanurkowałem poraz pierwszy, powiedziałem „no kurczę, podoba mi się”, ale miałem obawy co do jego wytrzymałości. Na rynku mamy sporo cienkich skafandrów suchych. Mamy naszego rodzimego Seawolfa, do którego z resztą kiedyś się przymierzałem, jednak ostatecznie wtedy, gdy ja kupowałem skafander, Seawolf nie był dla mnie dostępny. Różne rzeczy słyszałem o pomarańczkach (popularne określenie skafandrów Seawolf), ale fajne jest to jak pomysłodawca tych skafandrów, Wiesiek Zahor, przygotowuje swoich użytkowników do tego, by poradzili sobie z każdym problemem w każdych warunkach, z każdą awarią. To jest fantastyczne. Daje takie opcje, że naprawdę wszystko użytkownik może naprawić sobie w warunkach polowych…

MB

Przepraszam, że ci wejdę w słowo, byśmy nie odchodzili od głównego tematu i tak byśmy podsumowali wątek obawy cieknięcia cienkich skafandrów. Prawda jest taka, że każdy typ suchego skafandra potrafi ciec bardziej lub mniej.

KC

Dokładnie tak.

MB

To jest tylko urządzenie. Nurek potrafi je zepsuć, samo też może ulec awarii. Tutaj istotnym elementem jest wsparcie serwisowe producenta. Ja przeszedłem przez serwisy różnych producentów, nawet tych bardzo dobrych. Niestety, w Polsce ze wsparciem serwisowym (zagranicznych marek – przyp. Autora) jest bardzo słabo. Jedyna firma, która trzyma to w jakiś sposób to jest Santi. Tam można liczyć, że jak skafander cieknie to ten problem zostanie rozwiązany, a nie, że ktoś się na to wypnie, albo powie, że ma przerwę urlopową i naprawa zajmie trzy miesiące, jak z pewną kanadyjsko – maltańską firmą już miałem.

Prawda jest taka, że skafandry powinniśmy oceniać w dwóch aspektach, w ogóle tak mi się wydaje, że te same reguły dotyczą całego sprzętu nurkowego. Jeden: bezpośrednia jakość i użyteczność danego sprzętu. Dwa, musi iść za tym wsparcie producenta, bo co z tego, że mamy najlepszy skafander na świecie, jak on ciągle jest w serwisie. Z resztą dam ci przykład, dzisiaj czytałem wywiad z właścicielem wypożyczalni luksusowych samochodów. Mówimy tu o samochodach w cenach „milion plus”. Właściciel przyznawał, że jak się ma już taki samochód to serwis musi być na najwyższym poziomie. Nie wymienił w artykule żadnej marki, ale padły takie określenia jak włoskie, sportowe, bardzo luksusowe, szybkie, które niestety, pomimo, że serwis jest wspaniały. więcej czasu spędza w serwisie niż w pracy u klientów. Tu jest „clue”, że patrząc na sprzęt, zwłaszcza drogi, jakim jest suchy skafander, to powinniśmy patrzeć na to, czy najdrobniejsza awaria tego sprzętu, a nie możemy zakładać, że ten sprzęt nie ulegnie nigdy awarii, nie spowoduje u nas wyłączenia z nurkowania na tygodnie czy miesiące. A tak niestety w wielu przypadkach to wygląda.

KC

Jasne, jasne. To nawet nie jest forma dygresji, tylko chciałem pokazać, że miałem doświadczenia z dość podobnymi rozwiązaniami i byłem dość ostrożny w kwestii przechodzenia na dość cienki skafander. Później i tak chcę pogadać o takich kwestiach, o których powiedziałeś, że nie ma skafandra idealnego. Nie ma takiego sprzętu, który nie ulega awarii.

MB

Ok. To jak już przy tym jesteśmy to rozmawiajmy o przykładach. Miałem kiedyś skafander pewnej kanadyjsko – maltańskiej firmy (śmiech). Po pierwsze, czekałem na niego wiele miesięcy. Jak go w końcu dostałem, poleciałem z nim do Meksyku. I po pięciu miesiącach ten skafander był sitem. Ciekł w każdym najdrobniejszym miejscu. Już nie będę opowiadał, jakie były przejścia z polskim dystrybutorem i producentem. Takie rzeczy się zdarzają, więc też podchodziłem jak do jeża do samego materiału, z którego jest zrobiony Avatar.

KC

W zasadzie możemy teraz przejść na spokojnie przez wszystkie nasze użytkowe uwagi odnośnie skafandra, co do jego codziennego użytkowania, czyli zalety i wady.

Ja z mojego punktu widzenia zwracam uwagę na wagę skafandra. W wielu miejscach ten skafander reklamowany jest jako lekki, wręcz ultra lekki, podczas gdy jeden z modeli Santi, bodajże Emotion Plus ma w zasadzie tą samą wagę, oczywiście w pewnej konkretnej konfiguracji. Zatem ta waga. Czy ma dla ciebie znaczenie, czy jest to duży plus?

MB

Bardzo trudne pytanie. Bo tak i nie. Z reguły, jak podróżuję samolotem to i tak mam ponad sto kilogramów sprzętu, więc skafandra kilogram w tą czy tamtą nie ma dla mnie wielkiego znaczenia, aczkolwiek zdarza mi się dość regularnie podróżować z małą ilością sprzętu. Dam ci przykład, miałem w lutym spontaniczny, rekreacyjny wypad na nurkowanie dla siebie, do Meksyku, gdzie zmieściłem się w wadze dwadzieścia trzy kilo. Oczywiście, dużą część sprzętu miałem w Meksyku, na miejscu, ale myślę, że gdybym nie zabierał Avatara, tylko (Santi) E.Lite już bym musiał szukać gdzieś tego kilograma do zejścia do bagażowego limitu. Z czegoś bym musiał zrezygnować, a miałem naprawdę mało rzeczy, włącznie z tym, że od wspomnianego Wieśka Zahora kupiłem trochę Dewolda (odzież termoaktywna wysokiej klasy) do chodzenia po dworze, żeby nie musieć wozić ze sobą dużej ilości odzieży. Byłem w zeszłym roku w Malezji i też mi się ten skafander zmieścił do bagażu. To nie idzie o jego wagę, która, jak sam zwróciłeś uwagę, nie jest jakaś „rocket science”, ale on się bardzo ładnie pakuje. On bardzo mało miejsca zajmuje. Jest cienki, mało materiału i to jest jego dodatkowa zaleta. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że lecąc do Meksyku miałem dwadzieścia trzy kilo bagażu.

KC

Fajnie, że Avatar mało waży, choć można znaleźć na rynku też lekkie skafandry, ale ja też zwróciłem uwagę na to, że on się po prostu dobrze… składa! Nie wiem, czy jest to obiektywna uwaga.

MB

Skoro obaj to zauważyliśmy to jednak coś w tym musi być. Ja bym dodał jeszcze jedną dość ważną rzecz do wagi składania. Ten skafander ma tą zaletę, że on waży tyle samo w obie strony. O co mi chodzi: w moim przypadku chodzi o pewną specyfikę. Może nie nurkuję tuż przed odlotem (śmiech), ale w krótkim okresie od skończenia nurkowania muszę się spakować. Na przykład na lotnisko, z którego odlatuję następnego dnia, mam setki kilometrów. Albo nie mam jak się wcześniej spakować, bo muszę opuścić bazę albo pakować się w jakimś dziwnym miejscu to Avatar mega szybko schnie. To jest też jego gigantyczna zaleta. Wywieszasz go i w ciągu godziny jest on praktycznie suchy. Może poza butami, które są neoprenowe i potrzebują trochę więcej czasu, ale jego waga jest praktycznie taka sama jak skafandra, z którym przyleciałeś. No i potem to wszystko nie gnije w torbie.

KC

Oj raz mi się już udało zrobić w torbie niespodziankę. Byłem na Koparkach, na Demo Daysach i już następnego dnia nie brałem udziału w imprezie tylko jechałem z moim synem na zwiedzanie Jury Krakowsko Częstochowskiej i stwierdziłem, że zostawię skafander trochę celowo w samochodzie, w torbie. Samochód na szczęście mam duży, jeszcze dodatkowo z wentylowanym dachem, więc nie było tam strasznej kipieli, ale wiadomo, że zmieniała się tam temperatura. Po wyjęciu skafandra z paczki w poniedziałek i ten pierwszy „powiew świeżości” powiedział mi bardzo wyraźnie, że skafander takiego traktowania nie kocha (śmiech), ale potem rzeczywiście dość szybko udało mi się doprowadzić go do porządku.

Marcin w swoim Avatarze. Foto: MB

MB

 Wiadomo, każdy skafander da się zakisić. Tylko jak jeden zniesie to lepiej, drugi – gorzej.

KC

No dobrze, skoro już tak analizujemy, przejdźmy zatem przez różne nasze obserwacje zalet i wad użytkowych tego skafandra. Pierwsza moja uwaga to plisa osłaniająca zamek gazoszczelny. Mi specjalnie nie przeszkadza brak dodatkowego zamka ochraniającego zamek gazoszczelny, przesiadłem się ze skafandra, w którym też była tylko plisa. Z plisą da się dogadać bezproblemowo a brak zamka wcale nie czyni skafander bardziej zagrożonym uszkodzeniami. Wszystko zależy od użytkownika. Jednak ja bym na jakimś etapie rozwoju Avatara poprawił tą plisę. Ona jest moim zdaniem po prostu za cienka, za lekka i za łatwo wchodzi w zamek. Mam porównanie ze skafandrem wyposażonym w grubszą plisę i tam tego problemu nie ma. Kwestia sztywności i grubości użytego materiału.

MB

Zgadzam się z tobą w stu procentach. Ta plisa jest fajna, ale potrafi się przyciąć w zamku.

Dla mnie największą wadą jest, z resztą podobny problem występuje też w skafandrach Santi, tylko tam jest łatwo się jej pozbyć, a mianowicie docieplenie kryzy szyi.

KC

O!

MB

Tak. Zdradzę już tajemnicę może. Ja już mam trzy Avatary (śmiech) i każdy Avatar wyposażony jest w neoprenową kryzę i po pierwsze to docieplenie w takim wariancie jest totalnie zbędne. Po drugie, ja mam chyba dość dużą głowę i bardzo mi przeszkadza to docieplenie w zakładaniu i w ściąganiu skafandra przez głowę. Ja już założę to już nie ma żadnego problemu, ale moment przejścia tego elementu przez głowę w tą czy w drugą stronę jest dość irytujący dla mnie i to psuje mój odbiór szybkości ubierania się w Avatara. Wszystkie moje pozostałe skafandry mają neoprenową kryzę i mają zlikwidowane docieplenia wokół szyi. Tu się to nie stało. Nie wiem czy z mojego zaniedbania, czy z tego, że one są już tak po prostu od razu zrobione, ale tak już do mnie przyjechały a ja wiem już, że tego nie chcę.

Koniec części I

Część II wywiadu do przeczytania TUTAJ